2. Małe niebo.

    Rok 1975. Kongo.
    Nieduża osada o wdzięcznej nazwie Małe niebo, wybudowana została w pobliżu rzeki Kouilou, niestety, nazwa ta nie miała nic wspólnego z obecną rzeczywistością. Jeszcze nie tak dawno temu była ona najdoskonalszym i najpiękniejszym dziełem ludzkich rąk.
    Wieczorami, gdy osada skąpana była w złocistych promieniach zachodzącego słońca, sprawiała wrażenie jakby cała wioska była tylko marzeniem, ulotnym, chwilowym, coś tak pięknego nie miało prawa istnieć. Wszechogarniająca zieleń drzew oraz krzewów zasadzonych głównie dla ozdoby. Każdy opadający listek wydawał z siebie rozpaczliwą pieśń, gdy musiał odejść, umrzeć na ziemi, która wydała go na świat, pieśń w której błagał, by choć jeszcze przez krótką chwilę mógł cieszyć się jej pięknem. Uliczki wybrukowane kamiennymi odłamkami, budynki ozdobione bogatymi ornamentami ze szczerego złota. Całe jej piękno przywodziło na myśl jeden z obrazów Théodora Rousseau.
    Co prawda domy zostały wykonane starymi metodami z wykorzystaniem ogólnodostępnych materiałów: gliny suszonej na słońcu, mułu oraz drewna. Spadziste strzechy wykonane ze słomy, sitowia oraz liści palmowych skutecznie odprowadzały wodę od fundamentów. A wody mieli pod dostatkiem, w tej części świata padało prawie cały czas. Jednak budowniczowie tej wioski włożyli w nią całe swe serce, nie była to jedna z wielu wiosek, była jedyna w swoim rodzaju.
    Ludzie zamieszkujący tę wioskę byli bardzo religijni. Przed każdym domostwem znajdowała się drewniana figura przedstawiająca jednego z ich bóstw. Przed większością budynków stał posąg Oxali - boga miłosierdzia. Przed domami rodzin, które starały się o potomka, znajdowały się drewniane podobizny Erzulie - bogini miłości i płodności. Posągi były wielkości dorosłego mężczyzny, wykonane zostały z najlepszych gatunkowo pni drzew, oraz zostały pokryte warstwą żywicy chroniącą je przed warunkami atmosferycznymi.
    Osada była wpisana w okrąg o średnicy stu metrów. Na jego obrzeżach znajdowały się budynki mieszkalne, a na samym środku okręgu, stał jeden wielki budynek - dom modlitw. Co tydzień o tej samej porze, zbierali się w nim wszyscy mieszkańcy wioski, by pomodlić się za duszę swoich przodków, oraz prosić Bogów o dobrobyt. Przed domem modlitw stał kamienny posąg, wysoki na ponad trzy metry, przedstawiający Pape Legbe - boga strzegącego granicy między światem żywych i umarłych.
    Przez wiele lat ludzie żyli tu w błogim spokoju, z dala od wojen, z dala od zbrodni. Mężczyźni zajmowali się polowaniem, hodowlą zwierząt oraz uprawą roli. Kobiety większość czasu spędzały w domu: przędły, tkały, wyrabiały naczynia ceramiczne, zajmowały się także zbieraniem leśnych ziół, roślin oraz owoców.
    Niewielu ludzi wiedziało o jej istnieniu, była ona ukryta w najgłębszej części lasu, ukryta przed plugawym dotykiem przegniłego świata. Jednak nic nie może trwać wiecznie, nie ważne czy jest to miłość, życie, czy zwykły spokój, wszystko ma swój początek oraz koniec. Początkiem końca Małego nieba było pojawienie się białych ludzi, misjonarzy, którzy przyszli głosić słowo boże. Razem z nimi przybyli też i inni ludzie, skuszeni wizją magicznej wioski, z dala od problemów reszty świata. Niestety, nie zdawali sobie sprawy, że problemy, niczym psy myśliwskie, wytropią ich nawet w najgłębszej otchłani piekła.
    Wioska z każdym upływającym dniem, miesiącem, rokiem, stawała się karykaturą samej siebie. Rdzenni mieszkańcy starali się z tym walczyć, jednak była to walka z wiatrakami, co ma się stać, stanie się prędzej czy później.
    Po dwudziestu latach, z wioski nie zostało nic, co by przypominało o jej dawnej chwale; zbutwiałe drewno, wszechobecny zapach moczu, wymiocin oraz ekskrementów. Ludzie pijący do nieprzytomności, kurwy, zbrodniarze, mordercy ukrywający się przed sprawiedliwością, wszystko to stało się częścią Małego nieba. Jednak nie wszyscy zapomnieli o jej świetności, niektórzy starzy mieszkańcy czekali na odpowiedni moment by przywrócić jej chwałę. Jednym z nich był Ekene syn starego wodza.
    Ekene miał tylko dziesięć lat, gdy to wszystko się zaczęło. Teraz, jako trzydziestoletni mężczyzna, rozmyślał o swojej przeszłości, zastanawiał się czy ta wioska tylko wydawała mu się taka piękna? Może była taka tylko w wyobraźni małego chłopca? Nie był tego pewny, jednak wiedział, że wykorzysta czas jaki mu pozostał na tym świecie do przywrócenia jej dawnej świetności.
 


    Mężczyzna o ciemnym kolorze skóry siedział na małym pniu w pobliżu ogniska. Naokoło niego, na gołej ziemi, siedziały małe dzieci. Wpatrzone były w niego jak w obrazek gdy przekazywał im wiedzę o struganiu drewna, którą on sam pozyskał od swego ojca – twórcy wszystkich przepięknych posągów, z których teraz zostało same próchno. Ekene starał się o nie dbać, jednak pijacy oraz gówniarze, którzy nie mieli co robić z wolnym czasem, postarali się o to, by nie zostało z nich nic co dałoby się uratować. Gdy tak na niego patrzyły jego serce radowało się, był on zdania, że właśnie te dzieci są jego przyszłością, jedyną nadzieją na przywrócenie świetności Małego nieba.
    Ekene przemówił spokojnym lecz stanowczym głosem – nim przystąpicie do pracy, musicie znaleźć odpowiedni kawałek drewna, wbrew pozorom, nie jest to takie łatwe. W tych lasach pełno jest drzew, jednak większość z nich nadaje się jedynie do rozpalenia ognia.
   – Panie Ekene! – podniosło rękę jedno z dzieci – skąd mamy wiedzieć, który kawałek jest dobry, a który zły?
   – Dobre pytanie, mój chłopcze. Gdy nabierzecie doświadczenia, będziecie zdolni rozpoznawać je samym wzrokiem, gdy zobaczycie przed sobą odpowiedni materiał, dostrzeżecie obiekt w nim zaklęty. Nie będziecie musieli się zastanawiać czy jest to figurka, rękojeść ostrza czy może zwykła zabawka. Zobaczcie – mówiąc te słowa Ekene wyciągnął z kabury wielkie, czarne ostrze, które odbijało światło słoneczne niczym dobrze wypolerowane lustro. – Kiedyś, podczas moich podróży w głąb lasu, znalazłem drewniany odłamek, gdy potrzymałem go chwilę w dłoniach, zobaczyłem w nim ten właśnie nóż. Ta rękojeść cały czas w nim była, ja ją tylko wydobyłem.
   – Jak często znajduje się te idealne kawałki drewna? – Zapytała dziewczyna o imieniu Zoe.
   – Przez piętnaście lat – Ekene westchnął ciężko - znalazłem cztery...
   Dzieci popatrzyły po sobie z ogromnym zdziwieniem, ich wzrok zdawał się pytać, czy to w ogóle ma sens. Gdy chciały zadać to pytanie, usłyszały ogłuszający dźwięk silnika. Ekene spojrzał w górę i dostrzegł mały żółty samolot. Jego twarz spochmurniała. Goście o tej porze roku mogli oznaczać tylko kłopoty.

 
    Stary, częściowo zardzewiały hydroplan wylądował gładko w zatoce. Drzwi samolotu z niemałym oporem otworzyły się ku górze. Wysoki, biały mężczyzna wyskoczył z niego na podest, trzymając w dłoniach linę cumowniczą. Gdy wylądował, usłyszał ciche pęknięcie drewna pod swoimi stopami, spróchniałe deski pomostu ugięły się pod jego ciężarem. Podszedł do niego niski, stary mężczyzna opierający się na lasce.
   – Pomogę ci z tą liną, chłopcze – powiedział stary człowiek.
   – Dziękuje, ale poradzę sobie sam, odpoczywaj staruszku – odpowiedział mu wysoki mężczyzna, ubrany w czarny płaszcz sięgający do kostek.
    Samolot został zacumowany, jednak wystarczył jeden mały podmuch wiatru, by belka do której została przymocowana lina, rozleciała się w pył.
    W drzwiach samolotu pojawiła się kobieta ubrana w beżowy kostium, przypominający z wyglądu ubiór służący do polowań na wielkiego zwierza. Burza pięknych blond loków, częściowo schowanych pod małym kapelusikiem, opadała jej na ramiona.
   – Wszystko gotowe, Willu? – Powiedziała do mężczyzny w płaszczu.
   – Tak, Mary, możecie wysiadać.
   Mary wyskoczyła z samolotu, omal nie wpadła do wody, deska naruszona przez Willa pękła pod jej ciężarem. Mężczyzna, który wyskoczył za nią, złapał ją w ostatnim momencie za ramiona.
   – Dzięki Victorze, nie chciałabym skąpać się w tej błotnistej mazi, którą oni nazywają rzeką. – Mężczyzna o imieniu Victor tylko się uśmiechnął.
    Za Mary i Victorem pojawił się ostatni członek ich grupy. Mężczyzna ten był wyższy nawet od Victora, a on do niskich nie należał. Rondo kowbojskiego kapelusza częściowo zasłaniało jego oczy, jednak nie na tyle, by przeszkadzało mu to widzieć. Bystrym wzrokiem przyglądał się całej osadzie. Dostrzegł wielu ludzi, którzy mieli na twarzy wypisaną czystą nienawiść. Zobaczyli się pierwszy raz w życiu, a już byli wrogami. Na jego plecach przewieszona była ogromna czarna strzelba, a na klace piersiowej, na krzyż, przewieszone miał dwa pasy amunicji.
    Stary człowiek na ten widok zatrząsł się delikatnie, mężczyzna uzbrojony po zęby nie był kimś, z kim można było zadzierać. Nie wypadł jednak z roli powierzonej mu przez Jones'a.
   – Witam, witam – powiedział stary człowiek, uśmiechnął się tak szeroko, że można było policzyć resztki jego pożółkłych zębów. Uśmiech ten wyglądał fałszywie, nie było go stać na nic lepszego.
   – Witaj dobry człowieku! – powiedziała Mary, która równie dobrze jak on potrafiła sfałszować uśmiech. – Ja i moi przyjaciele – wskazała dłonią na trzech postawnych mężczyzn stojących za jej plecami – jesteśmy bardzo zmęczeni po długiej podróży. Czy mógłbyś wskazać nam drogę do gospody?
   – Ano, mógłbym – odpowiedział, po czym soczyście splunął do wody. – Proszę za mną.
   Victor dostrzegł, że co to wyleciało ze starego pyska ciężko było nazwać śliną, była to mieszanka śliny, flegmy, oraz czegoś zielonego, wolał o tym nie myśleć. Z trudem kontrolował swoje ciało, omal nie zwymiotował. Zapach tej wioski, obrzydliwy smród mułu z rzeki pomieszanego z ludzkimi odchodami, zgniłym drewnem, oraz odorem śmierci, to mu najzupełniej wystarczyło.
   – No chłopaki – kobieta zwróciła się do jej kompanów. – Słyszeliście? Dobry człowiek wskaże nam drogę.
   Mężczyźni podnieśli swoje bagaże i bez słowa sprzeciwu ruszyli za przewodnikiem.
    Martwa cisza jaka zapanowała w ich grupie wydawała się nie do zniesienia. Will nienawidził ciszy o wiele bardziej niż niebezpieczeństwa. Postrzał w klatkę piersiową, wstrząs mózgu, nadkruszenie czaszki oraz liczne złamania, przeżył to wszystko i uważał to za niebezpieczne. Jednak, gdy nikt się nie odzywa, oznacza to, że intensywnie o czymś myśli, a to jest o wiele bardziej niebezpieczne. Sam też pogrążył się w myślach. Od tej misji zależało zbyt wiele, by mógł sobie pozwolić na odrobinę nieostrożności. Musieli za wszelką cenę odzyskać starożytny artefakt. Nie wiedzieli gdzie ów artefakt może się znajdować, dostali tylko garść wskazówek oraz nazwę przedmiotu: Pieczęć Wojny.
   – Czy mógłbyś nam coś powiedzieć o tej wiosce? – Zapytał Will, desperacko starając się przerwać tę niezręczną ciszę.
   – Czy mógłbym? Pewno, że mógłbym, tylko nie wiem co. Zadupie jak każde inne, nic tu się nie dzieje. Jest jednak coś – dodał po chwili namysłu – co mogło by was zainteresować. Mogę się tym w z wami podzielić, za odpowiednią opłatą oczywiście!
    Mężczyzna z gigantyczną strzelbą o imieniu Roger był wyjątkowo niecierpliwym człowiekiem, na dźwięk słów zachłannego starca, jego ciało zesztywniało, każda jego tkanka wypełniła się niepohamowanym gniewem. Roger się nie zdenerwował, to o wiele za mało powiedziane, on najzwyczajniej w świecie się wkurwił. Złapał staruszka za koszulę niedbale zapiętą pod szyją, podniósł go w powietrze, tak, że starzec nie mógł dosięgnąć stopami ziemi i przemówił do niego – Na ile wyceniasz swoje życie? Będzie ono odpowiednią zapłatą?
    Victor nie miał zamiaru reagować, lecz w jego umyśle Roger leżał w błocie, zasłaniając twarz przed jego ciosami, krzyczał na niego, wyzywał go od porywczych idiotów.
   Will rozejrzał się wokół siebie. Dostrzegł dziesiątki par oczu, oczu złych ludzi, którzy tylko czekają na jakiś pretekst, by się wyszaleć. Staruszek wykonał prawie niewidoczny gest dłonią zakazujący ludziom interweniować.
   – Roger! – Krzyknęła Mary – Puść go!
   Mężczyzna w kapeluszu spojrzał na nią wzrokiem, z którego płynęła czysta nienawiść.
   – Ale...
   – To jest rozkaz! Puść go! – Syknęła mocno zaciskając usta, czym upodobniła się do węża.
   – Tak jest... – Odpowiedział Roger, po czym rzucił przewodnika w kałuże, która tylko w małym stopniu składała się z wody, resztę stanowił śmierdzący mocz oraz wymiociny.
   Mary z niemałym obrzydzeniem pomogła mu wstać.
   – Wybacz zuchwałość moich ludzi, jako zadośćuczynienie, zapłacę ci czterokrotność kwoty, jaką chciałeś za informacje. – Po tych słowach, twarz przewodnika na powrót się rozchmurzyła.
    Mary nie cierpiała Rogera, był on człowiekiem, który daje łatwo ponieść się emocjom. Jednak, gdyby kazano jej wyruszyć na niebezpieczną misję i wybrać tylko jednego z nich, to bez chwili zastanowienia wybrałaby właśnie jego. Pomimo wrażenia jakie sprawiał, honor i przyjaźń były dla niego najważniejsze. W chwilach gdy wszystko szło niezgodnie z planem, w chwilach zwątpienia w cel misji, on zawsze służył dobrą radą. On zawsze naprawiał każdy ich błąd.
    Stary człowiek otrzepał swoje ubranie z brudu, podniósł swą wierną laskę, bez której nie mógł utrzymać się na nogach, i uśmiechnął się, tym razem nie starał się nawet by ten uśmiech wydał się szczery.
    Podczas gdy stary człowiek tłumaczył im kim jest Jones oraz dlaczego nie warto z nim zadzierać, Will przyglądał się dzieciom bawiącym się w berka. Na jego ustach, mimowolnie, pojawił się szczery uśmiech. Radość wymalowana na twarzy tych dzieci, nawet mimo tego w jakiej wiosce przyszło im żyć, była czymś co radowało jego serce.
    Mały chłopiec uciekając przed goniącą go dziewczyną biegł z taką szybkością, że nie zauważył na swojej drodze wysokiego mężczyzny. Wpadł na niego i przewrócił się na plecy. Dziewczynka szybko podbiegła do chłopca, zakryła go własnym ciałem i błagającym wzrokiem spojrzała na Willa.
   – Proszę nie robić mu krzywdy, on nie chciał pana uderzyć... proszę... – W kącikach oczu dziewczyny pojawiły się łzy.
   Will zaniemówił. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Szybko jednak zmienił swoją postawę, gdy zobaczył strach, prawdziwy strach, na twarzy dzieci, które powinny czuć tylko i wyłącznie radość. Uśmiechnął się szczerze, przykucnął przy dziewczynce i położył jej dłoń na głowie.
   – Nie martw się, nic wam nie zrobię. Jak się nazywasz?
   Dziewczyna z niemałą ulgą wypuściła powietrze z płuc i nieśmiale powiedziała – Zoe.
   Will złapał chłopca delikatnie w pasie, po czym podniósł go w powietrze i postawił na ziemi. Wyciągnął z kieszeni płaszcza parę sztuk czegoś, co wyglądało na patyki zawinięte w papierek. Podsunął dłoń pod twarz Zoe.
   – Proszę, weź, zasłużyłaś na nie swoją bohaterską postawą, niewielu ludzi jest w stanie osłonić przyjaciela własnym ciałem.
   Zoe sięgnęła po dziwne papierki, lecz szybko cofnęła dłoń, obawiała się, że to jest pułapka i zły człowiek zechce zrobić jej krzywdę.
   – Nie bój się, proszę, one są dla ciebie.
   Tym razem nie cofnęła dłoni, wzięła garść słodkości i włożyła je do kieszeni swojej obdartej sukienki.
   Will wyciągnął kolejny patyk zawinięty w papierek z kieszeni, który nie był niczym innym jak lizakiem, po czym włożył go do ust. Dziewczynka oddała chłopcu parę swoich lizaków, po czym obydwoje, zrobili to samo co Will. Mieszanina uczuć zdziwienia oraz błogiej radości, jaka wymalowała się na twarzy dzieci, bardzo zaskoczyła Willa, jednak zdał sobie po chwili sprawę, że gdy miały ochotę na coś słodkiego, zwyczajnie żuły żywicę z drzew, żadne z nich nigdy nie widziało, a nawet nie słyszało o czymś takim jak lizaki lub cukierki.    Szczęśliwe dzieci podziękowały mężczyźnie, po czym pobiegły do reszty, ukrytej za drzewem i przyglądającym się im z zaciekawieniem i troską.
   – Kiedyś dostaniesz od tego cukrzycy – powiedział Victor.
   – Każdy z nas kiedyś umrze, ja przynajmniej wiem na co – odpowiedział. Na co obydwaj buchnęli śmiechem.
    Stary człowiek wytłumaczył im kim jest Jones. Był to herszt bandy Łowców skarbów. Byli oni zwykłymi złodziejami, którzy okradną każdego, kto ma przy sobie chociażby pensa.
Mary nie przejęła się tym kompletnie, ta informacja była dla niej całkowicie bezwartościowa, lecz zgodnie z umową, zapłaciła staremu należną kwotę.
W przeciwieństwie do Mary, Roger bardzo się ucieszył, zamiast skupiać się na misji powierzonej im przez Magnusa, jego umysł całkowicie zaabsorbowała wizja rozprawienia się z bandą Jones'a, nie żeby miał w tym jakiś cel, po prostu potrzebował odrobiny rozrywki.
   – Tam – wskazał dłonią zniszczoną przez upływający czas – ten wielki budynek to gospoda, w niej możecie się napić, zanocować, a nawet, jeżeli będzie taka potrzeba – staruszek dyskretnie spojrzał na Rogera – zaznać uciech cielesnych. Teraz się rozstaniemy, niech bogowie mają was w swojej opiece.
   – I ciebie też, staruszku – odpowiedziała mu Mary.
   Starzec skierował się w stronę pomostu, na którym się spotkali. Tam znajdował się jego dom, i tam miał dokonać swego żywota.
    Cała grupa przystanęła przed gospodą znajdującą się w samym centrum osady. Przed budynkiem znajdował się trzymetrowy menhir. Mary wyczuwała od niego słabe wibracje, zdała sobie sprawę, że kamień nie był tym na co wygląda. Nie mogła wiedzieć, że kiedyś był to posąg Papy Legby, teraz jednak całkowicie zniszczony.


   Niegdysiejszy dom modlitw, teraz gospoda połączona z burdelem. Barman stał za długą drewnianą ladą, trzymając w dłoni brudny kufel po piwie, splunął do niego po czym zaczął polerować go równie brudną szmatą. Spoglądał nieobecnym wzrokiem na ludzi w gospodzie. Przepełniała go duma, gdy pomyślał o swoich znakomitych gościach; stary Edward, pijak, który sprzedałby swoją własną matkę za kufel szczyn jaki nazywali tu piwem. Jones oraz jego wesoła kompania, w której skład wchodzili sami mordercy, rozbójnicy oraz gwałciciele. Kolejne były zwykłe ulicznice, kurwy, zarażające każdą możliwą chorobą weneryczną. Tak, goście pierwszej klasy. Zastanawiał się, czy nie rozłożyć czerwonego dywanu przed wejściem.
    Nagle jego wzrok przykuł ruch wahadłowych drzwi, które otworzyły się z głośnym zgrzytem metalowych zawiasów. Barman dostrzegł cztery postaci. Raczej nie byli to mieszkańcy wioski, poznał by ich bez problemu, ci ludzie byli mu obcy. Grupka nieznajomych zasiadła przy pustym stole, znajdującym się najbliżej drzwi wejściowych.
    W gospodzie panował nieprzyjemny półmrok, co prawda parę lamp naftowych rozświetlało nieco pomieszczenie, jednak niewystarczająco, było ich zwyczajnie zbyt mało. Właściciel nie mógł sobie pozwolić na więcej. Ludzie nie dawali tu napiwków, a pieniądze zarobione na sprzedaży alkoholu ledwo starczały mu na życie.
    Stare, zbutwiałe pianino, wydawało z siebie ostatnie tchnienie pod naciskiem zręcznych palców Henry'ego. Królowe piękności, jak prostytutki nazywały same siebie, tańczyły w rytm skocznej muzyki na środku gospody. Kiedyś, za czasów świetności tej osady, w tym miejscu stał ołtarz poświęcony przodkom.
    Stary Edward znów upił się do nieprzytomności, jego na wpół martwe ciało leżało pod stołem w rogu gospody. Wydawał z siebie odór nieboszczyka; śmierdział niczym topielec, którego wnętrzności już dawno przemieniły się w obrzydliwą breję. Jednak ludzie już przyzwyczaili się do tego zapachu, zresztą, tak samo śmierdziała reszta wioski.
    Zaraz obok niego, przy okrągłym, nieoheblowanym stole, zasiadał Jones oraz jego dwóch pomocników. Na twarzy Jones'a dostrzec można było blizny, jakie bez wątpienia pozostawiła po sobie ospa. Jego bystre oczy przyglądały się grubemu barmanowi z obrzydzeniem. Gdy oni musieli kraść, by mieć co jeść, ta tłusta świnia obżerała się za ich ciężko zarobione pieniądze. Gdyby nie to, że nikt nie chciał podjąć się pracy barmana na tej zapomnianej przez boga wiosce, już dawno by go zabił.
   – Poruchałbym... – powiedział Dereck, jeden z ludzi Jones'a, spoglądając na tańczące kobiety. – Jones, czy mógłbyś mi wypłacić pieniądze za dzisiejszą akcję?
   Jones spojrzał na niego z nieukrywanym obrzydzeniem. Jednak rozumiał jego potrzeby, sam był mężczyzną, a jako taki, potrzebował od czasu do czasu odrobiny rozrywki.
   – Masz – powiedział Jones, rzucając na blat garść srebrnych monet. – Pamiętaj, robisz to na własne ryzyko.
   Dereck bez słowa zebrał monety ze stołu, po czym z uśmiechem zapowiadającym nadchodzącą przyjemność ruszył w stronę kobiet. Wybrał sobie potężnie zbudowaną ladacznicę, ubraną w fioletowy strój z falbankami, skrojony w taki sposób, żeby tylko częściowo zasłaniał bujny biust kobiety. Po chwili zniknęli za drzwiami, znajdującymi się tuż za ladą.
    Jones wyjął z kieszeni pożółkłą mapę, po czym rozłożył ją na stole i wskazał palcem miejsce zaznaczone czerwonym kółkiem.
   – To jest nasz jutrzejszy cel.
   – Co tam jest? – Zapytał Elord
   – Szczerze mówiąc... Nie mam najmniejszego pojęcia. Gdy wyrywałem ją z martwych dłoni człowieka, który nawet po swojej śmierci nie chciał jej oddać, doszedłem do wniosku, że jest to coś bardzo cennego. Jeżeli mam rację, daj bóg bym ją miał! Może w końcu uda nam się wyrwać z tej pierdolonej dziury!
   – To jest w głębi lasu, nie mamy odpowiedniego ekwipunku, jest jeszcze sprawa przewodnika...
   – O to się nie martw – powiedział Jones – ekwipunek jest już gotowy, a co do przewodnika... Ekene zna ten las jak własną kieszeń. Jestem pewny, że nawet jego da się kupić. Zresztą już posłałem po niego ludzi, lada moment powinni do nas dotrzeć.
    Jones miał doskonałe wyczucie czasu, czym szczycił się gdy tylko miał okazję. Drzwi wahadłowe gospody otworzyły się. Pojawił się w nich Ekene, w towarzystwie jednego z ludzi Jones'a.
    Ekene bardzo niechętnie ruszył w stronę stołu, przy którym zasiadał Jones. Gdy dostrzegł jego ponure oblicze, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Nagle coś kazało mu się zatrzymać, wyczuł dziwną aurę pochodzącą od ludzi zasiadających przy stole koło drzwi. Nadgorliwy goryl Jones'a uznał to za próbę ucieczki, postanowił zatrzymać uciekiniera, a nic nie zatrzymuje tak skutecznie jak cios w głowę. Zamachnął się pałką trzymaną w prawej dłoni. Ekene czując nadchodzący cios, odruchowo, jakby nieświadomie przeniósł środek ciężkości na przednią część ciała, stanął na palcach, po czym wykonał zwinny piruet pojawiając się za plecami napastnika. Goryl zrozumiał co się stało dopiero w momencie, gdy z jego szyi pociekła strużka krwi. Ekene wygiął jego dłoń za plecami i przycisnął mu nóż ostry jak brzytwa do krtani.
    W gospodzie zapadła grobowa cisza. Muzyka wydobywająca się z pianina jak i dźwięki rozmów nagle ucichły. Wszyscy, łącznie z grupą Mary, przyglądali się zajściu. Victor zauważył, że Roger lekko się zatrząsł. Złapał go za ramię i powiedział – nie mieszaj się do tego... Roger spojrzał na Victora jak dziecko, któremu ktoś zabrał ulubioną zabawkę.
    Jones oraz jego ludzie zerwali się z krzeseł, niczym ludzie porażeni prądem. Nim Ekene zdążył coś powiedzieć, cztery rewolwery wycelowane były w jego głowę.
   – I co teraz? – Zapytał Jones prawie spokojnie, skutecznie ukrywając wściekłość.
   – Ty mi powiedz – Odparł Ekene głosem nie wyrażającym żadnych emocji, jakby nie pojmował w jakiej sytuacji się znalazł.
   – Mamy dwa wyjścia – Jones udał zamyślenie – albo ty zabijesz mojego człowieka, a my zabijemy ciebie, albo, i to jest według mnie lepsze rozwiązanie, pozwolisz mu żyć, a my pozwolimy żyć tobie. Co ty na to?
    Ekene zmniejszył lekko siłę, z jaką przyciskał ostrze do szyi goryla. Puścił jego dłoń i odskoczył kawałek do tyłu. Jones oraz jego ludzie zgodnie z obietnicą opuścili broń.
    Victor przyglądał się chwilę jak człowiek, którego nazywali Ekene, przysiadł się do stołu i zaczął spokojnie rozmawiać, zupełnie jakby chwilę wcześniej wcale nie chcieli się pozabijać.
    Will odczekał krótką chwilę, aż atmosfera panująca w gospodzie choć troszkę ochłonie, po czym wstał z krzesła i poszedł w kierunku barmana, by zamówić coś do picia i spytać o wolne pokoje. Gdy zbliżył się do stołu, przy którym zasiadał Jones, zauważył ogromne zdziwienia na twarzy człowieka, który chwilę wcześniej omal nie poderżnął gardła gorylowi. Człowiek ten przyglądał się mapie, po czym bardzo ściszonym głosem powiedział – Jones... Ty chyba zwariowałeś?! Tam... Tam znajduje się Wioska Potępionych. Nie mogę was tam zaprowadzić.
    Will wytężył słuch, zwolnił krok, by usłyszeć ciąg dalszy. Wioska Potępionych? Oczywiście!, pomyślał.
    Jones zamyślił się, na jego twarzy pojawił się gniew, jednak nie był zły na Ekene. W młodości słyszał opowieści o tym, czym jest ta wioska. Nigdy nie zapuszczał się w te części lasu, zwyczajnie bał się tego, co można było tam spotkać.
   – Ekene – zaczął powoli Jones – znamy się nie od dziś, wiem, że nienawidzisz mnie każdą częścią swojego ciała, wiem też, że masz do tego całkowite prawo. Wiesz dokładnie kim, oraz czym jestem, jednak wiesz, że jeżeli dam słowo, to nawet jakbym miał przez to zginąć... dotrzymam go.
    Ekene skinął głową. Jones'a można było nazwać zwykłym skurwysynem, mordercą, potworem, jednak gdy chodziło o honor, nie było nikogo, dla kogo byłby on ważniejszy.
   – Wiem o twoim marzeniu – kontynuował Jones. Kiedyś zresztą było też ono moim marzeniem... proponuje ci układ - zaprowadzisz nas do tej wioski, ja i moi ludzie ograbimy ją z całego złota oraz bogactw i podzielimy się z tobą połową, będziesz mógł zrobić co zechcesz; albo uciec z nami, poszukać lepszego miejsca do życia, albo spełnić swoje marzenie i odbudować Małe niebo.
   Ekene zamyślił się, wiedział, że nigdy sobie nie wybaczy jeżeli zmarnuje taką okazję.
   – Zgadzam się... Masz mnie Jones, jestem do twojej dyspozycji.
  Will, chociaż znajdował się przy ladzie i rozmawiał z barmanem, słyszał każde ich słowo. Był pewny, że jeżeli Pieczęć Wojny znajduje się gdzieś w tym lesie, to Wioska Potępionych jest najbardziej prawdopodobnym miejscem.
    Gdy rozmawiał z grubym barmanem, za ladą otworzyły się drzwi, w których pojawił się Dereck z błogim uśmiechem na ustach. Dereck był nieco pijany, a gdy był w takim stanie, szukał problemów. Nieznany mu biały człowiek, był idealnym celem. Chwiejnym krokiem podszedł do Willa. Stanął przed nim, patrząc mu prosto w oczy, Will nie reagował. Dereck zebrał całą ślinę w ustach, po czym zieloną flegmą napluł Willowi prosto w twarz. Mary przyglądała się reakcji Willa, nigdy nie widziała by dał ponieść się emocjom, lecz zawsze przecież musi być ten pierwszy raz.
   – I c-co teraz śmieciu? Nic nie zrobisz? – Wybełkotał Dereck.
   Will ciągle patrzył prosto w oczy pijanego człowieka, gdyby był w stanie zabijać wzrokiem, pijak już byłby martwy.
    Dereck uderzył Willa w klatkę piersiową; ten cios nie powalił by nawet dziecka, jednak Will upadł. Victor prawie się roześmiał na ten widok.
   Pijany człowiek bełkotał pod nosem niezrozumiałe słowa. Mężczyzna, który leżał u jego stóp nie był dla niego żadnym wyzwaniem, był zwykłą stratą czasu. Will leżał na ziemi, bacznie przyglądając się reakcji napastnika. Dereck chwycił za kufel z resztką piwa z lady i wylał całą jego zawartość na koszulę mężczyzny u swoich stóp. Człowiek kolejny raz nie zareagował, czym ochłodził zapał pijaka, który zrezygnował z dalszych prób, mężczyzna nie stawiający żadnego oporu nie był wart zachodu. Chwiejnym krokiem podszedł do stołu, przy którym znajdował się Jones, Elord, Ekene oraz okaleczony goryl. Oparł dłonie o blat, przyglądając się starej mapie. Wtem, całkiem niespodziewanie, Jones wstał, z wielką furią odrzucając krzesło do tyłu, w mgnieniu oka wyciągnął rewolwer z kabury zawieszonej przy prawym udzie i z całej siły uderzył nim Derecka w skroń. Pijany mężczyzna padł nieprzytomny na ziemię, a z jego głowy popłynęła stróżka szkarłatnej krwi.
   – Wybacz człowieku – krzyknął w stronę Willa – gwarantuje ci, że to już nigdy więcej się nie powtórzy. Elord, Bary, zabierzcie go stąd, niech nie przynosi nam więcej wstydu. – Jones spojrzał teraz na Ekene – kiedy będziesz gotowy?
   – Wyruszamy jutro o północy.
    Ekene wstał od stołu i ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Podczas wolnego marszu przyglądał się ludziom zasiadającym przy stole, tuż obok drzwi. Cała czwórka wydawała mu się dziwna, nie wiedział jednak dlaczego. Gdy spojrzał na kobietę w kapeluszu, poczuł coś dziwnego; coś w głębi jego umysłu kazało mu uciekać, uciekać jak najdalej się da.
    Will stał już na nogach i starą, brudną szmatą, którą dostał od barmana, starał się wytrzeć swój mokry płaszcz. Kątem oka dostrzegł zbliżającego się do niego Roger z resztą ich grupy. Twarz Rogera skrzywiona była w dziwnym grymasie, Will nie potrafił odgadnąć jakie emocje ona wyraża, nie był to gniew ani też smutek.
   – Dlaczego nic nie zrobiłeś? – Zapytał Roger.
   – A dlaczego miałbym coś zrobić? – Na twarzy Willa pojawił się wyraz ogromnego zdziwienia. – Przecież nie zrobił mi krzywdy.
   – Stary, nigdy cię nie zrozumiem. Dlaczego, będąc tak silnym, dałeś się pobić? Powinieneś był się bronić! To był twój męski obowiązek!
   – Mylisz się, bardzo się mylisz. Myślisz, że gdybym dał ponieść się emocjom i zrobiłbym mu krzywdę, to byłbym prawdziwym mężczyzną ? Gdybym to zrobił, gdybym podniósł na niego rękę, nie miałbym prawa nazywać siebie mężczyzną. Człowiek, który ma w sobie ogromną siłę, ale nie używa jej z błahych powodów, takich jak ten, jest prawdziwie potężny, sama siła fizyczna nic nie znaczy, trzeba jeszcze wiedzieć kiedy należy jej użyć.
    Roger otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nagle poczuł delikatny dotyk dłoni na swoim ramieniu, odwrócił się i dostrzegł, że ta dłoń należy do Mary.
   – To już jest przeszłość Rogerze, zapomnij o tym. Skup się na naszym prawdziwym celu.
   – No właśnie – wtrącił Will – co do naszego celu... Wynająłem pokój na górze, czas uciąć sobie krótką pogawędkę.
    Victor stał parę metrów za nimi, wyglądał jakby im się przyglądał, jednak jego umysł był nieobecny, pogrążony w myślach – Czy jestem w stanie to zrobić? Czy jestem w stanie pozbawić życia człowieka, który przeżył tyle co ja, człowieka, którego bez obaw mogę nazwać najlepszym przyjacielem? Czy mój cel jest tego wart?
   – Victor! Idziesz? – Krzyknęła Mary, opierając się na poręczy schodów.
Victor ocknął się, jakby wybudził się z głębokiego snu. Z ogromnym trudem opanował drżenie rąk, po czym odrzekł – Tak, tak, już idę.



    Cała grupa stanęła przed drewnianymi drzwiami wzmocnionymi stalowymi belkami. Will przekręcił mały klucz w zamku, chwilę poruszał nim w jedną i drugą stronę, aż w końcu skorodowany mechanizm ugiął się pod jego siłą. Zardzewiałe zawiasy wydały z siebie cichy zgrzyt, gdy Will otworzył drzwi. Ich oczom ukazał się zapuszczony pokój, w którym na podłodze, zamiast łóżek, znajdowały się lniane maty wypchane słomą. Po przegniłej podłodze biegały małe karaluchy, larwy oraz parę pająków. Mary skrzywiła się na ten widok, jednak przyszło im nocować w już o wiele gorszych warunkach. Weszli powoli, jakby obawiali się, że podłoga zarwie się pod ich ciężarem, jednak ona, chociaż przy każdym kroku wydawała z siebie dźwięki tak bardzo podobne do ludzkiego płaczu, pozostała niewzruszona.
    Will zajął miejsce przy przy zniszczonym oknie. Kit, który wcześniej trzymał szyby w miejscu, całkowicie przegnił i pokruszył się. Przez okno, do pokoju dostawał się przyjemny zefir, oraz przepiękny blask księżyca.
    Victor oraz Roger usiedli naprzeciwko drzwi, dzisiaj była ich kolej by czuwać nad bezpieczeństwem całej grupy.
    Mary przechadzała się po pokoju, nerwowo przygryzając wargi.
   – Coś cię trapi? – Zapytał zatroskany Victor.
   – Co? A, tak troszkę. Myślałam, że to będzie misja jak każda inna, ale ten człowiek, Ekene, widzieliście jak mi się przyglądał, gdy wychodził z gospody?
   – Tak, widzieliśmy. Myślę... Myślę, że on jest podobny do nas. Jego ruchy gdy został zaatakowany, oraz to, jak patrzył na ciebie. On musiał coś wyczuć, nie ma innej możliwości.
   – Właśnie... Myślę, że nie możemy sobie pozwolić na lekceważenie tych ludzi. Will, co o tym myślisz?
   – Myślę, że masz rację. Jonesem oraz jego ludźmi nie przejmował bym się zbytnio. Jednak Ekene... Ciekawi mnie kim on jest... Coś mi mówi, że niedługo się dowiemy.
    Nagle usłyszeli stłumiony dźwięk kroków w korytarzu. Cała trójka mężczyzn zerwała się na równe nogi. Drzwi do ich pokoju otworzyły się powoli, dostrzegli przed sobą ciemną, barczystą postać. Mężczyzna, który pojawił się w drzwiach, wypuścił z rąk dzban jakiegoś płynu i upadł na podłogę z przerażenia. Zobaczył przed sobą trzech mężczyzn gotowych pozbawić go życia. Jeden z nich – ten przy oknie, w zaciśniętych pięściach, między palcami, trzymał osiem srebrnych sztyletów. Pozostała dwójka, stojąca naprzeciwko drzwi, skierowała w jego kierunku wielką, czarną strzelbę, oraz dwa srebrzyste rewolwery.
   – Nie zabijać! – Krzyknął łamiącym się głosem barman.
   – Nie strasz nas tak więcej – powiedział Will, po czym schował sztylety w czerwonej podszewce swego płaszcza.
   Victor schował obydwa rewolwery za pas, a Roger oparł strzelbę o ścianę.
   Mary podeszła do barmana i pomogła mu wstać. Gdy dotknęła jego dłoni, wyczuła potworne drżenie jego mięśni oraz szybkie bicie starego serca. Barman prawie dostał zawału.
   – Uspokój się człowieku, wszystko będzie dobrze.
   – J–ja.. Ja pomyślałem, że zechcecie się czegoś napić. – Barman trząsł się ze strachu, jednak powoli się uspokajał.
   – Chodźmy na dół, pomogę ci przynieść nowy dzbanek – powiedziała Mary. Barman skinął głową, po czym zniknęli za drzwiami.
    Victor oddychał ciężko, z trudem wdychał powietrze. Nerwowo przyglądał się Willowi, oraz Rogerowi, natłok myśli męczył jego umysł. Nie mógł nic nikomu powiedzieć, nie mógł nic zrobić.
   – Co ci jest? – Zapytał Roger widząc bladą jak ściana twarz Victora.
   – Nic, muszę się tylko przewietrzyć.
   – Tak, rozumiem, mnie też dobija ta wioska. Idź jeżeli to ma ci pomóc, ja przypilnuje Willa, który najwyraźniej już zasnął. Nigdy nie zrozumiem jak on to robi.
    Victor nie mówiąc żadnego słowa wyszedł przed gospodę, po drodze mijając Mary oraz tłustego barmana.
    Po wyjściu z gospody, chwilę przyglądał się kamiennemu obeliskowi. Stanął przed nim, ściągnął z dłoni czarną, skórzaną rękawiczkę i przejechał po nim dłonią. Zadrżał lekko, jakby kamień popieścił go prądem. Tak.. coraz lepiej... pomyślał.
    Mężczyzna skierował się w stronę lasu - chciał pobyć sam. Tak mocno pogrążył się w myślach, że potknął się o wystający kamień i upadł na ziemię, uderzając twarzą o wybrukowaną kamiennymi odłamkami uliczkę. Przez krótki moment nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, po chwili jednak, zaczął śmiać się jak szaleniec. Leżał w bezruchu, a z jego ust dochodził śmiech człowieka, który stracił wszystko, łącznie z rozumem.
    Na ganku jednego z domostw, na bujanym fotelu siedział Ekene z papierosem w ustach. Chwilę przyglądał się szaleńcowi na ulicy, rozpoznał w nim kompana tej piekielnej kobiety. Toczył wojnę we własnym umyśle, zdrowy rozsądek walczył z ciekawością, po chwili jednak ciekawość zwyciężyła, zdecydował się porozmawiać z tym człowiekiem, być może dowie się kim lub czym jest ta kobieta, oraz czego tu szuka.
    Victor cały czas leżał na ziemi, śmiejąc się w ten dziwny sposób, gdy nagle poczuł silną, męską dłoń na ramieniu. Usłyszał gruby, basowy głos, jednak nie wyrażał on złych emocji, był dziwnie spokojny i miły, całkowicie nie pasujący do tej wioski.
   – Wstawaj kolego, jeszcze się rozchorujesz od tych zimnych kamieni.
   Victor uklęknął i spojrzał na twarz mężczyzny, zdał sobie sprawę, że był to ten sam człowiek, który z taką łatwością obezwładnił Barego, i dokładnie ten sam o którym wcześniej rozmawiali.
   – Ekene, prawda?
   – Tak.
   Victor wstał już całkowicie, stanął twardo na ziemi, a z jego ust znikł ponury uśmieszek. Podał otwartą dłoń człowiekowi, który tak bardzo go ciekawił i powiedział – nazywam się Victor.
   – Miło mi cię poznać – Ekene odwzajemnił uścisk dłoni, i powiedział – jeżeli mogę zapytać; co cię tak rozśmieszyło? – Co cię tak rozśmieszyło? Jesteś idiotą, starym idiotą Ekene. Z tylu dobrych zdań na rozpoczęcie rozmowy, wybrałeś najgorsze!, Pomyślał.
    Victor przyglądał się chwile tajemniczemu człowiekowi. Starał się pokonać chaos panujący w jego umyśle, chociaż przyszło mu to z ogromnym trudem, udało mi się uspokoić oraz zebrać myśli do kupy. Był pewny jednego: jeżeli z nikim nie porozmawia, jeżeli pozwoli by te myśli kolejny raz doprowadziły go do takiego stanu, to bez wątpienia zwariuje.
   – Odpowiem na to pytanie, ale za chwilkę, chciałbym porozmawiać na osobności, a jak wiesz; ściany mają uszy.
   – Wiesz, myślę, że to głupi pomysł iść z nieznajomym do ciemnego lasu, nawet jeszcze nie postawiłeś mi drinka. – Ekene zaśmiał się w głos, jednak Victor zareagował inaczej niż tego chciał, na jego usta wypełzł mały uśmieszek, jakby zrobił to na siłę, by nie urazić uczuć Ekene.



    Po niespełna dziesięciu minutach marszu, dwójka mężczyzn znalazła się na małej polance w głębi lasu. Byli dla siebie całkowicie obcy, chociaż przez całą drogę żaden z nich nie powiedział nawet jednego słowa, to jednak każdy z nich czuł, że coś ich łączy; poczucie obowiązku, wyższego celu, ważniejszego nawet od ich własnego życia. Człowiek, który myśli w ten właśnie sposób, bez problemu rozpozna drugą taką osobę.
    Victor usiadł na trawie, opierając się plecami o wysokie drzewo, spojrzał w niebo i dostrzegł, że korony drzew nad ich głowami nie zasłaniały światła księżyca, który świecił prawie pełnią mocy. Jutro będzie pełnia, pomyślał Victor.
   Ekene wysunął się, niczym potworny cień, z krzaków, w których chwilkę wcześniej opróżnił pęcherz. Podszedł niebezpiecznie blisko Victora i usiadł naprzeciwko niego.
   – Chcesz? – Zapytał podsuwając pod twarz Victora tytoń zawinięty w bibułkę.
   – Czemu nie, lepiej się przy tym myśli. – Odpowiedział, po czym wsadził skręta do ust.
   Ekene odpalił swojego papierosa, po czym podał mu pudełko zapałek.
   Victor zaciągnął się, wypuścił dym z ust, i przyglądał się obłokowi tak bardzo podobnemu do tego, co widział we własnych koszmarach.
   – Chciałbym żeby moje problemy, niczym ten dym z papierosa, rozpłynęły się w powietrzu, zniknęły całkowicie.
   – A czym było by życie bez problemów, mój przyjacielu? – Odparł Ekene.
   Victor zamyślił się, ostatnio zdarzało mu się to zbyt często, o czym całkowicie zdawał sobie sprawę.
   – Myślę że masz rację. Gdybyśmy nie mieli problemów, nie bylibyśmy szczęśliwi... Szczęście, jak wszystkie ludzkie emocje może się znudzić. Gdyby nie te momenty, w których całkowicie się załamujemy, momenty, które wydają się prawdziwym koszmarem, nie wiedzielibyśmy kiedy jesteśmy prawdziwie szczęśliwi i nie potrafilibyśmy tego docenić. Ale co w wypadku kiedy szczęście nie nadchodzi? Jeżeli całe nasze życie składa się z koszmarów? Co jeżeli każdy moment naszego życia jest prawdziwym piekłem?
   – W takim wypadku należy zrobić coś, by to zmienić – powiedział Ekene.
   – Łatwiej powiedzieć niż zrobić...
   – A kto powiedział że będzie łatwo? Gdyby coś było łatwe do osiągnięcia, nie byłoby warte zachodu. O wszystkie najważniejsze rzeczy w życiu trzeba walczyć. Pomyśl o tym w ten sposób: spodobała ci się jakaś kobieta, postanowiłeś z nią porozmawiać, zatańczyć, czy może nawet zjeść z nią obiad. Ale ona zamiast pozwolić się zdobywać wskakuje ci od razu do łóżka, to jakbyś się wtedy poczuł? Oczywiście, osiągnąłbyś swój cel, ale w nie byłbyś całkowicie usatysfakcjonowany. Zupełnie jak wędkarz, który łowi tylko dla sportu, a ryba sama wskakuje mu do łódki. Jestem zdania, że cel jaki sobie wyznaczymy jest bardzo ważny, ale droga do tego celu, decyzję które podejmiemy by się do niego zbliżyć, wszystko to co dla niego poświęcimy, jest to o wiele ważniejsze.
   – Już nie wiem co o tym myśleć. Cel jaki sobie postawiłem... Wydaje mi się, że jest dobry, ale droga do niego skąpaną jest w ludzkiej krwi, w krwi niewinnych...
    Tym razem to Ekene się zamyślił. Victor wydawał mu się zwyczajnym człowiekiem, z którym można najzwyczajniej w świecie porozmawiać na ciekawe tematy, jednak gdy ktoś mówi o sobie w ten sposób, musi być niezwykle niebezpieczny... lub zwyczajnie szalony.
   – Widziałem cię w gospodzie, widziałem jak przyglądasz się całemu zdarzeniu. Wiesz o co chodziło? – Zapytał Ekene.
   – Mniej więcej tak, słyszałem większość waszej rozmowy, twojej z tym kolesiem z bliznami. Coś o Wiosce Potępionych i ukrytych w niej skarbach.
   – A więc tak... Myślałem, że niemożliwym jest, by ktokolwiek usłyszał naszą rozmowę. No cóż... Nazywam się Ekene, jestem synem założyciela Małego nieba. Ponad czterdzieści lat temu, mój ojciec oraz kilkunastu ludzi uciekło z Wioski Potępionych, chociaż wtedy jeszcze się tak nie nazywała. Ojciec nie powiedział mi wiele, było to dla niego zbyt trudne. Wiem tylko tyle, że szaman Xulu zwariował i żądał krwawych ofiar dla bogów. Mój ojciec oraz paru mieszkańców nie mogli się na to zgodzić. Przeciwstawili się szamanowi, przez co zostali wygnani. Przez wiele lat starannie budowali Małe niebo, z każdym dniem stawało się ono coraz piękniejsze, coraz lepsze. Ludzie czuli się tutaj jak w prawdziwym niebie – stąd ta nazwa.
   – Chyba nie myślimy o tej samej wiosce – przerwał mu Victor.
   – Niestety tak... Dwadzieścia lat temu, mój ojciec został zamordowany... Nie wiadomo co dokładnie się stało, krążyły plotki o tym, że gniew Xulu w końcu go dosięgnął, ale jakoś nie mogę w to uwierzyć. Od tego czasu Małe niebo staczało się na same dno, aż w końcu stało się tym, czym jest teraz. Moim marzeniem jest przywrócić mu świetność i zrobię to! Dzisiaj w nocy, razem z Jones'em oraz jego bandą, najedziemy dom mojego ojca, ograbimy wioskę z której pochodzimy, z której pochodzą nasi ojcowie, by odbudować Małe niebo, nasz dom.
   Victor nic nie odpowiedział. Wiedział, że słowa wypowiedziane przez Ekene nie były skierowane do niego. On mówił sam do siebie, starał się wmówić sam sobie, że jego decyzja jest dobra, że nie stanie się przez to potworem. Victor znał to aż nazbyt dobrze, nie było dnia, w którym by nie myślał w ten sam sposób.
   – Chyba wprawiłem cię w zakłopotanie – powiedział Ekene spokojnym głosem, prawie czułym.
   –Nie... Zamyśliłem się. Wiesz, to jest nawet zabawne, że nasze cele, chociaż tak bardzo od siebie różne, są praktycznie takie same.
   – No cóż, ja nie wiem jaki jest twój cel, i wydaje mi się, że nie zechcesz mi o tym powiedzieć.
   – Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że przybyliśmy tu z misją, kazano nam odzyskać pewien przedmiot. Jest on wielkości medalionu, lub dużej monety, kolor jest mi nieznany, ale można przypuszczać, że będzie on koloru złotego, lub srebrnego. Wiem jeszcze tylko jedno; prawdopodobnie będzie na tym wyryty trójkąt, albo okrąg.
   – Do czego jest to wam potrzebne?
   – Nie wiem... Wiem jednak gdzie zacząć poszukiwania.
   – Wioska Potępionych...
   – Ta...
   – Wiecie co zamierzamy zrobić z Jones'em tego wieczoru, co z tym zrobicie?
   – Nie wiem, nie ja podejmuje decyzje, ja jestem od likwidowania przeszkód... – Victor spojrzał prosto w oczy swego rozmówcy. Ekene dostrzegł w nich ogromne skupienie, spokój, oraz ostrzeżenie. Pierwszy raz podczas całej tej dziwnej rozmowy, poczuł strach, strach przed nadchodzącą śmiercią. – Jeżeli... Jeżeli coś pójdzie nie tak, to podnieś ręce do góry, i módl się, by moi przyjaciele to dostrzegli.
   – A więc w taki sposób działacie... Czy muszę wiedzieć o czymś jeszcze? – Głos Ekene, do tej pory miły, ciepły, zyskał nagle zimny, metaliczny dźwięk.
   – Nie powinieneś był wiedzieć nawet o tym. – Odrzekł zimno Victor. – Chociaż jak teraz o tym pomyśle, to niepotrzebnie cię zmartwiłem, prawdopodobnie nic się nie stanie.
   – Teraz już na to za późno – Ekene wymusił uśmiech na nieruchomej, prawie skamieniałej twarzy. Zgasił resztki papierosa o trawę pod swoimi stopami, na której już pojawiła się poranna rosa.
   – Nie martw się o przyszłość, pomogłeś mi dojść do siebie, nawet nie wyobrażasz sobie ile to dla mnie znaczy, ja potrafię się odwdzięczyć, i zrobię to. Pamiętaj tylko jedno; nikt nie może się dowiedzieć o naszym małym spotkaniu, a zwłaszcza mężczyzna w czarnym płaszczu...
    Ekene w milczeniu przyglądał się jak Victor bezgłośnie wstaje na równe nogi, chociaż powinien był wydać jakiś dźwięk: szelest materiału spodni, otarcie pleców o twardą korę drzewa, czy chociażby pęknięcie gałązki, których pełno pod ich nogami. Chociaż wcześniej był prawie pewny, że oni nie są całkowicie normalni, dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z kim ma do czynienia. Nie wiedział kim dokładnie jest mężczyzna w płaszczu. Czy może przez ich małe spotkanie Victor mógłby wpaść w ogromne kłopoty? Wolał o tym nie myśleć, chciał zdobyć informacje o ich grupie, chciał się dowiedzieć z kim ma do czynienia i na swoje nieszczęście dowiedział się. Przeklinał w duchu swoją głupią ciekawość.
   – Wracajmy nim ktokolwiek połączy fakty, i domyśli się, że spędziliśmy ten czas razem.
   Ekene skinął głową, nie wypowiadając żadnego słowa.
   Wrócili do wioski dokładnie w ten sam sposób w jaki ją opuścili: w całkowitym milczeniu.
   Przystanęli za domem Ekene, który znajdował się na samym obrzeżu osady.
Pewnie zobaczymy się dzisiaj wieczorem. – Powiedział Ekene.
Pewnie tak...
    Ekene spuścił wzrok, miał strasznie dużo zmartwień, najpierw propozycja od Jones'a – przyjaciela z dzieciństwa, teraz jeszcze pewna śmierć z rąk ludzi-demonów, jego przyszłość przybrała ciemne barwy.
    Victor znajdował się około pięć metrów od zmartwionego człowieka, dostrzegł ponury wyraz jego twarzy i postanowił zareagować, odpłacić się za jego dobroć, na swój własny sposób.
    Ekene dostrzegł, że Victor postawił jeden mały kroczek, lecz niezgodnie z jego oczekiwaniami, nie przesunął się o dwadzieścia centymetrów, lecz pojawił się tuż przed jego twarzą, nim zdążył zareagować, nim jego intuicja zdążyła go ostrzec przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Victor popchnął go na tylną ścianę domu, przyciskając przedramieniem jego szyję do desek. Ekene sięgnął po nóż schowany w pochwie przyczepionej do paska jego spodni, chwycił go prawą dłonią i zamachnął się celując w głowę przeciwnika. Victor wolną ręką wyrwał ostrze z jego dłoni, było to jak wyrwanie dziecku lizaka, Ekene poczuł się bezsilny, poczuł zbliżający się koniec. Nieoczekiwanie nóż wypadł z rąk Victora, z głośnym brzdękiem uderzając o kamień.
   – Niezależnie od tego co zrobisz w Wiosce potępionych, wiem, że robisz to w szczytnym celu. Co może być lepszego od naprawienia wioski? Od poprawienia warunków życia wszystkim jej mieszkańcom? Od zapewnienia lepszej przyszłości tym małym dzieciom? Niezależnie od tego co poświęcisz i kim się staniesz, jeżeli zrealizujesz swój cel, nie będziesz potworem.
    Ekene chciał odpowiedzieć, jednak gdy otworzył usta, upadł na ziemię, jego ciało starało się odepchnąć od ściany, parło w stronę przeciwnika, jednak siła, jaka przyciskała go do drewnianych desek jego domu, znikła całkowicie, razem z Victorem.



    Victor stanął przed drewnianymi drzwiami pomieszczenia, w którym odpoczywała reszta jego drużyny. Zapukał trzy razy, odczekał dwie sekundy, kolejne dwa puknięcia, sekunda przerwy, i znowu trzy puknięcia, z czego ostatnie było bardzo głośne. Był to ich sposób na rozpoznawanie swoich, gdyby tego nie zrobił, Roger z pewnością odstrzeliłby mu głowę.    Victor złapał za klamkę i otworzył drzwi, zgodnie ze swoimi oczekiwaniami zobaczył przed swoją twarzą wylot lufy ogromnej, czarnej strzelby, na której końcu, tuż przy kolbie, dostrzegł skupiony wzrok Rogera.
   – Zawiedziony? – Zapytał Victor.
   – Troszeczkę. – Odpowiedział Roger, który opuścił swoją wierną broń, i położył ją na podłodze obok swojego posłania.
   – Czekaliśmy na ciebie. Czujesz się już lepiej?
   Od czasu opuszczenia pokoju przez Victora, aż do jego powrotu, nie minęło więcej niż dwie godziny. Will stał już na nogach, całkowicie wyspany.
   – Tak, Willu, o wiele lepiej.
   – Po twojej małej przygodzie z tym pijakiem, powiedziałeś nam, że musimy porozmawiać o naszej misji. Oczywiście, wszyscy słyszeliśmy o czym była ich rozmowa, i wiemy gdzie ów przedmiot jest schowany. Pytanie brzmi: co zrobimy z Jones'em? – Powiedziała Mary.
   – Zapomniałaś o czymś, Mary... To jest pierwsze misja, w której ty dowodzisz. Po pięciu latach szkolenia was, wybrałem ciebie na naszego dowódce. Ja już nie mam nic do gadania. – Odpowiedział Will.
   – Tss... – Syknęła Mary. – Jeżeli tak chcesz się bawić, to proszę bardzo. Moim zdaniem należałoby nie wychylać się za bardzo. Spróbujemy do nich dołączyć i razem odszukać Wioskę Potępionych, a jeżeli coś pójdzie nie tak... No cóż... Zrobimy to, co zwykle robimy w takich sytuacjach.
    Roger zaśmiał się w głos, cieszył się jak szczeniaczek, który dawno nie widział swojego właściciela. W końcu! Nareszcie jakaś akcja! Teraz pozostaje modlić się by „coś poszło nie tak”, pomyślał.
   – Jeżeli „coś pójdzie nie tak” jak to pięknie powiedziałaś, to postarajcie się nie zabijać przewodnika, bez niego możemy nigdy nie znaleźć tej przeklętej wioski. Jeszcze jedno – Kontynuował Victor. – Willu, czym w ogóle jest ten przedmiot? Do czego on Magnusowi?
   Will zwlekał z odpowiedzią, nie dlatego, że nie chciał im powiedzieć, lecz dlatego, że sposób w jaki Victor mówił, oraz ton głosu zmienił się. Było w nim coś złowrogiego, coś potwornego.
   – Ten przedmiot, amulet, jest częścią większego zestawu. Z tego co wiem, to Magnus posiada już jeden, a łącznie są cztery, albo pięć.
   – Do czego one są mu potrzebne? – Spytała Mary.
   – Nie wiem...
   – Nie kłam! Przecież wiesz, że bez problemu potrafimy wychwycić kłamstwo. Zresztą to niemożliwe, by jeden z dwunastu nie wiedział do czego on służy. – Wykrzyczał Victor.
    Will z ogromną furią uderzył pięścią w podłogę, zamieniając spory jej fragment w drewniany pył oraz maleńkie drzazgi. Mary otworzyła oczy szeroko ze zdziwienia, pierwszy raz w życiu zobaczyła gniew na jego twarzy. Widocznie Victor poruszył temat, o którym nie powinien był nigdy wspominać.
   – Proszę bardzo, skoroście tacy ciekawi, to się dowiecie. – Powiedział już spokojniej, widocznie udało mu się zdusić gniew, który nim zawładnął. Stanął przy oknie, spoglądając prosto na księżyc. Przyglądał mu się każdego dnia, był to taki jego rytuał od czasu, gdy dowiedział się tego, czego i oni zaraz się dowiedzą. – Z każdym dniem, księżyc przybiera coraz bardziej czerwony kolor, może dla zwykłych ludzi jest to niezauważalne, ale ja to widzę... – Odwrócił się plecami do okna. Nabrał powietrza w płuca i wyrecytował:

                                   "I ujrzałem: gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci,
                                    usłyszałem pierwsze z czterech Zwierząt
                                    mówiące jakby głosem gromu:
                                    "Przyjdź!"
                                    I ujrzałem:
                                    oto biały koń,
                                    a siedzący na nim miał łuk.
                                    I dano mu wieniec,
                                     i wyruszył jako zwycięzca, by zwyciężać.
                                    A gdy otworzył pieczęć drugą,
                                     usłyszałem drugie Zwierzę mówiące:
                                    "Przyjdź!"  
                                    I wyszedł inny koń barwy ognia,
                                    a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój,
                                    by się wzajemnie ludzie zabijali - 
                                    i dano mu wielki miecz.
                                    A gdy otworzył pieczęć trzecią,
                                    usłyszałem trzecie Zwierzę, mówiące:
                                    "Przyjdź!"
                                     I ujrzałem: a oto czarny koń,
                                     a siedzący na nim miał w ręce wagę.  
                                    I usłyszałem jakby głos w pośrodku czterech Zwierząt, mówiący:
                                    "Kwarta pszenicy za denara
                                    i trzy kwarty jęczmienia za denara,
                                    a nie krzywdź oliwy i wina!"
                                    A gdy otworzył pieczęć czwartą,
                                    usłyszałem głos czwartego Zwierzęcia mówiącego:
                                    "Przyjdź!" 
                                    I ujrzałem:
                                     oto koń trupio blady,
                                    a imię siedzącego na nim Śmierć,
                                    i Otchłań mu towarzyszyła.
                                    I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi,
                                     by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta.
                                     A gdy otworzył pieczęć piątą,
                                    ujrzałem pod ołtarzem dusze zabitych dla Słowa Bożego
                                    i dla świadectwa, jakie mieli.
                                     I głosem donośnym tak zawołały:
                                    "Dokądże, Władco święty i prawdziwy,
                                    nie będziesz sądził i wymierzał za krew
                                    naszą kary tym, co mieszkają na ziemi?"
                                    I dano każdemu z nich białą szatę
                                     i powiedziano im, by jeszcze krótki czas odpoczęli,
                                     aż pełną liczbę osiągną także ich współsłudzy oraz bracia,
                                     którzy, jak i oni, mają być zabici.
                                     I ujrzałem:
                                     gdy otworzył pieczęć szóstą,
                                     stało się wielkie trzęsienie ziemi
                                     i słońce stało się czarne jak włosienny wór,
                                     a cały księżyc stał się jak krew.
                                     I gwiazdy spadły z nieba na ziemię,
                                     podobnie jak drzewo figowe wstrząsane
                                    silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce.
                                     Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija,
                                     a każda góra i wyspa z miejsc swych poruszone.
                                     A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie,
                                     bogacze i możni,
                                     i każdy niewolnik, i wolny
                                     ukryli się do jaskiń i górskich skał.
                                     I mówią do gór i do skał:
                                     "Padnijcie na nas
                                     i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie
                                     i przed gniewem Baranka,
                                     bo nadszedł Wielki Dzień Jego gniewu,
                                     a któż zdoła się ostać?"

   – Fragment „Apokalipsy świętego Jana”. – Will spojrzał na swoich ludzi, swoich przyjaciół, i dostrzegł, że Roger i Mary z trudem powstrzymują śmiech, jedynie Victor rozumiał, że nie jest to żaden dowcip, zobaczył to na jego trupio-bladej twarzy, jego błękitne, puste oczy wypełniało czyste przerażenie.
   – Zapomniałeś wspomnieć o jednorożcach i smokach! Will, nie rób sobie jaj, wszystko co zapisane jest w tych księgach jest wielkim kłamstwem, wiesz to równie dobrze jak ja! – Powiedział Roger, który na początku był tym rozbawiony, jednak pod koniec zdania, rozbawienie przeobraziło się w gniew.
   – Roger... Księgi, księgami, wiem o tym, jednak zapewniam cię, że Bóg istnieje. Tak, ten Bóg, który pozwala na całe to zło, które widziałeś na własne oczy. Zło, które my wszyscy widzieliśmy. Jednak niektóre z informacji zawartych w Świętych księgach są jak najbardziej prawdziwe. Magnus, oraz my, apostołowie, poświęciliśmy naprawdę wiele lat na znalezienie ich wszystkich – tych prawdziwych. Te Pisma święte, które miałeś okazję przeczytać nie są niczym innym niż stekiem bzdur, księgami kłamstw, stworzonymi tylko po to, by kontrolować ludzi. A ludzie jak to ludzie, potrzebują czegoś w co mogą wierzyć, dlatego z taką łatwością uwierzyli we wszystko co jest w nich zawarte. Jak już wspomniałem, parę z tych informacji jest prawdą, ponieważ zostały one spisane na podstawie prawdziwych ksiąg, napisanych przez prawdziwych apostołów Chrystusa.
   – Chcesz mi powiedzieć, że to całe wieczne potępienie, Szatan, anioły, Bóg, apokalipsa, Chrystus zamieniający ziemniaki w kartofle i cole w pepsi, to wszystko jest prawdą?
   – To co wymieniłeś jest prawdą...Stworzenie świata, potop, Adam i Ewa – to akurat są wielkie, a do tego bardzo głupie kłamstwa.
   – Will... Kim... czym ty jesteś?! – Zapytała Mary, która do tej pory siedziała cicho, z prawdziwym, nieukrywanym przerażeniem.
   – Jestem... Jednym z dwunastu... Jednym z dwunastu potępionych, którzy stawili czoło samemu bogu, i wyszli z tej walki zwycięsko.
    – Ja już nic nie rozumiem...
   – I nie musisz... Powiem ci tylko jedno, po tym uważam naszą rozmowę za zakończoną. Są inne światy niż ten... – Odpowiedział Will, po czym wolnym krokiem skierował się w stronę drzwi, skupiając wzrok na czubkach swoich butów. Wspomnienia tamtej chwili, i wszystkiego co spotkało ich później, nie dawały mu spokoju, nie był w stanie spojrzeć nikomu w oczy.Spotkamy się jutro o północy przed gospodą. Nie szukajcie mnie... – Powiedział po czym znikł za zamkniętymi drzwiami.
    W pokoju zapanowała grobowa cisza, którą przerwał śmiech Rogera. – Bóg istnieje? Skoro tak, to już nie mogę się doczekać naszego spotkania! Gołymi rękoma wyduszę z niego odpowiedź na pytanie, które dręczy mnie od dzieciństwa: dlaczego pozwala na to całe zło?!
   – Jak to się mówi „Niezmierzone są wyro....
   – Victor... – Przerwał mu Roger, kładąc dłoń na strzelbie opartej o ścianę. Jeżeli dokończysz to zdanie, to jak matkę kocham, zabiję cię...
   Tylko byś spróbował podnieść na mnie rękę skurwysynu. Wyrwałbym twoje ciepłe, bijące serce, i zanim byś umarł, nim straciłbyś możliwość widzenia, zgniótłbym je na miazgę przed twoimi oczami, a na koniec zmiażdżyłbym twoją pustą czaszkę. Zrobiłbym to wszystko, nim zdążyłbyś nawet sięgnąć po broń, pomyślał Victor. Ale powiedział – Dobra, dobra, to był tylko żart, uspokój się.
   – Lepiej chodźmy już spać, musimy być wypoczęci, przed nami ciężka noc. – Rozkazała Mary.
    Po drugiej stronie zamkniętych drzwi, Will stał oparty o nie plecami. Będąc jeszcze w pokoju, jakoś trzymał się kupy, nie mógł pozwolić na to, by oni zobaczyli go w takim stanie. Teraz jednak, gdy był wolny od ich osądzającego spojrzenia, nie mógł poruszyć nawet małym palcem, jego drżące nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Chciałbyś dowiedzieć się dlaczego Bóg pozwala na to całe zło? Odpowiedź by ci się nie spodobała, pomyślał.
    Will postał jeszcze chwilkę w tej samej pozycji, po paru minutach udało mu się uspokoić na tyle, by odzyskać władzę w nogach. Ruszył schodami w dół gospody, przeszedł przez drzwi, i zniknął w ciemnym lesie.



    Siedem godzin później.
    Mary leżała na lnianej macie, przykryta tylko kocem. Powoli otworzyła oczy, usiadła, po czym zamglonym jeszcze wzrokiem rozejrzała się po pokoju. Victor leżał na swoim posłaniu, z rękoma skrzyżowanymi pod głową i wzrokiem skierowanym w sufit. Roger natomiast zajęty był czyszczeniem swojej broni, był pewny, że dzisiaj jej użyje. Nigdzie jednak nie było Willa. Mary rzuciła wzrokiem na zniszczone okno i dostrzegła, że słońce powoli zachodzi, przespali cały dzień, a raczej ona przespała. Wyciągnęła ręce przed siebie, aż chrupnęło jej w kręgosłupie.
   – Jak się czujecie, chłopaki? – Zapytała ciągle zaspanym głosem.
   – Wyśmienicie... – odparł z przekąsem Roger.
   Mary przypomniała sobie o ich wczorajszej rozmowie. Pewnie żaden z nich nie zmrużył oka tej nocy, pomyślała. Ciekawe co się dzieje z Willem.
   – Do północy zostały jeszcze jakieś cztery godziny, czas się przygotować. – Powiedział Victor.
   – Tak, masz rację. Pamiętajcie czego uczył nas Will; ciało jest zawsze gotowe, adrenalina robi swoje. To nad czym trzeba pracować to umysł.
   – Co do Willa... Nie myślicie, że on zwariował? A może wcisnął nam tą bajeczkę, bo nie mógł nam zdradzić prawdziwego celu? – Zapytał Roger z nadzieją w głosie. Nigdy niczego nie pragnął tak bardzo, ja tego, by apokalipsa okazała się kłamstwem.
   Victor przechylił się na bok, by móc patrzeć prosto na Rogera, i powiedział: – On mówił prawdę...
   – Ale skąd możesz wiedzieć?
   – Zaufaj mi, wiem...
   – Pozwól mi więc wierzyć, że to jednak jest kłamstwo. Jakoś lżej mi na sercu, gdy pomyślę, że Bóg nie istnieje, i wszyscy grzesznicy nie zostaną potępieni.
   – Może tak będzie lepiej... Może.
   – Dobra, koniec tych poważnych pogaduszek! Wstawać, ubierać się, i przygotować! Albo ciocia Mary nakopie wam do dupy!
    Mary dostrzegła szczery uśmiech na twarzy Victora, nawet Roger lekko się zaśmiał, więc i ona buchnęła śmiechem, chociaż nie było jej do śmiechu. Cała ta sprawa zmartwiła ją o wiele bardziej niż Rogera, ale nie dała tego po sobie poznać. Jako dowódca nie mogła pozwolić sobie na taki luksus.

 
     Dziesięć minut do północy. Przed gospodą znajdowała się spora grupa ludzi, na której czele stał Jones. Tuż obok niego, po prawej stronie, znajdował się Bary oraz Elord, a za nimi Dereck z obandażowaną głową.
    Ekene wyszedł ze swojego domu. Na plecach miał torbę, w której znajdowały się przedmioty niezbędne do przeżycia w dziczy; krzemień, suchy prowiant, mały pistolet, zapas amunicji, lina oraz koc przerobiony na śpiwór. Jones widząc nadchodzącego Ekene, wyszedł mu naprzeciw i wyciągnął w jego kierunku dłoń. Ekene jednak nie odwzajemnił uścisku. Chciał tym pokazać ile Jones dla niego znaczy.
   – No cóż, raczej się przez to nie powieszę. – Odparł Jones.
   – Jest nas o wiele za dużo... Nie wiem czy dam radę utrzymać nas wszystkich przy życiu.
   – Jest nas łącznie piętnaście osób. Nie wiemy co takiego stanie na naszej drodze, lepiej mieć za dużo ludzi, niż za mało. Zresztą, mało mnie obchodzi czy oni przeżyją czy też nie...
   – Ale mnie obchodzi!
   – Jak już mówiłem: to nie jest mój problem. Powiedziałem im czego mogą się spodziewać i na co mają się przygotować. Jeżeli któryś z nich umrze, to będzie tylko i wyłącznie jego wina.
   Jones odwrócił się w stronę swoich ludzi i krzyknął – Gotowi zarobić prawdziwe pieniądze?!
Mężczyźni chórem krzyknęli – TAK!
   – Gotowi do końca życia leżeć do góry brzuchem, drapać się po jajach, i mieć wszystko w dupie?!
   – TAK!
   – Głośniej!
   – TAK!!!
   – Widzę, że się zrozumieliśmy. – Jones nie ukrywał radości jaka nim zawładnęła. Na jego szpetną twarz wypełzł szczery uśmiech. Władza go podniecała, i wcale tego nie wstydził.
    Ekene spojrzał w górę, na niebie nie było żadnej chmurki, księżyc w pełni przybrał różowy kolor. To była idealna pogoda dla zakochanych ludzi, którzy trzymając się w objęciach, mogli spoglądać na ten piękny obraz. Tak, pomyślał. Kochankowie pod tym księżycem wyznają sobie miłość, cieszą się każdą chwilą spędzoną ze sobą, a my? A my pod tym samym księżycem wyruszamy zabijać naszych krewnych...
   – O czym myślisz? – Zapytał Jones, gdy dostrzegł zamyśloną twarz Ekene.
   – O niczym istotnym... Muszę sprawdzić czy aby na pewno są oni przygotowani i możemy wyruszać, zajmie mi to nie więcej niż dziesięć minut.
   – Skoro musisz...
    Ekene zwołał całą grupę przed siebie, i zaczął od tego, od czego zaczynał z każdym, kto wynajmował go jako przewodnika. – W lesie czeka was sporo niebezpieczeństw, wiem, że większość z was już o tym wie, ale i tak muszę to powiedzieć. W nocy wychodzą na powierzchnię najgroźniejsze stworzenia dżungli; jadowite pająki, węże, oraz wszelkiego rodzaju robactwo. Jeżeli usłyszycie dziwny dźwięk, lub dostrzeżecie na swoim ciele jedno z tych stworzeń, nie możecie wykonywać gwałtownych ruchów, niech ten, który znajduje się najbliżej was strąci to jakimś patykiem, byle nie gołą dłonią. Jeżeli któryś z was zechce się wypróżnić, musi o tym poinformować mnie, nie możemy się rozdzielać, ach i jeszcze jedno: lepiej żebyście mieli ze sobą papier, ponieważ większość liści, które wydają się idealne do wytarcia tyłka, jest trująca...
   – Jak daleko jest do naszego celu? – Zapytał Elord.
   – Jeżeli nic nie stanie nam na drodze, to około trzy dni. Macie jeszcze jakieś pytania? Nie? To dobrze. Możemy wyruszać.
   – Nie, chwila! Muszę skoczyć do domu, po mój nóż, zapomniałem o nim. – Odezwał się jeden z mężczyzn.
   – No dobra. Jak tylko wróci, to wyruszamy.


     Zoe obudziły krzyki mężczyzn. Wyjrzała przez okno swojego pokoju, który znajdował się na pierwszym piętrze domu, naprzeciwko gospody, i dostrzegła, że na małym placu, tuż obok wielkiego kamienia, zgromadzona była spora grupa mężczyzn, zobaczyła w niej nawet swojego wuja Elorda. Przyglądała się chwile temu co się dzieje - zwykła dziecięca ciekawość nie pozwoliła jej zasnąć. Wujek Ekene przemawiał do ludzi, a oni słuchali go tak samo jak ona i inne dzieci, gdy uczył ich o lesie i tajemnicach ukrytych w zwykłym drewnie. Ziewnęła delikatnie, zasłaniając usta. Nagle jednak dostrzegła człowieka, dzięki któremu wybudziła się całkowicie. 
    Zoe była najstarszym dzieckiem w obozie, miała piętnaście lat, i jako najstarsza, opiekowała się resztą dzieci. Poprzedniego dnia, chociaż zrobiła to z wielkim żalem, oddała wszystkie swoje słodycze młodszym dzieciakom. Tak bardzo spodobało jej się szczęście wymalowane na ich twarzach, że obiecała im załatwić więcej lizaków. Teraz dostrzegła Willa stojącego pod drzewem nieopodal jej domu, człowiek ignorował całkowicie mężczyzn na placu, stał ze skrzyżowanymi ramionami na piersi, i wpatrywał się we własne buty, jakby intensywnie o czymś myślał. Zoe bez chwili namysłu wyskoczyła z łóżka, ubrała pierwszą lepszą sukienkę ze swojego kuferka i wybiegła na spotkanie z Willem.
    Will spędził całą noc w samotności. Intensywnie myślał o tym, co powiedział swoim przyjaciołom, wydawało mu się, że po wyjaśnieniu do czego im pieczęć wojny, powinien był zwyczajnie zamknąć mordę. Teraz już nigdy nie będą patrzeć na mnie w ten sam sposób, już nigdy nie będzie tak samo... Co ja najlepszego zrobiłem, pomyślał.
    Podniósł wzrok, który już od dłuższego czasu skierowany był na jego własne buty, i zobaczył Zoe nieśmiale zbliżającą się do niego, kroczek po kroczku, jakby czegoś się obawiała.
   Will zmienił swoją postawę, przez ostatnie pół godziny stał nieruchomo oparty plecami o drzewo, niczym kamienny posąg, który do końca świata nie poruszy się nawet na milimetr.
    Zoe dostrzegła, że Will ruszył w jej stronę, jego twarz, która chwilę wcześniej nie wyrażała żadnych emocji, rozpromieniła się. Will uśmiechał się idąc w jej kierunku, był to prawdziwy, szczery uśmiech, przez który na jego twarzy pojawiło się wiele zmarszczek, których wcześniej nie dostrzegła.
   – Witaj, Zoe. – Powiedział miłym, ciepłym głosem, w którym niejedna mogłaby się zakochać.
   – Dobry wieczór, panie Will! – odpowiedziała dziecięcym głosikiem.
   – Co tu robisz o tej porze? Powinnaś już dawno spać.
   – Krzyki tych ludzi mnie obudziły. – Wskazała dłonią na ludzi znajdujących się za jej plecami. – Zresztą, ciesze się, że się obudziłam, bo muszę pana o coś prosić.
   – Hm? W czym mogę ci pomóc?
   – Czy... Czy ma pan może więcej tych słodyczy, lizaków?
   – Zjadłaś już wszystkie?
   – Tak... – Odpowiedziała.
   Will wyczuł kłamstwo w jej głosie, dostrzegł kłamstwo w jej oczach. Pewnie podzieliła się się nimi z resztą dzieci, pomyślał.
   – Niestety nie zostało mi ich zbyt wiele, ale mam pewien pomysł. Potrafisz gotować?
   – Nie tak dobrze jak moja mama, ale coś tam potrafię.
    Will przykucnął, położył torbę na ziemi, i zaczął w niej grzebać. Po chwili wyciągnął mały notes oraz długopis. – Pomyślmy, hmm, to jest, to też, a to da się zastąpić słodką żywicą. – Zapisał wszystko na kratce, i podał ją dziewczynce.: – Tu masz przepis na cukierki domowej roboty, może nie będą aż tak słodkie jak te moje, ale i tak będą dużo lepsze od zwykłej żywicy.
    Will kątem oka dostrzegł, że drzwi budynku otworzyły się, i przed gospodę wyszła Mary wraz z jego grupą, jego przyjaciółmi.
   Mary nie chciała bawić się w podchody, ani nic w tym stylu, od razu po wyjściu z gospody, w towarzystwie Rogera i Victora, podeszła do Jones'a i powiedziała: – Chcemy się do was przyłączyć.
   – A dlaczegóż to? – Zapytał zdziwiony Jones.
   – Ponieważ mamy wspólny cel, my też zamierzamy wybrać się do Wioski Potępionych.
   – Miałbym zabrać ze sobą konkurencję? Przecież to jest bez sensu... Nie. Nie zgadzam się.
   – Ty... – Roger chciał ruszyć do przodu, by załatwić to innym sposobem, swoim sposobem. Jednak Victor złapał go za przedramię, ściskając je z taką siłą, że Roger omal nie odgryzł sobie języka.
    Ekene dostrzegł interwencje Victora, można powiedzieć, że spadł mu kamień z serca, gdy pomyślał, że on jednak dotrzyma słowa. Niestety nie był w stanie spojrzeć mu w oczy, chociaż bardzo tego chciał.
    Mary karcącym wzrokiem spojrzała na Rogera, po czym, na powrót odwróciła się w stronę Jones'a.
   – Nie chcemy twoich skarbów, nie zależy nam na tym. Chcemy odzyskać tylko jeden mały amulet i już nigdy więcej nas nie zobaczysz.
   – Amulet powiadasz... A co w nim takiego specjalnego? – Powiedział przełykając głośno ślinę, Victor nawet dostrzegł błysk w jego oku.
   – Powiedzmy, że jest to pamiątka rodzinna, którą musimy odzyskać. Dla ciebie jest on całkowicie bezwartościowy.
   Jones stracił błysk w oczach, jego twarz, która na chwilę rozpromieniła się na myśl o wyjątkowym skarbie, na powrót przybrała ponury wyraz.
   – Zrobimy tak, mogę wziąć tych dwóch byczków stojących za tobą. Jestem pewny, że oni potrafią przeżyć w dziczy, a ten z ogromną strzelbą, raczej nie nosi jej na pokaz. Jednak nie mam zamiaru ciągnąć za sobą kobiety, oraz tego typa, który nawet nie był w stanie obronić się przed pijanym Dereckiem.
   – Jones. Bierzemy ich wszystkich. – Powiedział po cichu Ekene.
   – Przecież chwilę wcześniej mówiłeś, że mamy za dużo ludzi. Nagle przestało Ci to przeszkadzać?!
   – Zaufaj mi, jest to najlepsze rozwiązanie.
   Victor skinął głową, nawet lekko się uśmiechnął. Udało im się uniknąć rozlewu krwi.
   – Jeżeli tak mówisz, nie mam prawa odmówić. Dobra, idziemy razem, ostrzegam tylko, że jeżeli którykolwiek wejdzie mi w drogę, bez ostrzeżenie pozbawię go życia. To dotyczy każdego!
    Zoe przyglądała się chwilę słowom zapisanym na kartce. Will pomyślał nawet, czy ta dziewczynka w ogóle potrafi czytać.
   – Dziękuje bardzo! Jestem pewna, że uda mi się to zrobić! – Powiedziała uśmiechając się szczerze, niewinnie, wręcz pięknie. Will dostrzegł, że w ciągu paru lat wyrośnie na niezwykle piękną kobietę.
   – Do zobaczenia! I jeszcze raz dziękuje! – Krzyknęła w kierunku Willa, i pobiegła w stronę Ekene. Na kartce było coś, co tylko on wiedział jak zdobyć. Mogła poczekać na jego powrót, ale nie potrafiła powiedzieć dzieciom, że będą musiały czekać jeszcze parę dni.
   – Pozdrów ode mnie swoich znajomych. – Krzyknął Will, i pomachał jej dłonią.

 
   – Wujku Ekene! Wujku Ekene! – Krzyczała podekscytowana dziewczyna.
   Ekene odwrócił się i dostrzegł Zoe biegnącą w jego kierunku, z kartką w dłoniach.
   Tuż przez Zoe, pojawił się mężczyzna, który parę minut wcześniej wrócił do domu po swój nóż. Dziewczyna przebiegła przed nim, nawet nie zauważając jego obecności. Człowiek ten, omal się nie przewrócił gdy zahaczyła o niego ręką. Złapał ją za dłoń, i podciągnął do siebie.
   – Nie wiesz, że trzeba przeprosić jak się kogoś potrąci? Zapłacisz za swój brak szacunku. – Powiedział zachrypłym głosem, gardło już dawno miał przeżarte przez olbrzymie dawki alkoholu.
   – Ja... Przepraszam...
   – Teraz już na to za późno... Przysunął swoją twarz do jej twarzy, otworzył usta i obrzydliwym językiem, na którym znajdowała się jakaś dziwna, zielona narośl, oblizał twarz dziewczyny zaczynając od ucha i kończąc przy nosie.
   – Najpierw się zabawimy. Dopiero wtedy będziesz mogła przepraszać. – Rzucił Zoe na ziemię, i położył się na niej, sięgając dłonią pod jej sukienkę.
    Ekene pobiegł w jego kierunku, wyciągając swoje wierne ostrze z kabury. Jego wątpliwości co do ich misji zniknęły, wszystko, cały otaczający go świat nagle przestał istnieć. Jego umysłem zawładnęła żądza mordu. Nagle zatrzymał się, otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. W miejscu gdzie jego podopieczna omal nie została zbezczeszczona, pojawił się człowiek w czarnym płaszczu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, czy to mu się tylko przewidziało? Jakim cudem mógł pojawić się z nicości? Wtem przypomniało mu się zdarzenie z Victorem, jednak dalej nie był w stanie w to uwierzyć.
    Will złapał mężczyznę jedną ręką za szyję, i uniósł go w powietrze. Człowiek zaczął się krztusić własną śliną, wierzgał nogami, bił go po twarzy, jednak czuł, jakby uderzał w betonowy blok.
    Will z trudem się kontrolował, nie czuł takiego gniewu od wielu, wielu lat. W tym momencie był już całkowicie pewny, że nie ochłonie, ten człowiek musi umrzeć. Ostatkami sił powiedział do Zoe – Zamknij oczy, i pod żadnym pozorem ich nie otwieraj!
   Teraz zwrócił się do człowieka, który dusił się w jego uścisku. Głosem przepełniony czystą nienawiścią przemówił do niego: – Możecie mnie opluć, możecie mnie pobić, obsikać a nawet obsrać, nic mnie to nie obchodzi, jednak... nigdy... Nigdy nie należało zadzierać z moimi przyjaciółmiI!
    Konający mężczyzna starał się coś powiedzieć, jednak uścisk był zbyt silny, jedyne co udało mu się osiągnąć, to opryskać śliną twarz Willa.
    Roger podskoczył z radości, prawdziwego szczęścia nie da się ukryć, nawet on tego nie potrafił. Tak, tak, tak! – Cieszył się w myślach, gdy zauważył, że wszyscy zgromadzeni tu ludzie, łącznie z Jones'em, sięgają po broń. W końcu jakaś akcja!
    Umysł Willa, do tej pory łagodny, wybaczający naprawdę wiele, przestał istnieć jakby nigdy go nie było. To co znajdowało się teraz w jego głowie, to co kontrolowało jego każdą myśl, każdy ruch mięśni, było esencją nienawiści, esencją zła.
   Will przyglądał się chwilę jak ciało tego mężczyzny powoli się poddaje, już wkrótce dusza miała opuścić jego ciało.
   – Nie tak prędko. Chciałeś się zabawić? No to się zabawimy! – Wysyczał Will.
   Otworzył dłoń, mężczyzna upadł na ziemię, łapczywie wdychając powietrze, był już pewny swego końca, jednak z każdym tchem odzyskiwał nadzieję. Will stanął nad nim, obrzucając go wzrokiem, w którym na próżno szukać litości czy zrozumienia, pochylił się przybliżając do niego twarz, i szybkim ruchem dłoni, tak szybkim, że prawie niewidocznym, zerwał z niego koszulę. Następnie złapał go za gołą skórę na klatce piersiowej, przebijając ją palcami, jakby były zrobione z zaostrzonej stali, i wyrwał wielką jej część z ciała mężczyzny. Człowiek wył z bólu, z jego rozdartej klatki piersiowej wypływała krew, niczym strumień wypływający ze źródła.
   – To jeszcze nie koniec. Obiecałem ci, że się zabawimy!
   Will wyciągnął jeden z wielu sztyletów ukrytych w podszewce swojego płaszcza. Naciął skórę wzdłuż czoła umierającego mężczyzny, złapał za wystający fragment i wyrwał go, ukazując gołą czaszkę. Dostrzegł, że mężczyzna skona nie później niż za dwadzieścia sekund, nie było więc sensu dalej go męczyć. Stanął przy jego głowie, oczy tego człowieka wpatrywały się w swego morderce, jednak nic już nie widziały, spowiła je mgła nadchodzącej śmierci. Will podniósł prawą nogę i wbił ją w twarz mężczyzny, miażdżąc ją niczym zgniły owoc.
    Ekene odwrócił się na pięcie, i z największą prędkością na jaką było go stać, pobiegł w kierunku Jones'a. Dlaczego to robisz? Dlaczego chcesz go uratować? Pytał sam siebie, jednak nie znalazł odpowiedzi, wiedział, że musi to zrobić. Dobiegł do niego w ostatnim momencie, widział, że człowiek w kowbojskim kapeluszu, powoli, ociągając się, sięgnął po broń zawieszoną na plecach. Ekene rzucił się na Jones'a przewracając go na ziemię. Przycisnął jego głowę do kamiennej posadzki i szepnął mu do ucha: – Nie waż się poruszyć nawet palcem u stopy. Jones nic nie odpowiedział, ponieważ podczas upadku, uderzył głową w kamień tracąc przytomność.
    Wszyscy zgromadzeni nie mogli uwierzyć własnym oczom, ich towarzysz został oberwany ze skóry a do tego oskalpowany przez jakiegoś potwora. Każdy z nich wiedział co należy zrobić.
    Elord sięgnął do kabury zawieszonej przy prawym udzie wyciągając z niej czarny rewolwer, skierował celownik w stronę Willa, i już pociągał za spust, gdy nagle usłyszał dwa cyknięcia. Skierował wzrok w prawą stronę, tuż przy swojej twarzy zobaczył wylot gwintowanej, czarnej lufy, a na jej końcu mężczyznę w kowbojskim kapeluszu, który wydawał ten dziwny dźwięk językiem i machał na niego palcem. Nim zdążył wykonać ruch, dostrzegł mały błysk w środku lufy, był to ostatni widok w jego życiu. Rozległ się ogromny huk wystrzału, jakby ktoś wystrzelił z armaty. W miejscu gdzie wcześniej znajdowała się głowa Elorda został sam obłok dymu. Jego martwe ciało upadło na ziemię, dopiero teraz można było zobaczyć, że jego głowa całkowicie zniknęła, jeden pocisk zamienił ją w obłok dymu i mikroskopijne kawałki mięsa oraz kości.
   Roger spojrzał przed siebie i powiedział na głos: – tylko trzech? Kurwa, zmarnowałem pocisk.Tuż obok tego, co zostało z Elorda leżały zwłoki dwóch innych mężczyzn, którzy nawet nie widzieli nadchodzącej śmierci.
    Will odzyskał pełną sprawność umysłu, i bardzo żałował tego co zrobił, jednak już było za późno na to, by starać się złagodzić sytuację, o wiele za późno. Podbiegł do Zoe, szepnął jej do ucha by jeszcze nie otwierała oczu, po czym wziął ją na ramiona i zaniósł na tył gospody.
    Roger był w swoim żywiole, śmierć, krew, pociski przelatujące obok głowy, tak, to było to co kochał najbardziej, adrenalina i zadawanie bólu. Omal nie trafił go pocisk wystrzelony z broni Derecka, gdyby ten nie miał uszkodzonej głowy, z pewnością Roger leżałby już martwy. Roger sięgnął do pasa zawieszonego na piersi, wyciągnął jeden nabój, wsadził go od dołu do strzelby i przeładował. Zrobił to wszystko podczas jednego obrotu. Dereck wystrzelił kolejny raz, pocisk leciał prosto w kierunku czoła Rogera, ten jednak zdążył uklęknąć i wystrzelić. Trafił prosto w klatkę piersiową Derecka, w której pojawiła się dziura wielkości dorodnego arbuza. Dereck padł martwy. Roger zdjął swój kapelusz, i wsadził palec w dziurę po kuli.
   – Teraz to się naprawdę wkurwiłem! To był mój ulubiony kapelusz!
    Kolejne niewiarygodnie szybkie przeładowanie broni. Znalazł kolejny cel, jednak opuścił broń, gdy kątem oka dostrzegł Victora. Tak, tak, przyjacielu, zabaw się, potrzebujesz tego, pomyślał.
    Victor sięgnął za pas i wyjął dwa srebrne rewolwery. Nie były to takie same bronie jak te, którymi posługiwali się ludzie Jones'a, tamte wyglądały jak zabawki dla małych dzieci. Victor był w posiadaniu unikatowej broni, stworzonej przez samego mistrza Samuela Colt'a. 12-komorowy bębenek, gwintowana lufa długości ponad trzydziestu centymetrów. Ta broń była prawie tak niebezpieczna jak strzelba Rogera.
    Victor nie miał ochoty na zabawę, wyciągnął dłonie, w których znajdowały się rewolwery, przed siebie, i pociągnął za spust, w ciągu jednej sekundy zrobił to ponad osiem razy, specjalnie zaprojektowany mechanizm, pozwalał na wystrzelenie nawet dwudziestu pocisków w ciągu sekundy.
    Mężczyźni, niczym krople porannego deszczu, padali martwi na kamienna ulicę. Każdy z pocisków trafił swój cel, niektóre nawet dwa cele. Ulica przybrała czerwony kolor, kolor ludzkiej krwi.
   – Więc to by było na tyle, jeżeli chodzi o pokojowe rozwiązanie. – Powiedział Victor do Mary stojącej za jego plecami. Schował rewolwery za pas, i ruszył wolnym krokiem w kierunku Ekene. Kamień spadł mu z serca, gdy dostrzegł, że jego klatka piersiowa unosi się i opada, oznaczało to że jeszcze żył.
   – Roger! – Krzyknęła Mary.
   – No?
   – Pomóż mi ze zwłokami, trzeba je zebrać na kupę i spalić.
   – Tak jest...
   Victor ukląkł przy Ekene. Położył mu dłoń na ramieniu i szarpnął całym jego ciałem.
   – Żyjesz?
   Ekene już chwilę wcześniej usłyszał, że to wszystko się skończyło. Bał się jednak spojrzeć na tą masakrę.
   – Żyje, żyje...
   – No to wstawaj! Przed nami długa droga, a od tych zimnych kamieni możesz się przeziębić. – Powiedział z uśmiechem na ustach, jakby zapomniał, że minutę wcześniej zabił dziewięciu ludzi, a może nie miało to dla niego znaczenia?
    Na ustach Ekene pojawiła się karykatura uśmiechu. Nagle przypomniał sobie, że leży obok Jones'a, a ten nie daje oznak życia. Odwrócił go na plecy, przyłożył ucho do jego klatki piersiowej i z ulgą stwierdził, że słyszy bicie serca. Uderzył go dwa razy w policzek. Jones ocknął się, starał się wstać, starał się uciekać. Podczas gdy był nieprzytomny, przyśnił mu się koszmar, w tym koszmarze wszyscy jego ludzie zostali zabici przez potwory. Ekene musiał użyć całej swojej siły by przytrzymać go na miejscu.
   – Co się stało? – Zapytał Jones rozglądając się wokół siebie. – O mój boże...
   – Stało się to, co miało się stać. – Odrzekł beznamiętnie Ekene.
   – Co teraz z nami będzie? – Zapytał Jones, ściskając z całą siłą nadgarstek Ekene.
   – Idziemy do Wioski Potępionych...
   – Z nimi? Zwariowałeś?
   – No dobrze. Powiedz im, że jednak nie idziemy. Ok?
   Jones nic nie odpowiedział. Zresztą, na to pytanie nie należało odpowiadać. Wstał powoli, wspierając się na ramieniu Ekene. Gdy spojrzał na zmasakrowane zwłoki swoich ludzi zgromadzone na jednej kupie, zwymiotował wprost na swoje buty.
   – Wyrzuć to z siebie. – Powiedział Roger, klepiąc go po plecach.
    Mary wylała na zwłoki benzynę z małego słoiczka, który nosiła ze sobą, taka ilość najzupełniej wystarczyła, i rzuciła odpaloną zapałkę. Stos ciał zapalił się natychmiast.
   Cała grupa, oraz jej dwóch tymczasowych członków: Jones oraz Ekene, przyglądali się ogniu. Ekene wiedział, że w tym ogniu płonie część jego samego, wszystko to co poświęcił, i wszystko to czym kiedyś był.
   – Dlaczego na ulicy nie ma gapiów? Albo kogoś kto chciałby się na nas zemścić? – Zapytała zaciekawiona Mary.
   – Bo takie coś zdarzyło się już parę razy. Ludzie wolą nie ryzykować. – Odparł sucho Jones.
   Will przez cały czas schowany był za budynkiem chroniąc Zoe przed przypadkową kulą. Podczas gdy jego ludzie sprzątali po sobie, odniósł dziewczynę do domu, z którego wyszła na spotkanie z nim. Położył ją delikatnie na wolnym łóżku, ucałował w czoło i wyszeptał do ucha: – Im szybciej o tym zapomnisz tym lepiej. Po czym dołączył do swoich ludzi, którzy wpatrzeni byli w ogień, niczym ćmy ciągnące do światła.
   – Cieszę się, że w końcu do nas dołączyłeś. – Powiedziała Mary.
   – Ja też się cieszę
   – Co teraz? – Zapytał Ekene, chociaż i tak już znał odpowiedź.
   – Prowadź nas do Wioski potępionych.

5 komentarzy:

  1. Ten rozdział jest całkiem spoko, ale kiedy następny?

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam taką małą zasadę, że zaczynam pracę nad kolejnym rozdziałem gdy będę w stanie "uwolnić" się od poprzedniego. Małe niebo jest w trakcie małej korekty(kolega uznał, że słowo "Kurwa" pada zbyt wiele razy)jest też jeszcze parę niedociągnięć, które rzucają się w oczy. Może się tu czepiam, ale stwierdzenie "całkiem spoko" jakoś nie pokazało mi czy powieść zmierza w dobrym kierunku...
    Kolejny rozdział o nieznanej mi nazwie ma już parę stron i, według mnie, zapowiada się naprawdę ciekawie. Kiedy go opublikuje? Nie wiem... Mam wielką nadzieję, że jeszcze w tym miesiącu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytając teraz powoli i ze zrozumieniem jasno stwierdzam, że ta masakra jest lepiej opisana niż te, ukazywane w niektórych filmach czy grach.
    Po prostu świetne.

    OdpowiedzUsuń
  4. http://i987.photobucket.com/albums/ae353/taniasaur/tumblaahh/tumblr_lgg0s8uv401qcvhfc.png

    OdpowiedzUsuń
  5. http://www.sadistic.pl/didnt-read-lol-vt128310.htm

    OdpowiedzUsuń