Nieduża
osada o wdzięcznej nazwie Małe niebo, wybudowana została w pobliżu
rzeki Kouilou, niestety, nazwa ta nie miała nic wspólnego z
obecną rzeczywistością. Jeszcze nie tak dawno temu była ona
najdoskonalszym i najpiękniejszym dziełem ludzkich rąk.
Wieczorami,
gdy osada skąpana była w złocistych promieniach zachodzącego
słońca, sprawiała wrażenie jakby cała wioska była tylko
marzeniem, ulotnym, chwilowym, coś tak pięknego nie miało prawa
istnieć. Wszechogarniająca zieleń drzew oraz krzewów
zasadzonych głównie dla ozdoby. Każdy opadający listek
wydawał z siebie rozpaczliwą pieśń, gdy musiał odejść, umrzeć
na ziemi, która wydała go na świat, pieśń w której
błagał, by choć jeszcze przez krótką chwilę mógł
cieszyć się jej pięknem. Uliczki wybrukowane kamiennymi odłamkami,
budynki ozdobione bogatymi ornamentami ze szczerego złota. Całe jej
piękno przywodziło na myśl jeden z obrazów Théodora
Rousseau.
Co
prawda domy zostały wykonane starymi metodami z wykorzystaniem
ogólnodostępnych materiałów: gliny suszonej na
słońcu, mułu oraz drewna. Spadziste strzechy wykonane ze słomy,
sitowia oraz liści palmowych skutecznie odprowadzały wodę od
fundamentów. A wody mieli pod dostatkiem, w tej części
świata padało prawie cały czas. Jednak budowniczowie tej wioski
włożyli w nią całe swe serce, nie była to jedna z wielu wiosek,
była jedyna w swoim rodzaju.
Ludzie
zamieszkujący tę wioskę byli bardzo religijni. Przed każdym
domostwem znajdowała się drewniana figura przedstawiająca jednego
z ich bóstw. Przed większością budynków stał posąg
Oxali - boga miłosierdzia. Przed domami rodzin, które starały
się o potomka, znajdowały się drewniane podobizny Erzulie - bogini
miłości i płodności. Posągi były wielkości dorosłego
mężczyzny, wykonane zostały z najlepszych gatunkowo pni drzew,
oraz zostały pokryte warstwą żywicy chroniącą je przed warunkami
atmosferycznymi.
Osada
była wpisana w okrąg o średnicy stu metrów. Na jego
obrzeżach znajdowały się budynki mieszkalne, a na samym środku
okręgu, stał jeden wielki budynek - dom modlitw. Co tydzień o tej
samej porze, zbierali się w nim wszyscy mieszkańcy wioski, by
pomodlić się za duszę swoich przodków, oraz prosić Bogów
o dobrobyt. Przed domem modlitw stał kamienny posąg, wysoki na
ponad trzy metry, przedstawiający Pape Legbe - boga strzegącego
granicy między światem żywych i umarłych.
Przez
wiele lat ludzie żyli tu w błogim spokoju, z dala od wojen, z dala
od zbrodni. Mężczyźni zajmowali się polowaniem, hodowlą zwierząt
oraz uprawą roli. Kobiety większość czasu spędzały w domu:
przędły, tkały, wyrabiały naczynia ceramiczne, zajmowały się
także zbieraniem leśnych ziół, roślin oraz owoców.
Niewielu
ludzi wiedziało o jej istnieniu, była ona ukryta w najgłębszej
części lasu, ukryta przed plugawym dotykiem przegniłego świata.
Jednak nic nie może trwać wiecznie, nie ważne czy jest to miłość,
życie, czy zwykły spokój, wszystko ma swój początek
oraz koniec. Początkiem końca Małego nieba było pojawienie się
białych ludzi, misjonarzy, którzy przyszli głosić słowo
boże. Razem z nimi przybyli też i inni ludzie, skuszeni wizją
magicznej wioski, z dala od problemów reszty świata.
Niestety, nie zdawali sobie sprawy, że problemy, niczym psy
myśliwskie, wytropią ich nawet w najgłębszej otchłani piekła.
Wioska
z każdym upływającym dniem, miesiącem, rokiem, stawała się
karykaturą samej siebie. Rdzenni mieszkańcy starali się z tym
walczyć, jednak była to walka z wiatrakami, co ma się stać,
stanie się prędzej czy później.
Po
dwudziestu latach, z wioski nie zostało nic, co by przypominało o
jej dawnej chwale; zbutwiałe drewno, wszechobecny zapach moczu,
wymiocin oraz ekskrementów. Ludzie pijący do nieprzytomności,
kurwy, zbrodniarze, mordercy ukrywający się przed sprawiedliwością,
wszystko to stało się częścią Małego nieba. Jednak nie wszyscy
zapomnieli o jej świetności, niektórzy starzy mieszkańcy
czekali na odpowiedni moment by przywrócić jej chwałę.
Jednym z nich był Ekene – syn
starego wodza.
Ekene
miał tylko dziesięć lat, gdy to wszystko się zaczęło. Teraz,
jako trzydziestoletni mężczyzna, rozmyślał o swojej przeszłości,
zastanawiał się czy ta wioska tylko wydawała mu się taka piękna?
Może była taka tylko w wyobraźni małego chłopca? Nie był tego
pewny, jednak wiedział, że wykorzysta czas jaki mu pozostał na tym
świecie do przywrócenia jej dawnej świetności.
Mężczyzna
o ciemnym kolorze skóry siedział na małym pniu w pobliżu
ogniska. Naokoło niego, na gołej ziemi, siedziały małe dzieci.
Wpatrzone były w niego jak w obrazek gdy przekazywał im wiedzę o
struganiu drewna, którą on sam pozyskał od swego ojca –
twórcy wszystkich przepięknych posągów, z których
teraz zostało same próchno. Ekene starał się o nie dbać,
jednak pijacy oraz gówniarze, którzy nie mieli co robić
z wolnym czasem, postarali się o to, by nie zostało z nich nic co
dałoby się uratować. Gdy tak na niego patrzyły jego serce
radowało się, był on zdania, że właśnie te dzieci są jego
przyszłością, jedyną nadzieją na przywrócenie świetności
Małego nieba.
Ekene
przemówił spokojnym lecz stanowczym głosem – nim
przystąpicie do pracy, musicie znaleźć odpowiedni kawałek drewna,
wbrew pozorom, nie jest to takie łatwe. W tych lasach pełno jest
drzew, jednak większość z nich nadaje się jedynie do rozpalenia
ognia.
– Panie
Ekene! – podniosło rękę jedno z dzieci – skąd mamy wiedzieć,
który kawałek jest dobry, a który zły?
– Dobre
pytanie, mój chłopcze. Gdy nabierzecie doświadczenia,
będziecie zdolni rozpoznawać je samym wzrokiem, gdy zobaczycie
przed sobą odpowiedni materiał, dostrzeżecie obiekt w nim zaklęty.
Nie będziecie musieli się zastanawiać czy jest to figurka,
rękojeść ostrza czy może zwykła zabawka. Zobaczcie – mówiąc
te słowa Ekene wyciągnął z kabury wielkie, czarne ostrze, które
odbijało światło słoneczne niczym dobrze wypolerowane lustro. –
Kiedyś, podczas moich podróży w głąb lasu, znalazłem
drewniany odłamek, gdy potrzymałem go chwilę w dłoniach,
zobaczyłem w nim ten właśnie nóż. Ta rękojeść cały
czas w nim była, ja ją tylko wydobyłem.
– Jak
często znajduje się te idealne kawałki drewna? – Zapytała
dziewczyna o imieniu Zoe.
– Przez
piętnaście lat – Ekene westchnął ciężko - znalazłem
cztery...
Dzieci
popatrzyły po sobie z ogromnym zdziwieniem, ich wzrok zdawał się
pytać, czy to w ogóle ma sens. Gdy chciały zadać to
pytanie, usłyszały ogłuszający dźwięk silnika. Ekene spojrzał
w górę i dostrzegł mały żółty samolot. Jego twarz
spochmurniała. Goście o tej porze roku mogli oznaczać tylko
kłopoty.
Stary,
częściowo zardzewiały hydroplan wylądował gładko w zatoce.
Drzwi samolotu z niemałym oporem otworzyły się ku górze.
Wysoki, biały mężczyzna wyskoczył z niego na podest, trzymając w
dłoniach linę cumowniczą. Gdy wylądował, usłyszał ciche
pęknięcie drewna pod swoimi stopami, spróchniałe deski
pomostu ugięły się pod jego ciężarem. Podszedł do niego niski,
stary mężczyzna opierający się na lasce.
– Pomogę
ci z tą liną, chłopcze – powiedział stary człowiek.
– Dziękuje,
ale poradzę sobie sam, odpoczywaj staruszku – odpowiedział mu
wysoki mężczyzna, ubrany w czarny płaszcz sięgający do kostek.
Samolot
został zacumowany, jednak wystarczył jeden mały podmuch wiatru, by
belka do której została przymocowana lina, rozleciała się w
pył.
W
drzwiach samolotu pojawiła się kobieta ubrana w beżowy kostium,
przypominający z wyglądu ubiór służący do polowań na
wielkiego zwierza. Burza pięknych blond loków, częściowo
schowanych pod małym kapelusikiem, opadała jej na ramiona.
– Wszystko
gotowe, Willu? – Powiedziała do mężczyzny w płaszczu.
– Tak,
Mary, możecie wysiadać.
Mary
wyskoczyła z samolotu, omal nie wpadła do wody, deska naruszona
przez Willa pękła pod jej ciężarem. Mężczyzna, który
wyskoczył za nią, złapał ją w ostatnim momencie za ramiona.
– Dzięki
Victorze, nie chciałabym skąpać się w tej błotnistej mazi, którą
oni nazywają rzeką. – Mężczyzna o imieniu Victor tylko się
uśmiechnął.
Za
Mary i Victorem pojawił się ostatni członek ich grupy. Mężczyzna
ten był wyższy nawet od Victora, a on do niskich nie należał.
Rondo kowbojskiego kapelusza częściowo zasłaniało jego oczy,
jednak nie na tyle, by przeszkadzało mu to widzieć. Bystrym
wzrokiem przyglądał się całej osadzie. Dostrzegł wielu ludzi,
którzy mieli na twarzy wypisaną czystą nienawiść.
Zobaczyli się pierwszy raz w życiu, a już byli wrogami. Na jego
plecach przewieszona była ogromna czarna strzelba, a na klace
piersiowej, na krzyż, przewieszone miał dwa pasy amunicji.
Stary
człowiek na ten widok zatrząsł się delikatnie, mężczyzna
uzbrojony po zęby nie był kimś, z kim można było zadzierać. Nie
wypadł jednak z roli powierzonej mu przez Jones'a.
– Witam,
witam – powiedział stary człowiek, uśmiechnął się tak
szeroko, że można było policzyć resztki jego pożółkłych
zębów. Uśmiech ten wyglądał fałszywie, nie było go stać
na nic lepszego.
– Witaj
dobry człowieku! – powiedziała Mary, która równie
dobrze jak on potrafiła sfałszować uśmiech. – Ja i moi
przyjaciele – wskazała dłonią na trzech postawnych mężczyzn
stojących za jej plecami – jesteśmy bardzo zmęczeni po długiej
podróży. Czy mógłbyś wskazać nam drogę do gospody?
– Ano,
mógłbym – odpowiedział, po czym soczyście splunął do
wody. – Proszę za mną.
Victor
dostrzegł, że co to wyleciało ze starego pyska ciężko było
nazwać śliną, była to mieszanka śliny, flegmy, oraz czegoś
zielonego, wolał o tym nie myśleć. Z trudem kontrolował swoje
ciało, omal nie zwymiotował. Zapach tej wioski, obrzydliwy smród
mułu z rzeki pomieszanego z ludzkimi odchodami, zgniłym drewnem,
oraz odorem śmierci, to mu najzupełniej wystarczyło.
– No
chłopaki – kobieta zwróciła się do jej kompanów. –
Słyszeliście? Dobry człowiek wskaże nam drogę.
Mężczyźni
podnieśli swoje bagaże i bez słowa sprzeciwu ruszyli za
przewodnikiem.
Martwa
cisza jaka zapanowała w ich grupie wydawała się nie do zniesienia.
Will nienawidził ciszy o wiele bardziej niż niebezpieczeństwa.
Postrzał w klatkę piersiową, wstrząs mózgu, nadkruszenie
czaszki oraz liczne złamania, przeżył to wszystko i uważał to za
niebezpieczne. Jednak, gdy nikt się nie odzywa, oznacza to, że
intensywnie o czymś myśli, a to jest o wiele bardziej
niebezpieczne. Sam też pogrążył się w myślach. Od tej misji
zależało zbyt wiele, by mógł sobie pozwolić na odrobinę
nieostrożności. Musieli za wszelką cenę odzyskać starożytny
artefakt. Nie wiedzieli gdzie ów artefakt może się
znajdować, dostali tylko garść wskazówek oraz nazwę
przedmiotu: Pieczęć Wojny.
– Czy
mógłbyś nam coś powiedzieć o tej wiosce? – Zapytał
Will, desperacko starając się przerwać tę niezręczną ciszę.
– Czy
mógłbym? Pewno, że mógłbym, tylko nie wiem co.
Zadupie jak każde inne, nic tu się nie dzieje. Jest jednak coś –
dodał po chwili namysłu – co mogło by was zainteresować. Mogę
się tym w z wami podzielić, za odpowiednią opłatą oczywiście!
Mężczyzna
z gigantyczną strzelbą o imieniu Roger był wyjątkowo
niecierpliwym człowiekiem, na dźwięk słów zachłannego
starca, jego ciało zesztywniało, każda jego tkanka wypełniła się
niepohamowanym gniewem. Roger się nie zdenerwował, to o wiele za
mało powiedziane, on najzwyczajniej w świecie się wkurwił. Złapał
staruszka za koszulę niedbale zapiętą pod szyją, podniósł
go w powietrze, tak, że starzec nie mógł dosięgnąć
stopami ziemi i przemówił do niego – Na ile wyceniasz swoje
życie? Będzie ono odpowiednią zapłatą?
Victor
nie miał zamiaru reagować, lecz w jego umyśle Roger leżał w
błocie, zasłaniając twarz przed jego ciosami, krzyczał na niego,
wyzywał go od porywczych idiotów.
Will
rozejrzał się wokół siebie. Dostrzegł dziesiątki par
oczu, oczu złych ludzi, którzy tylko czekają na jakiś
pretekst, by się wyszaleć. Staruszek wykonał prawie niewidoczny
gest dłonią zakazujący ludziom interweniować.
– Roger!
– Krzyknęła Mary – Puść go!
Mężczyzna
w kapeluszu spojrzał na nią wzrokiem, z którego płynęła
czysta nienawiść.
– Ale...
– To
jest rozkaz! Puść go! – Syknęła mocno zaciskając usta, czym
upodobniła się do węża.
– Tak
jest... – Odpowiedział Roger, po czym rzucił przewodnika w
kałuże, która tylko w małym stopniu składała się z wody,
resztę stanowił śmierdzący mocz oraz wymiociny.
Mary
z niemałym obrzydzeniem pomogła mu wstać.
– Wybacz
zuchwałość moich ludzi, jako zadośćuczynienie, zapłacę ci
czterokrotność kwoty, jaką chciałeś za informacje. – Po tych
słowach, twarz przewodnika na powrót się rozchmurzyła.
Mary
nie cierpiała Rogera, był on człowiekiem, który daje łatwo
ponieść się emocjom. Jednak, gdyby kazano jej wyruszyć na
niebezpieczną misję i wybrać tylko jednego z nich, to bez chwili
zastanowienia wybrałaby właśnie jego. Pomimo wrażenia jakie
sprawiał, honor i przyjaźń były dla niego najważniejsze. W
chwilach gdy wszystko szło niezgodnie z planem, w chwilach
zwątpienia w cel misji, on zawsze służył dobrą radą. On zawsze
naprawiał każdy ich błąd.
Stary
człowiek otrzepał swoje ubranie z brudu, podniósł swą
wierną laskę, bez której nie mógł utrzymać się na
nogach, i uśmiechnął się, tym razem nie starał się nawet by ten
uśmiech wydał się szczery.
Podczas
gdy stary człowiek tłumaczył im kim jest Jones oraz dlaczego nie
warto z nim zadzierać, Will przyglądał się dzieciom bawiącym się
w berka. Na jego ustach, mimowolnie, pojawił się szczery uśmiech.
Radość wymalowana na twarzy tych dzieci, nawet mimo tego w jakiej
wiosce przyszło im żyć, była czymś co radowało jego serce.
Mały
chłopiec uciekając przed goniącą go dziewczyną biegł z taką
szybkością, że nie zauważył na swojej drodze wysokiego
mężczyzny. Wpadł na niego i przewrócił się na plecy.
Dziewczynka szybko podbiegła do chłopca, zakryła go własnym
ciałem i błagającym wzrokiem spojrzała na Willa.
– Proszę
nie robić mu krzywdy, on nie chciał pana uderzyć... proszę... –
W kącikach oczu dziewczyny pojawiły się łzy.
Will
zaniemówił. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Szybko
jednak zmienił swoją postawę, gdy zobaczył strach, prawdziwy
strach, na twarzy dzieci, które powinny czuć tylko i
wyłącznie radość. Uśmiechnął się szczerze, przykucnął przy
dziewczynce i położył jej dłoń na głowie.
– Nie
martw się, nic wam nie zrobię. Jak się nazywasz?
Dziewczyna
z niemałą ulgą wypuściła powietrze z płuc i nieśmiale
powiedziała – Zoe.
Will
złapał chłopca delikatnie w pasie, po czym podniósł go w
powietrze i postawił na ziemi. Wyciągnął z kieszeni płaszcza
parę sztuk czegoś, co wyglądało na patyki zawinięte w papierek.
Podsunął dłoń pod twarz Zoe.
– Proszę,
weź, zasłużyłaś na nie swoją bohaterską postawą, niewielu
ludzi jest w stanie osłonić przyjaciela własnym ciałem.
Zoe
sięgnęła po dziwne papierki, lecz szybko cofnęła dłoń,
obawiała się, że to jest pułapka i zły człowiek zechce zrobić
jej krzywdę.
– Nie
bój się, proszę, one są dla ciebie.
Tym
razem nie cofnęła dłoni, wzięła garść słodkości i włożyła
je do kieszeni swojej obdartej sukienki.
Will
wyciągnął kolejny patyk zawinięty w papierek z kieszeni, który
nie był niczym innym jak lizakiem, po czym włożył go do ust.
Dziewczynka oddała chłopcu parę swoich lizaków, po czym
obydwoje, zrobili to samo co Will. Mieszanina uczuć zdziwienia oraz
błogiej radości, jaka wymalowała się na twarzy dzieci, bardzo
zaskoczyła Willa, jednak zdał sobie po chwili sprawę, że gdy
miały ochotę na coś słodkiego, zwyczajnie żuły żywicę z
drzew, żadne z nich nigdy nie widziało, a nawet nie słyszało o
czymś takim jak lizaki lub cukierki. Szczęśliwe
dzieci podziękowały mężczyźnie, po czym pobiegły do reszty,
ukrytej za drzewem i przyglądającym się im z zaciekawieniem i
troską.
– Kiedyś
dostaniesz od tego cukrzycy – powiedział Victor.
– Każdy
z nas kiedyś umrze, ja przynajmniej wiem na co – odpowiedział. Na
co obydwaj buchnęli śmiechem.
Stary
człowiek wytłumaczył im kim jest Jones. Był to herszt bandy
Łowców skarbów. Byli oni zwykłymi złodziejami,
którzy okradną każdego, kto ma przy sobie chociażby pensa.
Mary
nie przejęła się tym kompletnie, ta informacja była dla niej
całkowicie bezwartościowa, lecz zgodnie z umową, zapłaciła
staremu należną kwotę.
W
przeciwieństwie do Mary, Roger bardzo się ucieszył, zamiast
skupiać się na misji powierzonej im przez Magnusa, jego umysł
całkowicie zaabsorbowała wizja rozprawienia się z bandą Jones'a,
nie żeby miał w tym jakiś cel, po prostu potrzebował odrobiny
rozrywki.
– Tam
– wskazał dłonią zniszczoną przez upływający czas – ten
wielki budynek to gospoda, w niej możecie się napić, zanocować, a
nawet, jeżeli będzie taka potrzeba – staruszek dyskretnie
spojrzał na Rogera – zaznać uciech cielesnych. Teraz się
rozstaniemy, niech bogowie mają was w swojej opiece.
– I
ciebie też, staruszku – odpowiedziała mu Mary.
Starzec
skierował się w stronę pomostu, na którym się spotkali.
Tam znajdował się jego dom, i tam miał dokonać swego żywota.
Cała
grupa przystanęła przed gospodą znajdującą się w samym centrum
osady. Przed budynkiem znajdował się trzymetrowy menhir. Mary
wyczuwała od niego słabe wibracje, zdała sobie sprawę, że kamień
nie był tym na co wygląda. Nie mogła wiedzieć, że kiedyś był
to posąg Papy Legby, teraz jednak całkowicie zniszczony.
Niegdysiejszy
dom modlitw, teraz gospoda połączona z burdelem. Barman stał za
długą drewnianą ladą, trzymając w dłoni brudny kufel po piwie,
splunął do niego po czym zaczął polerować go równie
brudną szmatą. Spoglądał nieobecnym wzrokiem na ludzi w
gospodzie. Przepełniała go duma, gdy pomyślał o swoich
znakomitych gościach; stary Edward, pijak, który sprzedałby
swoją własną matkę za kufel szczyn jaki nazywali tu piwem. Jones
oraz jego wesoła kompania, w której skład wchodzili sami
mordercy, rozbójnicy oraz gwałciciele. Kolejne były zwykłe
ulicznice, kurwy, zarażające każdą możliwą chorobą weneryczną.
Tak, goście pierwszej klasy. Zastanawiał się, czy nie rozłożyć
czerwonego dywanu przed wejściem.
Nagle
jego wzrok przykuł ruch wahadłowych drzwi, które otworzyły
się z głośnym zgrzytem metalowych zawiasów. Barman
dostrzegł cztery postaci. Raczej nie byli to mieszkańcy wioski,
poznał by ich bez problemu, ci ludzie byli mu obcy. Grupka
nieznajomych zasiadła przy pustym stole, znajdującym się najbliżej
drzwi wejściowych.
W
gospodzie panował nieprzyjemny półmrok, co prawda parę lamp
naftowych rozświetlało nieco pomieszczenie, jednak
niewystarczająco, było ich zwyczajnie zbyt mało. Właściciel nie
mógł sobie pozwolić na więcej. Ludzie nie dawali tu
napiwków, a pieniądze zarobione na sprzedaży alkoholu ledwo
starczały mu na życie.
Stare,
zbutwiałe pianino, wydawało z siebie ostatnie tchnienie pod
naciskiem zręcznych palców Henry'ego. Królowe
piękności, jak prostytutki nazywały same siebie, tańczyły w rytm
skocznej muzyki na środku gospody. Kiedyś, za czasów
świetności tej osady, w tym miejscu stał ołtarz poświęcony
przodkom.
Stary
Edward znów upił się do nieprzytomności, jego na wpół
martwe ciało leżało pod stołem w rogu gospody. Wydawał z siebie
odór nieboszczyka; śmierdział niczym topielec, którego
wnętrzności już dawno przemieniły się w obrzydliwą breję.
Jednak ludzie już przyzwyczaili się do tego zapachu, zresztą, tak
samo śmierdziała reszta wioski.
Zaraz
obok niego, przy okrągłym, nieoheblowanym stole, zasiadał Jones
oraz jego dwóch pomocników. Na twarzy Jones'a dostrzec
można było blizny, jakie bez wątpienia pozostawiła po sobie ospa.
Jego bystre oczy przyglądały się grubemu barmanowi z obrzydzeniem.
Gdy oni musieli kraść, by mieć co jeść, ta tłusta świnia
obżerała się za ich ciężko zarobione pieniądze. Gdyby nie to,
że nikt nie chciał podjąć się pracy barmana na tej zapomnianej
przez boga wiosce, już dawno by go zabił.
– Poruchałbym...
– powiedział Dereck, jeden z ludzi Jones'a, spoglądając na
tańczące kobiety. – Jones, czy mógłbyś mi wypłacić
pieniądze za dzisiejszą akcję?
Jones
spojrzał na niego z nieukrywanym obrzydzeniem. Jednak rozumiał jego
potrzeby, sam był mężczyzną, a jako taki, potrzebował od czasu
do czasu odrobiny rozrywki.
– Masz
– powiedział Jones, rzucając na blat garść srebrnych monet. –
Pamiętaj, robisz to na własne ryzyko.
Dereck
bez słowa zebrał monety ze stołu, po czym z uśmiechem
zapowiadającym nadchodzącą przyjemność ruszył w stronę kobiet.
Wybrał sobie potężnie zbudowaną ladacznicę, ubraną w fioletowy
strój z falbankami, skrojony w taki sposób, żeby tylko
częściowo zasłaniał bujny biust kobiety. Po chwili zniknęli za
drzwiami, znajdującymi się tuż za ladą.
Jones
wyjął z kieszeni pożółkłą mapę, po czym rozłożył ją
na stole i wskazał palcem miejsce zaznaczone czerwonym kółkiem.
– To
jest nasz jutrzejszy cel.
– Co
tam jest? – Zapytał Elord
– Szczerze
mówiąc... Nie mam najmniejszego pojęcia. Gdy wyrywałem ją
z martwych dłoni człowieka, który nawet po swojej śmierci
nie chciał jej oddać, doszedłem do wniosku, że jest to coś
bardzo cennego. Jeżeli mam rację, daj bóg bym ją miał!
Może w końcu uda nam się wyrwać z tej pierdolonej dziury!
– To
jest w głębi lasu, nie mamy odpowiedniego ekwipunku, jest jeszcze
sprawa przewodnika...
– O
to się nie martw – powiedział Jones – ekwipunek jest już
gotowy, a co do przewodnika... Ekene zna ten las jak własną
kieszeń. Jestem pewny, że nawet jego da się kupić. Zresztą już
posłałem po niego ludzi, lada moment powinni do nas dotrzeć.
Jones
miał doskonałe wyczucie czasu, czym szczycił się gdy tylko miał
okazję. Drzwi wahadłowe gospody otworzyły się. Pojawił się w
nich Ekene, w towarzystwie jednego z ludzi Jones'a.
Ekene
bardzo niechętnie ruszył w stronę stołu, przy którym
zasiadał Jones. Gdy dostrzegł jego ponure oblicze, po plecach
przebiegł mu zimny dreszcz. Nagle coś kazało mu się zatrzymać,
wyczuł dziwną aurę pochodzącą od ludzi zasiadających przy stole
koło drzwi. Nadgorliwy goryl Jones'a uznał to za próbę
ucieczki, postanowił zatrzymać uciekiniera, a nic nie zatrzymuje
tak skutecznie jak cios w głowę. Zamachnął się pałką trzymaną
w prawej dłoni. Ekene czując nadchodzący cios, odruchowo, jakby
nieświadomie przeniósł środek ciężkości na przednią
część ciała, stanął na palcach, po czym wykonał zwinny piruet
pojawiając się za plecami napastnika. Goryl zrozumiał co się
stało dopiero w momencie, gdy z jego szyi pociekła strużka krwi.
Ekene wygiął jego dłoń za plecami i przycisnął mu nóż
ostry jak brzytwa do krtani.
W
gospodzie zapadła grobowa cisza. Muzyka wydobywająca się z pianina
jak i dźwięki rozmów nagle ucichły. Wszyscy, łącznie z
grupą Mary, przyglądali się zajściu. Victor zauważył, że Roger
lekko się zatrząsł. Złapał go za ramię i powiedział – nie
mieszaj się do tego... Roger spojrzał na Victora jak dziecko,
któremu ktoś zabrał ulubioną zabawkę.
Jones
oraz jego ludzie zerwali się z krzeseł, niczym ludzie porażeni
prądem. Nim Ekene zdążył coś powiedzieć, cztery rewolwery
wycelowane były w jego głowę.
– I
co teraz? – Zapytał Jones prawie spokojnie, skutecznie ukrywając
wściekłość.
– Ty
mi powiedz – Odparł Ekene głosem nie wyrażającym żadnych
emocji, jakby nie pojmował w jakiej sytuacji się znalazł.
– Mamy
dwa wyjścia – Jones udał zamyślenie – albo ty zabijesz mojego
człowieka, a my zabijemy ciebie, albo, i to jest według mnie lepsze
rozwiązanie, pozwolisz mu żyć, a my pozwolimy żyć tobie. Co ty
na to?
Ekene
zmniejszył lekko siłę, z jaką przyciskał ostrze do szyi goryla.
Puścił jego dłoń i odskoczył kawałek do tyłu. Jones oraz jego
ludzie zgodnie z obietnicą opuścili broń.
Victor
przyglądał się chwilę jak człowiek, którego nazywali
Ekene, przysiadł się do stołu i zaczął spokojnie rozmawiać,
zupełnie jakby chwilę wcześniej wcale nie chcieli się pozabijać.
Will
odczekał krótką chwilę, aż atmosfera panująca w gospodzie
choć troszkę ochłonie, po czym wstał z krzesła i poszedł w
kierunku barmana, by zamówić coś do picia i spytać o wolne
pokoje. Gdy zbliżył się do stołu, przy którym zasiadał
Jones, zauważył ogromne zdziwienia na twarzy człowieka, który
chwilę wcześniej omal nie poderżnął gardła gorylowi. Człowiek
ten przyglądał się mapie, po czym bardzo ściszonym głosem
powiedział – Jones... Ty chyba zwariowałeś?! Tam... Tam znajduje
się Wioska Potępionych. Nie mogę was tam zaprowadzić.
Will
wytężył słuch, zwolnił krok, by usłyszeć ciąg dalszy. Wioska
Potępionych? Oczywiście!,
pomyślał.
Jones
zamyślił się, na jego twarzy pojawił się gniew, jednak nie był
zły na Ekene. W młodości słyszał opowieści o tym, czym jest ta
wioska. Nigdy nie zapuszczał się w te części lasu, zwyczajnie
bał się tego, co można było tam spotkać.
– Ekene
– zaczął powoli Jones – znamy się nie od dziś, wiem, że
nienawidzisz mnie każdą częścią swojego ciała, wiem też, że
masz do tego całkowite prawo. Wiesz dokładnie kim, oraz czym
jestem, jednak wiesz, że jeżeli dam słowo, to nawet jakbym miał
przez to zginąć... dotrzymam go.
Ekene
skinął głową. Jones'a można było nazwać zwykłym skurwysynem,
mordercą, potworem, jednak gdy chodziło o honor, nie było nikogo,
dla kogo byłby on ważniejszy.
– Wiem
o twoim marzeniu – kontynuował Jones. Kiedyś zresztą było też
ono moim marzeniem... proponuje ci układ - zaprowadzisz nas do tej
wioski, ja i moi ludzie ograbimy ją z całego złota oraz bogactw i
podzielimy się z tobą połową, będziesz mógł zrobić co
zechcesz; albo uciec z nami, poszukać lepszego miejsca do życia,
albo spełnić swoje marzenie i odbudować Małe niebo.
Ekene
zamyślił się, wiedział, że nigdy sobie nie wybaczy jeżeli
zmarnuje taką okazję.
– Zgadzam
się... Masz mnie Jones, jestem do twojej dyspozycji.
Will,
chociaż znajdował się przy ladzie i rozmawiał z barmanem, słyszał
każde ich słowo. Był pewny, że jeżeli Pieczęć Wojny znajduje
się gdzieś w tym lesie, to Wioska Potępionych jest najbardziej
prawdopodobnym miejscem.
Gdy
rozmawiał z grubym barmanem, za ladą otworzyły się drzwi, w
których pojawił się Dereck z błogim uśmiechem na ustach.
Dereck był nieco pijany, a gdy był w takim stanie, szukał
problemów. Nieznany mu biały człowiek, był idealnym celem.
Chwiejnym krokiem podszedł do Willa. Stanął przed nim, patrząc mu
prosto w oczy, Will nie reagował. Dereck zebrał całą ślinę w
ustach, po czym zieloną flegmą napluł Willowi prosto w twarz. Mary
przyglądała się reakcji Willa, nigdy nie widziała by dał ponieść
się emocjom, lecz zawsze przecież musi być ten pierwszy raz.
– I
c-co teraz śmieciu? Nic nie zrobisz? – Wybełkotał Dereck.
Will
ciągle patrzył prosto w oczy pijanego człowieka, gdyby był w
stanie zabijać wzrokiem, pijak już byłby martwy.
Dereck
uderzył Willa w klatkę piersiową; ten cios nie powalił by nawet
dziecka, jednak Will upadł. Victor prawie się roześmiał na ten
widok.
Pijany
człowiek bełkotał pod nosem niezrozumiałe słowa. Mężczyzna,
który leżał u jego stóp nie był dla niego żadnym
wyzwaniem, był zwykłą stratą czasu. Will leżał na ziemi,
bacznie przyglądając się reakcji napastnika. Dereck chwycił za
kufel z resztką piwa z lady i wylał całą jego zawartość na
koszulę mężczyzny u swoich stóp. Człowiek kolejny raz nie
zareagował, czym ochłodził zapał pijaka, który zrezygnował
z dalszych prób, mężczyzna nie stawiający żadnego oporu
nie był wart zachodu. Chwiejnym krokiem podszedł do stołu, przy
którym znajdował się Jones, Elord, Ekene oraz okaleczony
goryl. Oparł dłonie o blat, przyglądając się starej mapie. Wtem,
całkiem niespodziewanie, Jones wstał, z wielką furią odrzucając
krzesło do tyłu, w mgnieniu oka wyciągnął rewolwer z kabury
zawieszonej przy prawym udzie i z całej siły uderzył nim Derecka w
skroń. Pijany mężczyzna padł nieprzytomny na ziemię, a z jego
głowy popłynęła stróżka szkarłatnej krwi.
– Wybacz
człowieku – krzyknął w stronę Willa – gwarantuje ci, że to
już nigdy więcej się nie powtórzy. Elord, Bary, zabierzcie
go stąd, niech nie przynosi nam więcej wstydu. – Jones spojrzał
teraz na Ekene – kiedy będziesz gotowy?
– Wyruszamy
jutro o północy.
Ekene
wstał od stołu i ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Podczas
wolnego marszu przyglądał się ludziom zasiadającym przy stole,
tuż obok drzwi. Cała czwórka wydawała mu się dziwna, nie
wiedział jednak dlaczego. Gdy spojrzał na kobietę w kapeluszu,
poczuł coś dziwnego; coś w głębi jego umysłu kazało mu
uciekać, uciekać jak najdalej się da.
Will
stał już na nogach i starą, brudną szmatą, którą dostał
od barmana, starał się wytrzeć swój mokry płaszcz. Kątem
oka dostrzegł zbliżającego się do niego Roger z resztą ich
grupy. Twarz Rogera skrzywiona była w dziwnym grymasie, Will nie
potrafił odgadnąć jakie emocje ona wyraża, nie był to gniew ani
też smutek.
– Dlaczego
nic nie zrobiłeś? – Zapytał Roger.
– A
dlaczego miałbym coś zrobić? – Na twarzy Willa pojawił się
wyraz ogromnego zdziwienia. – Przecież nie zrobił mi krzywdy.
– Stary,
nigdy cię nie zrozumiem. Dlaczego, będąc tak silnym, dałeś się
pobić? Powinieneś był się bronić! To był twój męski
obowiązek!
– Mylisz
się, bardzo się mylisz. Myślisz, że gdybym dał ponieść się
emocjom i zrobiłbym mu krzywdę, to byłbym prawdziwym mężczyzną
? Gdybym to zrobił, gdybym podniósł na niego rękę, nie
miałbym prawa nazywać siebie mężczyzną. Człowiek, który
ma w sobie ogromną siłę, ale nie używa jej z błahych powodów,
takich jak ten, jest prawdziwie potężny, sama siła fizyczna nic
nie znaczy, trzeba jeszcze wiedzieć kiedy należy jej użyć.
Roger
otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie był w stanie
wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nagle poczuł delikatny dotyk
dłoni na swoim ramieniu, odwrócił się i dostrzegł, że ta
dłoń należy do Mary.
– To
już jest przeszłość Rogerze, zapomnij o tym. Skup się na naszym
prawdziwym celu.
– No
właśnie – wtrącił Will – co do naszego celu... Wynająłem
pokój na górze, czas uciąć sobie krótką
pogawędkę.
Victor
stał parę metrów za nimi, wyglądał jakby im się
przyglądał, jednak jego umysł był nieobecny, pogrążony w
myślach – Czy
jestem w stanie to zrobić? Czy jestem w stanie pozbawić życia
człowieka, który przeżył tyle co ja, człowieka, którego
bez obaw mogę nazwać najlepszym przyjacielem? Czy mój cel
jest tego wart?
– Victor!
Idziesz? – Krzyknęła Mary, opierając się na poręczy schodów.
Victor
ocknął się, jakby wybudził się z głębokiego snu. Z ogromnym
trudem opanował drżenie rąk, po czym odrzekł – Tak, tak, już
idę.
Cała
grupa stanęła przed drewnianymi drzwiami wzmocnionymi stalowymi
belkami. Will przekręcił mały klucz w zamku, chwilę poruszał nim
w jedną i drugą stronę, aż w końcu skorodowany mechanizm ugiął
się pod jego siłą. Zardzewiałe zawiasy wydały z siebie cichy
zgrzyt, gdy Will otworzył drzwi. Ich oczom ukazał się zapuszczony
pokój, w którym na podłodze, zamiast łóżek,
znajdowały się lniane maty wypchane słomą. Po przegniłej
podłodze biegały małe karaluchy, larwy oraz parę pająków.
Mary skrzywiła się na ten widok, jednak przyszło im nocować w już
o wiele gorszych warunkach. Weszli powoli, jakby obawiali się, że
podłoga zarwie się pod ich ciężarem, jednak ona, chociaż przy
każdym kroku wydawała z siebie dźwięki tak bardzo podobne do
ludzkiego płaczu, pozostała niewzruszona.
Will
zajął miejsce przy przy zniszczonym oknie. Kit, który
wcześniej trzymał szyby w miejscu, całkowicie przegnił i
pokruszył się. Przez okno, do pokoju dostawał się przyjemny
zefir, oraz przepiękny blask księżyca.
Victor
oraz Roger usiedli naprzeciwko drzwi, dzisiaj była ich kolej by
czuwać nad bezpieczeństwem całej grupy.
Mary
przechadzała się po pokoju, nerwowo przygryzając wargi.
– Coś
cię trapi? – Zapytał zatroskany Victor.
– Co?
A, tak troszkę. Myślałam, że to będzie misja jak każda inna,
ale ten człowiek, Ekene, widzieliście jak mi się przyglądał, gdy
wychodził z gospody?
– Tak,
widzieliśmy. Myślę... Myślę, że on jest podobny do nas. Jego
ruchy gdy został zaatakowany, oraz to, jak patrzył na ciebie. On
musiał coś wyczuć, nie ma innej możliwości.
– Właśnie...
Myślę, że nie możemy sobie pozwolić na lekceważenie tych ludzi.
Will, co o tym myślisz?
– Myślę,
że masz rację. Jonesem oraz jego ludźmi nie przejmował bym się
zbytnio. Jednak Ekene... Ciekawi mnie kim on jest... Coś mi mówi,
że niedługo się dowiemy.
Nagle
usłyszeli stłumiony dźwięk kroków w korytarzu. Cała
trójka mężczyzn zerwała się na równe nogi. Drzwi do
ich pokoju otworzyły się powoli, dostrzegli przed sobą ciemną,
barczystą postać. Mężczyzna, który pojawił się w
drzwiach, wypuścił z rąk dzban jakiegoś płynu i upadł na
podłogę z przerażenia. Zobaczył przed sobą trzech mężczyzn
gotowych pozbawić go życia. Jeden z nich – ten przy oknie, w
zaciśniętych pięściach, między palcami, trzymał osiem srebrnych
sztyletów. Pozostała dwójka, stojąca naprzeciwko
drzwi, skierowała w jego kierunku wielką, czarną strzelbę, oraz
dwa srebrzyste rewolwery.
– Nie
zabijać! – Krzyknął łamiącym się głosem barman.
– Nie
strasz nas tak więcej – powiedział Will, po czym schował
sztylety w czerwonej podszewce swego płaszcza.
Victor
schował obydwa rewolwery za pas, a Roger oparł strzelbę o ścianę.
Mary
podeszła do barmana i pomogła mu wstać. Gdy dotknęła jego dłoni,
wyczuła potworne drżenie jego mięśni oraz szybkie bicie starego
serca. Barman prawie dostał zawału.
– Uspokój
się człowieku, wszystko będzie dobrze.
– J–ja..
Ja pomyślałem, że zechcecie się czegoś napić. – Barman trząsł
się ze strachu, jednak powoli się uspokajał.
– Chodźmy
na dół, pomogę ci przynieść nowy dzbanek – powiedziała
Mary. Barman skinął głową, po czym zniknęli za drzwiami.
Victor
oddychał ciężko, z trudem wdychał powietrze. Nerwowo przyglądał
się Willowi, oraz Rogerowi, natłok myśli męczył jego umysł. Nie
mógł nic nikomu powiedzieć, nie mógł nic zrobić.
– Co
ci jest? – Zapytał Roger widząc bladą jak ściana twarz Victora.
– Nic,
muszę się tylko przewietrzyć.
– Tak,
rozumiem, mnie też dobija ta wioska. Idź jeżeli to ma ci pomóc,
ja przypilnuje Willa, który najwyraźniej już zasnął. Nigdy
nie zrozumiem jak on to robi.
Victor
nie mówiąc żadnego słowa wyszedł przed gospodę, po drodze
mijając Mary oraz tłustego barmana.
Po
wyjściu z gospody, chwilę przyglądał się kamiennemu obeliskowi.
Stanął przed nim, ściągnął z dłoni czarną, skórzaną
rękawiczkę i przejechał po nim dłonią. Zadrżał lekko, jakby
kamień popieścił go prądem. Tak..
coraz lepiej... pomyślał.
Mężczyzna skierował się w stronę
lasu - chciał pobyć sam. Tak mocno pogrążył się w myślach, że
potknął się o wystający kamień i upadł na ziemię, uderzając
twarzą o wybrukowaną kamiennymi odłamkami uliczkę. Przez krótki
moment nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, po chwili jednak,
zaczął śmiać się jak szaleniec. Leżał w bezruchu, a z jego ust
dochodził śmiech człowieka, który stracił wszystko,
łącznie z rozumem.
Na
ganku jednego z domostw, na bujanym fotelu siedział Ekene z
papierosem w ustach. Chwilę przyglądał się szaleńcowi na ulicy,
rozpoznał w nim kompana tej piekielnej kobiety. Toczył wojnę we
własnym umyśle, zdrowy rozsądek walczył z ciekawością, po
chwili jednak ciekawość zwyciężyła, zdecydował się porozmawiać
z tym człowiekiem, być może dowie się kim lub czym jest ta
kobieta, oraz czego tu szuka.
Victor
cały czas leżał na ziemi, śmiejąc się w ten dziwny sposób,
gdy nagle poczuł silną, męską dłoń na ramieniu. Usłyszał
gruby, basowy głos, jednak nie wyrażał on złych emocji, był
dziwnie spokojny i miły, całkowicie nie pasujący do tej wioski.
– Wstawaj
kolego, jeszcze się rozchorujesz od tych zimnych kamieni.
Victor
uklęknął i spojrzał na twarz mężczyzny, zdał sobie sprawę, że
był to ten sam człowiek, który z taką łatwością
obezwładnił Barego, i dokładnie ten sam o którym wcześniej
rozmawiali.
– Ekene,
prawda?
– Tak.
Victor
wstał już całkowicie, stanął twardo na ziemi, a z jego ust znikł
ponury uśmieszek. Podał otwartą dłoń człowiekowi, który
tak bardzo go ciekawił i powiedział – nazywam się Victor.
– Miło
mi cię poznać – Ekene odwzajemnił uścisk dłoni, i powiedział
– jeżeli mogę zapytać; co cię tak rozśmieszyło? – Co
cię tak rozśmieszyło? Jesteś idiotą, starym idiotą Ekene. Z
tylu dobrych zdań na rozpoczęcie rozmowy, wybrałeś najgorsze!,
Pomyślał.
Victor
przyglądał się chwile tajemniczemu człowiekowi. Starał się
pokonać chaos panujący w jego umyśle, chociaż przyszło mu to z
ogromnym trudem, udało mi się uspokoić oraz zebrać myśli do
kupy. Był pewny jednego: jeżeli z nikim nie porozmawia, jeżeli
pozwoli by te myśli kolejny raz doprowadziły go do takiego stanu,
to bez wątpienia zwariuje.
– Odpowiem
na to pytanie, ale za chwilkę, chciałbym porozmawiać na osobności,
a jak wiesz; ściany mają uszy.
– Wiesz,
myślę, że to głupi pomysł iść z nieznajomym do ciemnego lasu,
nawet jeszcze nie postawiłeś mi drinka. – Ekene zaśmiał się w
głos, jednak Victor zareagował inaczej niż tego chciał, na jego
usta wypełzł mały uśmieszek, jakby zrobił to na siłę, by nie
urazić uczuć Ekene.
Po
niespełna dziesięciu minutach marszu, dwójka mężczyzn
znalazła się na małej polance w głębi lasu. Byli dla siebie
całkowicie obcy, chociaż przez całą drogę żaden z nich nie
powiedział nawet jednego słowa, to jednak każdy z nich czuł, że
coś ich łączy; poczucie obowiązku, wyższego celu, ważniejszego
nawet od ich własnego życia. Człowiek, który myśli w ten
właśnie sposób, bez problemu rozpozna drugą taką osobę.
Victor
usiadł na trawie, opierając się plecami o wysokie drzewo, spojrzał
w niebo i dostrzegł, że korony drzew nad ich głowami nie
zasłaniały światła księżyca, który świecił prawie
pełnią mocy. Jutro
będzie pełnia,
pomyślał Victor.
Ekene
wysunął się, niczym potworny cień, z krzaków, w których
chwilkę wcześniej opróżnił pęcherz. Podszedł
niebezpiecznie blisko Victora i usiadł naprzeciwko niego.
– Chcesz?
– Zapytał podsuwając pod twarz Victora tytoń zawinięty w
bibułkę.
– Czemu
nie, lepiej się przy tym myśli. – Odpowiedział, po czym wsadził
skręta do ust.
Ekene
odpalił swojego papierosa, po czym podał mu pudełko zapałek.
Victor
zaciągnął się, wypuścił dym z ust, i przyglądał się obłokowi
tak bardzo podobnemu do tego, co widział we własnych koszmarach.
– Chciałbym
żeby moje problemy, niczym ten dym z papierosa, rozpłynęły się w
powietrzu, zniknęły całkowicie.
– A
czym było by życie bez problemów, mój przyjacielu? –
Odparł Ekene.
Victor
zamyślił się, ostatnio zdarzało mu się to zbyt często, o czym
całkowicie zdawał sobie sprawę.
– Myślę
że masz rację. Gdybyśmy nie mieli problemów, nie bylibyśmy
szczęśliwi... Szczęście, jak wszystkie ludzkie emocje może się
znudzić. Gdyby nie te momenty, w których całkowicie się
załamujemy, momenty, które wydają się prawdziwym koszmarem,
nie wiedzielibyśmy kiedy jesteśmy prawdziwie szczęśliwi i nie
potrafilibyśmy tego docenić. Ale co w wypadku kiedy szczęście nie
nadchodzi? Jeżeli całe nasze życie składa się z koszmarów?
Co jeżeli każdy moment naszego życia jest prawdziwym piekłem?
– W
takim wypadku należy zrobić coś, by to zmienić – powiedział
Ekene.
– Łatwiej
powiedzieć niż zrobić...
– A
kto powiedział że będzie łatwo? Gdyby coś było łatwe do
osiągnięcia, nie byłoby warte zachodu. O wszystkie najważniejsze
rzeczy w życiu trzeba walczyć. Pomyśl o tym w ten sposób:
spodobała ci się jakaś kobieta, postanowiłeś z nią porozmawiać,
zatańczyć, czy może nawet zjeść z nią obiad. Ale ona zamiast
pozwolić się zdobywać wskakuje ci od razu do łóżka, to
jakbyś się wtedy poczuł? Oczywiście, osiągnąłbyś swój
cel, ale w nie byłbyś całkowicie usatysfakcjonowany. Zupełnie jak
wędkarz, który łowi tylko dla sportu, a ryba sama wskakuje
mu do łódki. Jestem zdania, że cel jaki sobie wyznaczymy
jest bardzo ważny, ale droga do tego celu, decyzję które
podejmiemy by się do niego zbliżyć, wszystko to co dla niego
poświęcimy, jest to o wiele ważniejsze.
– Już
nie wiem co o tym myśleć. Cel jaki sobie postawiłem... Wydaje mi
się, że jest dobry, ale droga do niego skąpaną jest w ludzkiej
krwi, w krwi niewinnych...
Tym
razem to Ekene się zamyślił. Victor wydawał mu się zwyczajnym
człowiekiem, z którym można najzwyczajniej w świecie
porozmawiać na ciekawe tematy, jednak gdy ktoś mówi o sobie
w ten sposób, musi być niezwykle niebezpieczny... lub
zwyczajnie szalony.
– Widziałem
cię w gospodzie, widziałem jak przyglądasz się całemu zdarzeniu.
Wiesz o co chodziło? – Zapytał Ekene.
– Mniej
więcej tak, słyszałem większość waszej rozmowy, twojej z tym
kolesiem z bliznami. Coś o Wiosce Potępionych i ukrytych w niej
skarbach.
– A
więc tak... Myślałem, że niemożliwym jest, by ktokolwiek
usłyszał naszą rozmowę. No cóż... Nazywam się Ekene,
jestem synem założyciela Małego nieba. Ponad czterdzieści lat
temu, mój ojciec oraz kilkunastu ludzi uciekło z Wioski
Potępionych, chociaż wtedy jeszcze się tak nie nazywała. Ojciec
nie powiedział mi wiele, było to dla niego zbyt trudne. Wiem tylko
tyle, że szaman Xulu zwariował i żądał krwawych ofiar dla bogów.
Mój ojciec oraz paru mieszkańców nie mogli się na to
zgodzić. Przeciwstawili się szamanowi, przez co zostali wygnani.
Przez wiele lat starannie budowali Małe niebo, z każdym dniem
stawało się ono coraz piękniejsze, coraz lepsze. Ludzie czuli się
tutaj jak w prawdziwym niebie – stąd ta nazwa.
– Chyba
nie myślimy o tej samej wiosce – przerwał mu Victor.
– Niestety
tak... Dwadzieścia lat temu, mój ojciec został
zamordowany... Nie wiadomo co dokładnie się stało, krążyły
plotki o tym, że gniew Xulu w końcu go dosięgnął, ale jakoś nie
mogę w to uwierzyć. Od tego czasu Małe niebo staczało się na
same dno, aż w końcu stało się tym, czym jest teraz. Moim
marzeniem jest przywrócić mu świetność i zrobię to!
Dzisiaj w nocy, razem z Jones'em oraz jego bandą, najedziemy dom
mojego ojca, ograbimy wioskę z której pochodzimy, z której
pochodzą nasi ojcowie, by odbudować Małe niebo, nasz dom.
Victor
nic nie odpowiedział. Wiedział, że słowa wypowiedziane przez
Ekene nie były skierowane do niego. On mówił sam do siebie,
starał się wmówić sam sobie, że jego decyzja jest dobra,
że nie stanie się przez to potworem. Victor znał to aż nazbyt
dobrze, nie było dnia, w którym by nie myślał w ten sam
sposób.
– Chyba
wprawiłem cię w zakłopotanie – powiedział Ekene spokojnym
głosem, prawie czułym.
–Nie...
Zamyśliłem się. Wiesz, to jest nawet zabawne, że nasze cele,
chociaż tak bardzo od siebie różne, są praktycznie takie
same.
– No
cóż, ja nie wiem jaki jest twój cel, i wydaje mi się,
że nie zechcesz mi o tym powiedzieć.
– Mogę
ci powiedzieć tylko tyle, że przybyliśmy tu z misją, kazano nam
odzyskać pewien przedmiot. Jest on wielkości medalionu, lub dużej
monety, kolor jest mi nieznany, ale można przypuszczać, że będzie
on koloru złotego, lub srebrnego. Wiem jeszcze tylko jedno;
prawdopodobnie będzie na tym wyryty trójkąt, albo okrąg.
– Do
czego jest to wam potrzebne?
– Nie
wiem... Wiem jednak gdzie zacząć poszukiwania.
– Wioska
Potępionych...
– Ta...
– Wiecie
co zamierzamy zrobić z Jones'em tego wieczoru, co z tym zrobicie?
– Nie
wiem, nie ja podejmuje decyzje, ja jestem od likwidowania
przeszkód... – Victor spojrzał prosto w oczy swego
rozmówcy. Ekene dostrzegł w nich ogromne skupienie, spokój,
oraz ostrzeżenie. Pierwszy raz podczas całej tej dziwnej rozmowy,
poczuł strach, strach przed nadchodzącą śmiercią. – Jeżeli...
Jeżeli coś pójdzie nie tak, to podnieś ręce do góry,
i módl się, by moi przyjaciele to dostrzegli.
– A
więc w taki sposób działacie... Czy muszę wiedzieć o czymś
jeszcze? – Głos Ekene, do tej pory miły, ciepły, zyskał nagle
zimny, metaliczny dźwięk.
– Nie
powinieneś był wiedzieć nawet o tym. – Odrzekł zimno Victor. –
Chociaż jak teraz o tym pomyśle, to niepotrzebnie cię zmartwiłem,
prawdopodobnie nic się nie stanie.
– Teraz
już na to za późno – Ekene wymusił uśmiech na
nieruchomej, prawie skamieniałej twarzy. Zgasił resztki papierosa o
trawę pod swoimi stopami, na której już pojawiła się
poranna rosa.
– Nie
martw się o przyszłość, pomogłeś mi dojść do siebie, nawet
nie wyobrażasz sobie ile to dla mnie znaczy, ja potrafię się
odwdzięczyć, i zrobię to. Pamiętaj tylko jedno; nikt nie może
się dowiedzieć o naszym małym spotkaniu, a zwłaszcza mężczyzna
w czarnym płaszczu...
Ekene
w milczeniu przyglądał się jak Victor bezgłośnie wstaje na równe
nogi, chociaż powinien był wydać jakiś dźwięk: szelest
materiału spodni, otarcie pleców o twardą korę drzewa, czy
chociażby pęknięcie gałązki, których pełno pod ich
nogami. Chociaż wcześniej był prawie pewny, że oni nie są
całkowicie normalni, dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z
kim ma do czynienia. Nie wiedział kim dokładnie jest mężczyzna w
płaszczu. Czy może przez ich małe spotkanie Victor mógłby
wpaść w ogromne kłopoty? Wolał o tym nie myśleć, chciał zdobyć
informacje o ich grupie, chciał się dowiedzieć z kim ma do
czynienia i na swoje nieszczęście dowiedział się. Przeklinał w
duchu swoją głupią ciekawość.
– Wracajmy
nim ktokolwiek połączy fakty, i domyśli się, że spędziliśmy
ten czas razem.
Ekene
skinął głową, nie wypowiadając żadnego słowa.
Wrócili
do wioski dokładnie w ten sam sposób w jaki ją opuścili: w
całkowitym milczeniu.
Przystanęli
za domem Ekene, który znajdował się na samym obrzeżu osady.
– Pewnie
zobaczymy się dzisiaj wieczorem. – Powiedział Ekene.
– Pewnie
tak...
Ekene
spuścił wzrok, miał strasznie dużo zmartwień, najpierw
propozycja od Jones'a – przyjaciela z dzieciństwa, teraz jeszcze
pewna śmierć z rąk ludzi-demonów, jego przyszłość
przybrała ciemne barwy.
Victor
znajdował się około pięć metrów od zmartwionego
człowieka, dostrzegł ponury wyraz jego twarzy i postanowił
zareagować, odpłacić się za jego dobroć, na swój własny
sposób.
Ekene
dostrzegł, że Victor postawił jeden mały kroczek, lecz niezgodnie
z jego oczekiwaniami, nie przesunął się o dwadzieścia
centymetrów, lecz pojawił się tuż przed jego twarzą, nim
zdążył zareagować, nim jego intuicja zdążyła go ostrzec przed
nadchodzącym niebezpieczeństwem. Victor popchnął go na tylną
ścianę domu, przyciskając przedramieniem jego szyję do desek.
Ekene sięgnął po nóż schowany w pochwie przyczepionej do
paska jego spodni, chwycił go prawą dłonią i zamachnął się
celując w głowę przeciwnika. Victor wolną ręką wyrwał ostrze z
jego dłoni, było to jak wyrwanie dziecku lizaka, Ekene poczuł się
bezsilny, poczuł zbliżający się koniec. Nieoczekiwanie nóż
wypadł z rąk Victora, z głośnym brzdękiem uderzając o kamień.
– Niezależnie
od tego co zrobisz w Wiosce potępionych, wiem, że robisz to w
szczytnym celu. Co może być lepszego od naprawienia wioski? Od
poprawienia warunków życia wszystkim jej mieszkańcom? Od
zapewnienia lepszej przyszłości tym małym dzieciom? Niezależnie
od tego co poświęcisz i kim się staniesz, jeżeli zrealizujesz
swój cel, nie będziesz potworem.
Ekene
chciał odpowiedzieć, jednak gdy otworzył usta, upadł na ziemię,
jego ciało starało się odepchnąć od ściany, parło w stronę
przeciwnika, jednak siła, jaka przyciskała go do drewnianych desek
jego domu, znikła całkowicie, razem z Victorem.
Victor
stanął przed drewnianymi drzwiami pomieszczenia, w którym
odpoczywała reszta jego drużyny. Zapukał trzy razy, odczekał dwie
sekundy, kolejne dwa puknięcia, sekunda przerwy, i znowu trzy
puknięcia, z czego ostatnie było bardzo głośne. Był to ich
sposób na rozpoznawanie swoich, gdyby tego nie zrobił, Roger
z pewnością odstrzeliłby mu głowę. Victor
złapał za klamkę i otworzył drzwi, zgodnie ze swoimi
oczekiwaniami zobaczył przed swoją twarzą wylot lufy ogromnej,
czarnej strzelby, na której końcu, tuż przy kolbie,
dostrzegł skupiony wzrok Rogera.
– Zawiedziony?
– Zapytał Victor.
– Troszeczkę.
– Odpowiedział Roger, który opuścił swoją wierną broń,
i położył ją na podłodze obok swojego posłania.
– Czekaliśmy
na ciebie. Czujesz się już lepiej?
Od
czasu opuszczenia pokoju przez Victora, aż do jego powrotu, nie
minęło więcej niż dwie godziny. Will stał już na nogach,
całkowicie wyspany.
– Tak,
Willu, o wiele lepiej.
– Po
twojej małej przygodzie z tym pijakiem, powiedziałeś nam, że
musimy porozmawiać o naszej misji. Oczywiście, wszyscy słyszeliśmy
o czym była ich rozmowa, i wiemy gdzie ów przedmiot jest
schowany. Pytanie brzmi: co zrobimy z Jones'em? – Powiedziała
Mary.
– Zapomniałaś
o czymś, Mary... To jest pierwsze misja, w której ty
dowodzisz. Po pięciu latach szkolenia was, wybrałem ciebie na
naszego dowódce. Ja już nie mam nic do gadania. –
Odpowiedział Will.
– Tss...
– Syknęła Mary. – Jeżeli tak chcesz się bawić, to proszę
bardzo. Moim zdaniem należałoby nie wychylać się za bardzo.
Spróbujemy do nich dołączyć i razem odszukać Wioskę
Potępionych, a jeżeli coś pójdzie nie tak... No cóż...
Zrobimy to, co zwykle robimy w takich sytuacjach.
Roger
zaśmiał się w głos, cieszył się jak szczeniaczek, który
dawno nie widział swojego właściciela. W
końcu! Nareszcie jakaś akcja! Teraz pozostaje modlić się by „coś
poszło nie tak”,
pomyślał.
– Jeżeli
„coś pójdzie nie tak” jak to pięknie powiedziałaś, to
postarajcie się nie zabijać przewodnika, bez niego możemy nigdy
nie znaleźć tej przeklętej wioski. Jeszcze jedno – Kontynuował
Victor. – Willu, czym w ogóle jest ten przedmiot? Do czego
on Magnusowi?
Will
zwlekał z odpowiedzią, nie dlatego, że nie chciał im powiedzieć,
lecz dlatego, że sposób w jaki Victor mówił, oraz ton
głosu zmienił się. Było w nim coś złowrogiego, coś potwornego.
– Ten
przedmiot, amulet, jest częścią większego zestawu. Z tego co
wiem, to Magnus posiada już jeden, a łącznie są cztery, albo
pięć.
– Do
czego one są mu potrzebne? – Spytała Mary.
– Nie
wiem...
– Nie
kłam! Przecież wiesz, że bez problemu potrafimy wychwycić
kłamstwo. Zresztą to niemożliwe, by jeden z dwunastu nie wiedział
do czego on służy. – Wykrzyczał Victor.
Will
z ogromną furią uderzył pięścią w podłogę, zamieniając spory
jej fragment w drewniany pył oraz maleńkie drzazgi. Mary otworzyła
oczy szeroko ze zdziwienia, pierwszy raz w życiu zobaczyła gniew na
jego twarzy. Widocznie Victor poruszył temat, o którym nie
powinien był nigdy wspominać.
– Proszę
bardzo, skoroście tacy ciekawi, to się dowiecie. – Powiedział
już spokojniej, widocznie udało mu się zdusić gniew, który
nim zawładnął. Stanął przy oknie, spoglądając prosto na
księżyc. Przyglądał mu się każdego dnia, był to taki jego
rytuał od czasu, gdy dowiedział się tego, czego i oni zaraz się
dowiedzą. – Z każdym dniem, księżyc przybiera coraz bardziej
czerwony kolor, może dla zwykłych ludzi jest to niezauważalne, ale
ja to widzę... – Odwrócił się plecami do okna. Nabrał
powietrza w płuca i wyrecytował:
"I
ujrzałem: gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci,
usłyszałem pierwsze z czterech Zwierząt
mówiące jakby głosem gromu:
"Przyjdź!"
I
ujrzałem:
oto biały koń,
a
siedzący na nim miał łuk.
I
dano mu wieniec,
i wyruszył jako zwycięzca, by zwyciężać.
A
gdy otworzył pieczęć drugą,
usłyszałem drugie Zwierzę mówiące:
"Przyjdź!"
I
wyszedł inny koń barwy ognia,
a
siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój,
by
się wzajemnie ludzie zabijali -
i
dano mu wielki miecz.
A
gdy otworzył pieczęć trzecią,
usłyszałem trzecie Zwierzę, mówiące:
"Przyjdź!"
I ujrzałem: a oto czarny koń,
a siedzący na nim miał w ręce wagę.
I
usłyszałem jakby głos w pośrodku czterech Zwierząt, mówiący:
"Kwarta pszenicy za denara
i
trzy kwarty jęczmienia za denara,
a
nie krzywdź oliwy i wina!"
A
gdy otworzył pieczęć czwartą,
usłyszałem głos czwartego Zwierzęcia mówiącego:
"Przyjdź!"
I
ujrzałem:
oto koń trupio blady,
a
imię siedzącego na nim Śmierć,
i
Otchłań mu towarzyszyła.
I
dano im władzę nad czwartą częścią ziemi,
by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta.
A gdy otworzył pieczęć piątą,
ujrzałem pod ołtarzem dusze zabitych dla Słowa Bożego
i
dla świadectwa, jakie mieli.
I głosem donośnym tak zawołały:
"Dokądże, Władco święty i prawdziwy,
nie będziesz sądził i wymierzał za krew
naszą kary tym, co mieszkają na ziemi?"
I dano każdemu z nich białą szatę
i powiedziano im, by jeszcze krótki czas odpoczęli,
aż pełną liczbę osiągną także ich współsłudzy oraz bracia,
którzy, jak i oni, mają być zabici.
I ujrzałem:
gdy otworzył pieczęć szóstą,
stało się wielkie trzęsienie ziemi
i słońce stało się czarne jak włosienny wór,
a cały księżyc stał się jak krew.
I gwiazdy spadły z nieba na ziemię,
podobnie jak drzewo figowe wstrząsane
I dano każdemu z nich białą szatę
i powiedziano im, by jeszcze krótki czas odpoczęli,
aż pełną liczbę osiągną także ich współsłudzy oraz bracia,
którzy, jak i oni, mają być zabici.
I ujrzałem:
gdy otworzył pieczęć szóstą,
stało się wielkie trzęsienie ziemi
i słońce stało się czarne jak włosienny wór,
a cały księżyc stał się jak krew.
I gwiazdy spadły z nieba na ziemię,
podobnie jak drzewo figowe wstrząsane
silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce.
Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija,
a każda góra i wyspa z miejsc swych poruszone.
A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie,
bogacze i możni,
i każdy niewolnik, i wolny
ukryli się do jaskiń i górskich skał.
I mówią do gór i do skał:
"Padnijcie na nas
i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie
i przed gniewem Baranka,
bo nadszedł Wielki Dzień Jego gniewu,
a któż zdoła się ostać?"
Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija,
a każda góra i wyspa z miejsc swych poruszone.
A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie,
bogacze i możni,
i każdy niewolnik, i wolny
ukryli się do jaskiń i górskich skał.
I mówią do gór i do skał:
"Padnijcie na nas
i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie
i przed gniewem Baranka,
bo nadszedł Wielki Dzień Jego gniewu,
a któż zdoła się ostać?"
– Fragment
„Apokalipsy świętego Jana”. – Will spojrzał na swoich ludzi,
swoich przyjaciół, i dostrzegł, że Roger i Mary z trudem
powstrzymują śmiech, jedynie Victor rozumiał, że nie jest to
żaden dowcip, zobaczył to na jego trupio-bladej twarzy, jego
błękitne, puste oczy wypełniało czyste przerażenie.
– Zapomniałeś
wspomnieć o jednorożcach i smokach! Will, nie rób sobie jaj,
wszystko co zapisane jest w tych księgach jest wielkim kłamstwem,
wiesz to równie dobrze jak ja! – Powiedział Roger, który
na początku był tym rozbawiony, jednak pod koniec zdania,
rozbawienie przeobraziło się w gniew.
– Roger...
Księgi, księgami, wiem o tym, jednak zapewniam cię, że Bóg
istnieje. Tak, ten Bóg, który pozwala na całe to zło,
które widziałeś na własne oczy. Zło, które my
wszyscy widzieliśmy. Jednak niektóre z informacji zawartych w
Świętych księgach są jak najbardziej prawdziwe. Magnus, oraz my,
apostołowie, poświęciliśmy naprawdę wiele lat na znalezienie ich
wszystkich – tych prawdziwych. Te Pisma święte, które
miałeś okazję przeczytać nie są niczym innym niż stekiem bzdur,
księgami kłamstw, stworzonymi tylko po to, by kontrolować ludzi. A
ludzie jak to ludzie, potrzebują czegoś w co mogą wierzyć,
dlatego z taką łatwością uwierzyli we wszystko co jest w nich
zawarte. Jak już wspomniałem, parę z tych informacji jest prawdą,
ponieważ zostały one spisane na podstawie prawdziwych ksiąg,
napisanych przez prawdziwych apostołów Chrystusa.
– Chcesz
mi powiedzieć, że to całe wieczne potępienie, Szatan, anioły,
Bóg, apokalipsa, Chrystus zamieniający ziemniaki w kartofle i
cole w pepsi, to wszystko jest prawdą?
– To
co wymieniłeś jest prawdą...Stworzenie świata, potop, Adam i Ewa
– to akurat są wielkie, a do tego bardzo głupie kłamstwa.
– Will...
Kim... czym ty jesteś?! – Zapytała Mary, która do tej pory
siedziała cicho, z prawdziwym, nieukrywanym przerażeniem.
– Jestem...
Jednym z dwunastu... Jednym z dwunastu potępionych, którzy
stawili czoło samemu bogu, i wyszli z tej walki zwycięsko.
– Ja
już nic nie rozumiem...
– I
nie musisz... Powiem ci tylko jedno, po tym uważam naszą rozmowę
za zakończoną. Są inne światy niż ten... – Odpowiedział Will,
po czym wolnym krokiem skierował się w stronę drzwi, skupiając
wzrok na czubkach swoich butów. Wspomnienia tamtej chwili, i
wszystkiego co spotkało ich później, nie dawały mu spokoju,
nie był w stanie spojrzeć nikomu w oczy. – Spotkamy
się jutro o północy przed gospodą. Nie szukajcie mnie... –
Powiedział po czym znikł za zamkniętymi drzwiami.
W
pokoju zapanowała grobowa cisza, którą przerwał śmiech
Rogera. – Bóg istnieje? Skoro tak, to już nie mogę się
doczekać naszego spotkania! Gołymi rękoma wyduszę z niego
odpowiedź na pytanie, które dręczy mnie od dzieciństwa:
dlaczego pozwala na to całe zło?!
– Jak
to się mówi „Niezmierzone są wyro....
– Victor...
– Przerwał mu Roger, kładąc dłoń na strzelbie opartej o
ścianę. Jeżeli dokończysz to zdanie, to jak matkę kocham, zabiję
cię...
Tylko
byś spróbował podnieść na mnie rękę skurwysynu.
Wyrwałbym twoje ciepłe, bijące serce, i zanim byś umarł, nim
straciłbyś możliwość widzenia, zgniótłbym je na miazgę
przed twoimi oczami, a na koniec zmiażdżyłbym twoją pustą
czaszkę. Zrobiłbym to wszystko, nim zdążyłbyś nawet sięgnąć
po broń, pomyślał Victor. Ale powiedział – Dobra, dobra, to
był tylko żart, uspokój się.
– Lepiej
chodźmy już spać, musimy być wypoczęci, przed nami ciężka noc.
– Rozkazała Mary.
Po
drugiej stronie zamkniętych drzwi, Will stał oparty o nie plecami.
Będąc jeszcze w pokoju, jakoś trzymał się kupy, nie mógł
pozwolić na to, by oni zobaczyli go w takim stanie. Teraz jednak,
gdy był wolny od ich osądzającego spojrzenia, nie mógł
poruszyć nawet małym palcem, jego drżące nogi odmawiały mu
posłuszeństwa. Chciałbyś
dowiedzieć się dlaczego Bóg pozwala na to całe zło?
Odpowiedź by ci się nie spodobała, pomyślał.
Will
postał jeszcze chwilkę w tej samej pozycji, po paru minutach udało
mu się uspokoić na tyle, by odzyskać władzę w nogach. Ruszył
schodami w dół gospody, przeszedł przez drzwi, i zniknął w
ciemnym lesie.
Siedem
godzin później.
Mary
leżała na lnianej macie, przykryta tylko kocem. Powoli otworzyła
oczy, usiadła, po czym zamglonym jeszcze wzrokiem rozejrzała się
po pokoju. Victor leżał na swoim posłaniu, z rękoma skrzyżowanymi
pod głową i wzrokiem skierowanym w sufit. Roger natomiast zajęty
był czyszczeniem swojej broni, był pewny, że dzisiaj jej użyje.
Nigdzie jednak nie było Willa. Mary rzuciła wzrokiem na zniszczone
okno i dostrzegła, że słońce powoli zachodzi, przespali cały
dzień, a raczej ona przespała. Wyciągnęła ręce przed siebie, aż
chrupnęło jej w kręgosłupie.
– Jak
się czujecie, chłopaki? – Zapytała ciągle zaspanym głosem.
– Wyśmienicie...
– odparł z przekąsem Roger.
Mary
przypomniała sobie o ich wczorajszej rozmowie. Pewnie żaden z
nich nie zmrużył oka tej nocy, pomyślała. Ciekawe co się
dzieje z Willem.
– Do
północy zostały jeszcze jakieś cztery godziny, czas się
przygotować. – Powiedział Victor.
– Tak,
masz rację. Pamiętajcie czego uczył nas Will; ciało jest zawsze
gotowe, adrenalina robi swoje. To nad czym trzeba pracować to umysł.
– Co
do Willa... Nie myślicie, że on zwariował? A może wcisnął nam
tą bajeczkę, bo nie mógł nam zdradzić prawdziwego celu? –
Zapytał Roger z nadzieją w głosie. Nigdy niczego nie pragnął tak
bardzo, ja tego, by apokalipsa okazała się kłamstwem.
Victor
przechylił się na bok, by móc patrzeć prosto na Rogera, i
powiedział: – On mówił prawdę...
– Ale
skąd możesz wiedzieć?
– Zaufaj
mi, wiem...
– Pozwól
mi więc wierzyć, że to jednak jest kłamstwo. Jakoś lżej mi na
sercu, gdy pomyślę, że Bóg nie istnieje, i wszyscy
grzesznicy nie zostaną potępieni.
– Może
tak będzie lepiej... Może.
– Dobra,
koniec tych poważnych pogaduszek! Wstawać, ubierać się, i
przygotować! Albo ciocia Mary nakopie wam do dupy!
Mary
dostrzegła szczery uśmiech na twarzy Victora, nawet Roger lekko się
zaśmiał, więc i ona buchnęła śmiechem, chociaż nie było jej
do śmiechu. Cała ta sprawa zmartwiła ją o wiele bardziej niż
Rogera, ale nie dała tego po sobie poznać. Jako dowódca nie
mogła pozwolić sobie na taki luksus.
Dziesięć
minut do północy. Przed gospodą znajdowała się spora grupa
ludzi, na której czele stał Jones. Tuż obok niego, po prawej
stronie, znajdował się Bary oraz Elord, a za nimi Dereck z
obandażowaną głową.
Ekene
wyszedł ze swojego domu. Na plecach miał torbę, w której
znajdowały się przedmioty niezbędne do przeżycia w dziczy;
krzemień, suchy prowiant, mały pistolet, zapas amunicji, lina oraz
koc przerobiony na śpiwór. Jones widząc nadchodzącego
Ekene, wyszedł mu naprzeciw i wyciągnął w jego kierunku dłoń.
Ekene jednak nie odwzajemnił uścisku. Chciał tym pokazać ile
Jones dla niego znaczy.
– No
cóż, raczej się przez to nie powieszę. – Odparł Jones.
– Jest
nas o wiele za dużo... Nie wiem czy dam radę utrzymać nas
wszystkich przy życiu.
– Jest
nas łącznie piętnaście osób. Nie wiemy co takiego stanie
na naszej drodze, lepiej mieć za dużo ludzi, niż za mało.
Zresztą, mało mnie obchodzi czy oni przeżyją czy też nie...
– Ale
mnie obchodzi!
– Jak
już mówiłem: to nie jest mój problem. Powiedziałem
im czego mogą się spodziewać i na co mają się przygotować.
Jeżeli któryś z nich umrze, to będzie tylko i wyłącznie
jego wina.
Jones
odwrócił się w stronę swoich ludzi i krzyknął – Gotowi
zarobić prawdziwe pieniądze?!
Mężczyźni
chórem krzyknęli – TAK!
– Gotowi
do końca życia leżeć do góry brzuchem, drapać się po
jajach, i mieć wszystko w dupie?!
– TAK!
– Głośniej!
– TAK!!!
– Widzę,
że się zrozumieliśmy. – Jones nie ukrywał radości jaka nim
zawładnęła. Na jego szpetną twarz wypełzł szczery uśmiech.
Władza go podniecała, i wcale tego nie wstydził.
Ekene
spojrzał w górę, na niebie nie było żadnej chmurki,
księżyc w pełni przybrał różowy kolor. To była idealna
pogoda dla zakochanych ludzi, którzy trzymając się w
objęciach, mogli spoglądać na ten piękny obraz. Tak,
pomyślał. Kochankowie
pod tym księżycem wyznają sobie miłość, cieszą się każdą
chwilą spędzoną ze sobą, a my? A my pod tym samym księżycem
wyruszamy zabijać naszych krewnych...
– O
czym myślisz? – Zapytał Jones, gdy dostrzegł zamyśloną twarz
Ekene.
– O
niczym istotnym... Muszę sprawdzić czy aby na pewno są oni
przygotowani i możemy wyruszać, zajmie mi to nie więcej niż
dziesięć minut.
– Skoro
musisz...
Ekene
zwołał całą grupę przed siebie, i zaczął od tego, od czego
zaczynał z każdym, kto wynajmował go jako przewodnika. – W lesie
czeka was sporo niebezpieczeństw, wiem, że większość z was już
o tym wie, ale i tak muszę to powiedzieć. W nocy wychodzą na
powierzchnię najgroźniejsze stworzenia dżungli; jadowite pająki,
węże, oraz wszelkiego rodzaju robactwo. Jeżeli usłyszycie dziwny
dźwięk, lub dostrzeżecie na swoim ciele jedno z tych stworzeń,
nie możecie wykonywać gwałtownych ruchów, niech ten, który
znajduje się najbliżej was strąci to jakimś patykiem, byle nie
gołą dłonią. Jeżeli któryś z was zechce się wypróżnić,
musi o tym poinformować mnie, nie możemy się rozdzielać, ach i
jeszcze jedno: lepiej żebyście mieli ze sobą papier, ponieważ
większość liści, które wydają się idealne do wytarcia
tyłka, jest trująca...
– Jak
daleko jest do naszego celu? – Zapytał Elord.
– Jeżeli
nic nie stanie nam na drodze, to około trzy dni. Macie jeszcze
jakieś pytania? Nie? To dobrze. Możemy wyruszać.
– Nie,
chwila! Muszę skoczyć do domu, po mój nóż,
zapomniałem o nim. – Odezwał się jeden z mężczyzn.
– No
dobra. Jak tylko wróci, to wyruszamy.
Zoe
obudziły krzyki mężczyzn. Wyjrzała przez okno swojego pokoju,
który znajdował się na pierwszym piętrze domu, naprzeciwko
gospody, i dostrzegła, że na małym placu, tuż obok wielkiego
kamienia, zgromadzona była spora grupa mężczyzn, zobaczyła w niej
nawet swojego wuja Elorda. Przyglądała się chwile temu co się
dzieje - zwykła dziecięca ciekawość nie pozwoliła jej zasnąć.
Wujek Ekene przemawiał do ludzi, a oni słuchali go tak samo jak ona
i inne dzieci, gdy uczył ich o lesie i tajemnicach ukrytych w
zwykłym drewnie. Ziewnęła delikatnie, zasłaniając usta. Nagle
jednak dostrzegła człowieka, dzięki któremu wybudziła się
całkowicie.
Zoe
była najstarszym dzieckiem w obozie, miała piętnaście lat, i jako
najstarsza, opiekowała się resztą dzieci. Poprzedniego dnia,
chociaż zrobiła to z wielkim żalem, oddała wszystkie swoje
słodycze młodszym dzieciakom. Tak bardzo spodobało jej się
szczęście wymalowane na ich twarzach, że obiecała im załatwić
więcej lizaków. Teraz dostrzegła Willa stojącego pod
drzewem nieopodal jej domu, człowiek ignorował całkowicie mężczyzn
na placu, stał ze skrzyżowanymi ramionami na piersi, i wpatrywał
się we własne buty, jakby intensywnie o czymś myślał. Zoe bez
chwili namysłu wyskoczyła z łóżka, ubrała pierwszą
lepszą sukienkę ze swojego kuferka i wybiegła na spotkanie z
Willem.
Will
spędził całą noc w samotności. Intensywnie myślał o tym, co
powiedział swoim przyjaciołom, wydawało mu się, że po
wyjaśnieniu do czego im pieczęć wojny, powinien był zwyczajnie
zamknąć mordę. Teraz
już nigdy nie będą patrzeć na mnie w ten sam sposób, już
nigdy nie będzie tak samo... Co ja najlepszego zrobiłem, pomyślał.
Podniósł
wzrok, który już od dłuższego czasu skierowany był na jego
własne buty, i zobaczył Zoe nieśmiale zbliżającą się do niego,
kroczek po kroczku, jakby czegoś się obawiała.
Will
zmienił swoją postawę, przez ostatnie pół godziny stał
nieruchomo oparty plecami o drzewo, niczym kamienny posąg, który
do końca świata nie poruszy się nawet na milimetr.
Zoe
dostrzegła, że Will ruszył w jej stronę, jego twarz, która
chwilę wcześniej nie wyrażała żadnych emocji, rozpromieniła
się. Will uśmiechał się idąc w jej kierunku, był to prawdziwy,
szczery uśmiech, przez który na jego twarzy pojawiło się
wiele zmarszczek, których wcześniej nie dostrzegła.
– Witaj,
Zoe. – Powiedział miłym, ciepłym głosem, w którym
niejedna mogłaby się zakochać.
– Dobry
wieczór, panie Will! – odpowiedziała dziecięcym głosikiem.
– Co
tu robisz o tej porze? Powinnaś już dawno spać.
– Krzyki
tych ludzi mnie obudziły. – Wskazała dłonią na ludzi
znajdujących się za jej plecami. – Zresztą, ciesze się, że się
obudziłam, bo muszę pana o coś prosić.
– Hm?
W czym mogę ci pomóc?
– Czy...
Czy ma pan może więcej tych słodyczy, lizaków?
– Zjadłaś
już wszystkie?
– Tak...
– Odpowiedziała.
Will
wyczuł kłamstwo w jej głosie, dostrzegł kłamstwo w jej oczach.
Pewnie podzieliła się się nimi z resztą dzieci, pomyślał.
– Niestety
nie zostało mi ich zbyt wiele, ale mam pewien pomysł. Potrafisz
gotować?
– Nie
tak dobrze jak moja mama, ale coś tam potrafię.
Will
przykucnął, położył torbę na ziemi, i zaczął w niej grzebać.
Po chwili wyciągnął mały notes oraz długopis. – Pomyślmy,
hmm, to jest, to też, a to da się zastąpić słodką żywicą. –
Zapisał wszystko na kratce, i podał ją dziewczynce.: – Tu masz
przepis na cukierki domowej roboty, może nie będą aż tak słodkie
jak te moje, ale i tak będą dużo lepsze od zwykłej żywicy.
Will
kątem oka dostrzegł, że drzwi budynku otworzyły się, i przed
gospodę wyszła Mary wraz z jego grupą, jego przyjaciółmi.
Mary
nie chciała bawić się w podchody, ani nic w tym stylu, od razu po
wyjściu z gospody, w towarzystwie Rogera i Victora, podeszła do
Jones'a i powiedziała: – Chcemy się do was przyłączyć.
– A
dlaczegóż to? – Zapytał zdziwiony Jones.
– Ponieważ
mamy wspólny cel, my też zamierzamy wybrać się do Wioski
Potępionych.
– Miałbym
zabrać ze sobą konkurencję? Przecież to jest bez sensu... Nie.
Nie zgadzam się.
– Ty...
– Roger chciał ruszyć do przodu, by załatwić to innym sposobem,
swoim sposobem. Jednak Victor złapał go za przedramię, ściskając
je z taką siłą, że Roger omal nie odgryzł sobie języka.
Ekene
dostrzegł interwencje Victora, można powiedzieć, że spadł mu
kamień z serca, gdy pomyślał, że on jednak dotrzyma słowa.
Niestety nie był w stanie spojrzeć mu w oczy, chociaż bardzo tego
chciał.
Mary
karcącym wzrokiem spojrzała na Rogera, po czym, na powrót
odwróciła się w stronę Jones'a.
– Nie
chcemy twoich skarbów, nie zależy nam na tym. Chcemy odzyskać
tylko jeden mały amulet i już nigdy więcej nas nie zobaczysz.
– Amulet
powiadasz... A co w nim takiego specjalnego? – Powiedział
przełykając głośno ślinę, Victor nawet dostrzegł błysk w jego
oku.
– Powiedzmy,
że jest to pamiątka rodzinna, którą musimy odzyskać. Dla
ciebie jest on całkowicie bezwartościowy.
Jones
stracił błysk w oczach, jego twarz, która na chwilę
rozpromieniła się na myśl o wyjątkowym skarbie, na powrót
przybrała ponury wyraz.
– Zrobimy
tak, mogę wziąć tych dwóch byczków stojących za
tobą. Jestem pewny, że oni potrafią przeżyć w dziczy, a ten z
ogromną strzelbą, raczej nie nosi jej na pokaz. Jednak nie mam
zamiaru ciągnąć za sobą kobiety, oraz tego typa, który
nawet nie był w stanie obronić się przed pijanym Dereckiem.
– Jones.
Bierzemy ich wszystkich. – Powiedział po cichu Ekene.
– Przecież
chwilę wcześniej mówiłeś, że mamy za dużo ludzi. Nagle
przestało Ci to przeszkadzać?!
– Zaufaj
mi, jest to najlepsze rozwiązanie.
Victor
skinął głową, nawet lekko się uśmiechnął. Udało im się
uniknąć rozlewu krwi.
– Jeżeli
tak mówisz, nie mam prawa odmówić. Dobra, idziemy
razem, ostrzegam tylko, że jeżeli którykolwiek wejdzie mi w
drogę, bez ostrzeżenie pozbawię go życia. To dotyczy każdego!
Zoe
przyglądała się chwilę słowom zapisanym na kartce. Will pomyślał
nawet, czy ta dziewczynka w ogóle potrafi czytać.
– Dziękuje
bardzo! Jestem pewna, że uda mi się to zrobić! – Powiedziała
uśmiechając się szczerze, niewinnie, wręcz pięknie. Will
dostrzegł, że w ciągu paru lat wyrośnie na niezwykle piękną
kobietę.
– Do
zobaczenia! I jeszcze raz dziękuje! – Krzyknęła w kierunku
Willa, i pobiegła w stronę Ekene. Na kartce było coś, co tylko on
wiedział jak zdobyć. Mogła poczekać na jego powrót, ale
nie potrafiła powiedzieć dzieciom, że będą musiały czekać
jeszcze parę dni.
– Pozdrów
ode mnie swoich znajomych. – Krzyknął Will, i pomachał jej
dłonią.
– Wujku
Ekene! Wujku Ekene! – Krzyczała podekscytowana dziewczyna.
Ekene
odwrócił się i dostrzegł Zoe biegnącą w jego kierunku, z
kartką w dłoniach.
Tuż
przez Zoe, pojawił się mężczyzna, który parę minut
wcześniej wrócił do domu po swój nóż.
Dziewczyna przebiegła przed nim, nawet nie zauważając jego
obecności. Człowiek ten, omal się nie przewrócił gdy
zahaczyła o niego ręką. Złapał ją za dłoń, i podciągnął do
siebie.
– Nie
wiesz, że trzeba przeprosić jak się kogoś potrąci? Zapłacisz za
swój brak szacunku. – Powiedział zachrypłym głosem,
gardło już dawno miał przeżarte przez olbrzymie dawki alkoholu.
– Ja...
Przepraszam...
– Teraz
już na to za późno... Przysunął swoją twarz do jej
twarzy, otworzył usta i obrzydliwym językiem, na którym
znajdowała się jakaś dziwna, zielona narośl, oblizał twarz
dziewczyny zaczynając od ucha i kończąc przy nosie.
– Najpierw
się zabawimy. Dopiero wtedy będziesz mogła przepraszać. –
Rzucił Zoe na ziemię, i położył się na niej, sięgając dłonią
pod jej sukienkę.
Ekene
pobiegł w jego kierunku, wyciągając swoje wierne ostrze z kabury.
Jego wątpliwości co do ich misji zniknęły, wszystko, cały
otaczający go świat nagle przestał istnieć. Jego umysłem
zawładnęła żądza mordu. Nagle zatrzymał się, otworzył szeroko
oczy ze zdziwienia. W miejscu gdzie jego podopieczna omal nie została
zbezczeszczona, pojawił się człowiek w czarnym płaszczu. Nie mógł
uwierzyć własnym oczom, czy to mu się tylko przewidziało? Jakim
cudem mógł pojawić się z nicości? Wtem przypomniało mu
się zdarzenie z Victorem, jednak dalej nie był w stanie w to
uwierzyć.
Will
złapał mężczyznę jedną ręką za szyję, i uniósł go w
powietrze. Człowiek zaczął się krztusić własną śliną,
wierzgał nogami, bił go po twarzy, jednak czuł, jakby uderzał w
betonowy blok.
Will
z trudem się kontrolował, nie czuł takiego gniewu od wielu, wielu
lat. W tym momencie był już całkowicie pewny, że nie ochłonie,
ten człowiek musi umrzeć. Ostatkami sił powiedział do Zoe –
Zamknij oczy, i pod żadnym pozorem ich nie otwieraj!
Teraz
zwrócił się do człowieka, który dusił się w jego
uścisku. Głosem przepełniony czystą nienawiścią przemówił
do niego: – Możecie mnie opluć, możecie mnie pobić, obsikać a
nawet obsrać, nic mnie to nie obchodzi, jednak... nigdy... Nigdy nie
należało zadzierać z moimi przyjaciółmiI!
Konający
mężczyzna starał się coś powiedzieć, jednak uścisk był zbyt
silny, jedyne co udało mu się osiągnąć, to opryskać śliną
twarz Willa.
Roger
podskoczył z radości, prawdziwego szczęścia nie da się ukryć,
nawet on tego nie potrafił. Tak,
tak, tak! – Cieszył
się w myślach, gdy zauważył, że wszyscy zgromadzeni tu ludzie,
łącznie z Jones'em, sięgają po broń. W
końcu jakaś akcja!
Umysł
Willa, do tej pory łagodny, wybaczający naprawdę wiele, przestał
istnieć jakby nigdy go nie było. To co znajdowało się teraz w
jego głowie, to co kontrolowało jego każdą myśl, każdy ruch
mięśni, było esencją nienawiści, esencją zła.
Will
przyglądał się chwilę jak ciało tego mężczyzny powoli się
poddaje, już wkrótce dusza miała opuścić jego ciało.
– Nie
tak prędko. Chciałeś się zabawić? No to się zabawimy! –
Wysyczał Will.
Otworzył
dłoń, mężczyzna upadł na ziemię, łapczywie wdychając
powietrze, był już pewny swego końca, jednak z każdym tchem
odzyskiwał nadzieję. Will stanął nad nim, obrzucając go
wzrokiem, w którym na próżno szukać litości czy
zrozumienia, pochylił się przybliżając do niego twarz, i szybkim
ruchem dłoni, tak szybkim, że prawie niewidocznym, zerwał z niego
koszulę. Następnie złapał go za gołą skórę na klatce
piersiowej, przebijając ją palcami, jakby były zrobione z
zaostrzonej stali, i wyrwał wielką jej część z ciała mężczyzny.
Człowiek wył z bólu, z jego rozdartej klatki piersiowej
wypływała krew, niczym strumień wypływający ze źródła.
– To
jeszcze nie koniec. Obiecałem ci, że się zabawimy!
Will
wyciągnął jeden z wielu sztyletów ukrytych w podszewce
swojego płaszcza. Naciął skórę wzdłuż czoła
umierającego mężczyzny, złapał za wystający fragment i wyrwał
go, ukazując gołą czaszkę. Dostrzegł, że mężczyzna skona nie
później niż za dwadzieścia sekund, nie było więc sensu
dalej go męczyć. Stanął przy jego głowie, oczy tego człowieka
wpatrywały się w swego morderce, jednak nic już nie widziały,
spowiła je mgła nadchodzącej śmierci. Will podniósł prawą
nogę i wbił ją w twarz mężczyzny, miażdżąc ją niczym zgniły
owoc.
Ekene
odwrócił się na pięcie, i z największą prędkością na
jaką było go stać, pobiegł w kierunku Jones'a. Dlaczego
to robisz? Dlaczego chcesz go uratować? –
Pytał
sam siebie, jednak nie znalazł odpowiedzi, wiedział, że musi to
zrobić. Dobiegł do niego w ostatnim momencie, widział, że
człowiek w kowbojskim kapeluszu, powoli, ociągając się, sięgnął
po broń zawieszoną na plecach. Ekene rzucił się na Jones'a
przewracając go na ziemię. Przycisnął jego głowę do kamiennej
posadzki i szepnął mu do ucha: – Nie waż się poruszyć nawet
palcem u stopy. Jones nic nie odpowiedział, ponieważ podczas
upadku, uderzył głową w kamień tracąc przytomność.
Wszyscy
zgromadzeni nie mogli uwierzyć własnym oczom, ich towarzysz został
oberwany ze skóry a do tego oskalpowany przez jakiegoś
potwora. Każdy z nich wiedział co należy zrobić.
Elord
sięgnął do kabury zawieszonej przy prawym udzie wyciągając z
niej czarny rewolwer, skierował celownik w stronę Willa, i już
pociągał za spust, gdy nagle usłyszał dwa cyknięcia. Skierował
wzrok w prawą stronę, tuż przy swojej twarzy zobaczył wylot
gwintowanej, czarnej lufy, a na jej końcu mężczyznę w kowbojskim
kapeluszu, który wydawał ten dziwny dźwięk językiem i
machał na niego palcem. Nim zdążył wykonać ruch, dostrzegł mały
błysk w środku lufy, był to ostatni widok w jego życiu. Rozległ
się ogromny huk wystrzału, jakby ktoś wystrzelił z armaty. W
miejscu gdzie wcześniej znajdowała się głowa Elorda został sam
obłok dymu. Jego martwe ciało upadło na ziemię, dopiero teraz
można było zobaczyć, że jego głowa całkowicie zniknęła, jeden
pocisk zamienił ją w obłok dymu i mikroskopijne kawałki mięsa
oraz kości.
Roger
spojrzał przed siebie i powiedział na głos: – tylko trzech?
Kurwa, zmarnowałem pocisk. – Tuż
obok tego, co zostało z Elorda leżały zwłoki dwóch innych
mężczyzn, którzy nawet nie widzieli nadchodzącej śmierci.
Will
odzyskał pełną sprawność umysłu, i bardzo żałował tego co
zrobił, jednak już było za późno na to, by starać się
złagodzić sytuację, o wiele za późno. Podbiegł do Zoe,
szepnął jej do ucha by jeszcze nie otwierała oczu, po czym wziął
ją na ramiona i zaniósł na tył gospody.
Roger
był w swoim żywiole, śmierć, krew, pociski przelatujące obok
głowy, tak, to było to co kochał najbardziej, adrenalina i
zadawanie bólu. Omal nie trafił go pocisk wystrzelony z broni
Derecka, gdyby ten nie miał uszkodzonej głowy, z pewnością Roger
leżałby już martwy. Roger sięgnął do pasa zawieszonego na
piersi, wyciągnął jeden nabój, wsadził go od dołu do
strzelby i przeładował. Zrobił to wszystko podczas jednego obrotu.
Dereck wystrzelił kolejny raz, pocisk leciał prosto w kierunku
czoła Rogera, ten jednak zdążył uklęknąć i wystrzelić. Trafił
prosto w klatkę piersiową Derecka, w której pojawiła się
dziura wielkości dorodnego arbuza. Dereck padł martwy. Roger zdjął
swój kapelusz, i wsadził palec w dziurę po kuli.
– Teraz
to się naprawdę wkurwiłem! To był mój ulubiony kapelusz!
Kolejne
niewiarygodnie szybkie przeładowanie broni. Znalazł kolejny cel,
jednak opuścił broń, gdy kątem oka dostrzegł Victora. Tak,
tak, przyjacielu, zabaw się, potrzebujesz tego,
pomyślał.
Victor
sięgnął za pas i wyjął dwa srebrne rewolwery. Nie były to takie
same bronie jak te, którymi posługiwali się ludzie Jones'a,
tamte wyglądały jak zabawki dla małych dzieci. Victor był w
posiadaniu unikatowej broni, stworzonej przez samego mistrza Samuela
Colt'a. 12-komorowy bębenek, gwintowana lufa długości ponad
trzydziestu centymetrów. Ta broń była prawie tak
niebezpieczna jak strzelba Rogera.
Victor
nie miał ochoty na zabawę, wyciągnął dłonie, w których
znajdowały się rewolwery, przed siebie, i pociągnął za spust, w
ciągu jednej sekundy zrobił to ponad osiem razy, specjalnie
zaprojektowany mechanizm, pozwalał na wystrzelenie nawet dwudziestu
pocisków w ciągu sekundy.
Mężczyźni,
niczym krople porannego deszczu, padali martwi na kamienna ulicę.
Każdy z pocisków trafił swój cel, niektóre
nawet dwa cele. Ulica przybrała czerwony kolor, kolor ludzkiej krwi.
– Więc
to by było na tyle, jeżeli chodzi o pokojowe rozwiązanie. –
Powiedział Victor do Mary stojącej za jego plecami. Schował
rewolwery za pas, i ruszył wolnym krokiem w kierunku Ekene. Kamień
spadł mu z serca, gdy dostrzegł, że jego klatka piersiowa unosi
się i opada, oznaczało to że jeszcze żył.
– Roger!
– Krzyknęła Mary.
– No?
– Pomóż
mi ze zwłokami, trzeba je zebrać na kupę i spalić.
– Tak
jest...
Victor
ukląkł przy Ekene. Położył mu dłoń na ramieniu i szarpnął
całym jego ciałem.
– Żyjesz?
Ekene
już chwilę wcześniej usłyszał, że to wszystko się skończyło.
Bał się jednak spojrzeć na tą masakrę.
– Żyje,
żyje...
– No
to wstawaj! Przed nami długa droga, a od tych zimnych kamieni możesz
się przeziębić. – Powiedział z uśmiechem na ustach, jakby
zapomniał, że minutę wcześniej zabił dziewięciu ludzi, a może
nie miało to dla niego znaczenia?
Na
ustach Ekene pojawiła się karykatura uśmiechu. Nagle przypomniał
sobie, że leży obok Jones'a, a ten nie daje oznak życia. Odwrócił
go na plecy, przyłożył ucho do jego klatki piersiowej i z ulgą
stwierdził, że słyszy bicie serca. Uderzył go dwa razy w
policzek. Jones ocknął się, starał się wstać, starał się
uciekać. Podczas gdy był nieprzytomny, przyśnił mu się koszmar,
w tym koszmarze wszyscy jego ludzie zostali zabici przez potwory.
Ekene musiał użyć całej swojej siły by przytrzymać go na
miejscu.
– Co
się stało? – Zapytał Jones rozglądając się wokół
siebie. – O mój boże...
– Stało
się to, co miało się stać. – Odrzekł beznamiętnie Ekene.
– Co
teraz z nami będzie? – Zapytał Jones, ściskając z całą siłą
nadgarstek Ekene.
– Idziemy
do Wioski Potępionych...
– Z
nimi? Zwariowałeś?
– No
dobrze. Powiedz im, że jednak nie idziemy. Ok?
Jones
nic nie odpowiedział. Zresztą, na to pytanie nie należało
odpowiadać. Wstał powoli, wspierając się na ramieniu Ekene. Gdy
spojrzał na zmasakrowane zwłoki swoich ludzi zgromadzone na jednej
kupie, zwymiotował wprost na swoje buty.
– Wyrzuć
to z siebie. – Powiedział Roger, klepiąc go po plecach.
Mary
wylała na zwłoki benzynę z małego słoiczka, który nosiła
ze sobą, taka ilość najzupełniej wystarczyła, i rzuciła
odpaloną zapałkę. Stos ciał zapalił się natychmiast.
Cała
grupa, oraz jej dwóch tymczasowych członków: Jones
oraz Ekene, przyglądali się ogniu. Ekene wiedział, że w tym ogniu
płonie część jego samego, wszystko to co poświęcił, i wszystko
to czym kiedyś był.
– Dlaczego
na ulicy nie ma gapiów? Albo kogoś kto chciałby się na nas
zemścić? – Zapytała zaciekawiona Mary.
– Bo
takie coś zdarzyło się już parę razy. Ludzie wolą nie
ryzykować. – Odparł sucho Jones.
Will
przez cały czas schowany był za budynkiem chroniąc Zoe przed
przypadkową kulą. Podczas gdy jego ludzie sprzątali po sobie,
odniósł dziewczynę do domu, z którego wyszła na
spotkanie z nim. Położył ją delikatnie na wolnym łóżku,
ucałował w czoło i wyszeptał do ucha: – Im szybciej o tym
zapomnisz tym lepiej. Po czym dołączył do swoich ludzi, którzy
wpatrzeni byli w ogień, niczym ćmy ciągnące do światła.
– Cieszę
się, że w końcu do nas dołączyłeś. – Powiedziała Mary.
– Ja
też się cieszę
– Co
teraz? – Zapytał Ekene, chociaż i tak już znał odpowiedź.
– Prowadź
nas do Wioski potępionych.
Ten rozdział jest całkiem spoko, ale kiedy następny?
OdpowiedzUsuńMam taką małą zasadę, że zaczynam pracę nad kolejnym rozdziałem gdy będę w stanie "uwolnić" się od poprzedniego. Małe niebo jest w trakcie małej korekty(kolega uznał, że słowo "Kurwa" pada zbyt wiele razy)jest też jeszcze parę niedociągnięć, które rzucają się w oczy. Może się tu czepiam, ale stwierdzenie "całkiem spoko" jakoś nie pokazało mi czy powieść zmierza w dobrym kierunku...
OdpowiedzUsuńKolejny rozdział o nieznanej mi nazwie ma już parę stron i, według mnie, zapowiada się naprawdę ciekawie. Kiedy go opublikuje? Nie wiem... Mam wielką nadzieję, że jeszcze w tym miesiącu.
Czytając teraz powoli i ze zrozumieniem jasno stwierdzam, że ta masakra jest lepiej opisana niż te, ukazywane w niektórych filmach czy grach.
OdpowiedzUsuńPo prostu świetne.
http://i987.photobucket.com/albums/ae353/taniasaur/tumblaahh/tumblr_lgg0s8uv401qcvhfc.png
OdpowiedzUsuńhttp://www.sadistic.pl/didnt-read-lol-vt128310.htm
OdpowiedzUsuń