4. Oddech.

     W powietrzu rozchodził się smród zwęglonego mięsa. W samym centrum osady, tuż przy tajemniczym kamieniu, który tak bardzo zafascynował Victora, stos ludzkich zwłok płonął pięknym, pomarańczowym płomieniem. Ciała mężczyzn poruszały się, wiły w agonii, jakby ci ludzie zostali spaleni żywcem. Pomimo tego, iż to ścięgna kurczące się od potwornego żaru nadawały im iluzję ruchu, Ekene mógłby przysiąc, że słyszy ich krzyki.
     Zbrodnia, jakiej dopuścili się w imię wyższego celu, miała zostać całkowicie strawiona przez ognie piekielne, a z czasem, całkowicie zapomniana.
     Ekene w towarzystwie Jones'a wpatrywał się w to, co zostało z paru mieszkańców Małego nieba oraz okolicznych wiosek. Sam zdziwił się swojej reakcji, a raczej jej braku.
     Tłuszcz wytopił się z ciał zalewając gęstym strumieniem kamienną ulicę, wypełniając każdą wolną przestrzeń. Na ten widok Jones kolejny raz się porzygał, opróżnił całą zawartość swojego żołądka poprzednim razem, teraz zwymiotował samą żółcią.
     – Trzymaj – powiedział Ekene podsuwając mu pod twarz chusteczkę – kto jak kto, ale ty powinieneś być przyzwyczajony do takiego widoku – dokończył z przekąsem.
     Jones spojrzał na niego wzrokiem który zdawał się pytać: „masz mnie aż za takiego potwora?” lecz nic nie powiedział, nie był w stanie wykrztusić nawet jednego słowa bez odruchu wymiotnego.
     Ekene obejrzał się za siebie, dostrzegł stojących tam nadludzi, a może jednak demony? Nie był pewny czym oni naprawdę byli, wiedział tylko, że poza wyglądem nie mieli nic wspólnego z człowiekiem. Stali w bezruchu niczym kamienne posągi. Ich nieruchome, z pozoru martwe oczy, wpatrzone były w płomień, który odbijał się w ich źrenicach. Ekene prawie podskoczył na ten widok, wydawało mu się, że sama kostucha położyła mu kościstą dłoń na ramieniu.
     Jones doszedł do siebie tylko dzięki temu, że odwrócił się w stronę czarnego lasu. Nie był w stanie dłużej patrzeć na ogień.
     – Ekene... czy naprawdę musimy iść z nimi do Wioski? – zapytał z nieukrywanym przerażeniem, ledwo udało mu się powstrzymać drżenie szczęki.
     – Ty nie musisz nigdzie iść.
     – Nie mogę zostawić cię samego po tym, jak uratowałeś mi życie. Muszę cię jednak o coś zapytać...
     – Pytaj, jeśli musisz...
     – Skąd wiedziałeś, że zrobią taką masakrę? I... dlaczego mnie uratowałeś?!
     – Na pierwsze pytanie nie mogę ci odpowiedzieć, i nie pytaj o to nigdy więcej. A dlaczego cię uratowałem? Nie wiem. Może przez wzgląd na stare czasy?
     Ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała Jones'a, jednak nie chciał pytać już o nic więcej. Widząc Ekene kierującego się w stronę tych ludzi, ruszył za nim, niepewnie stawiając kroki. Jego ciało było sparaliżowane przez strach. To on i jego ludzie zawsze byli tymi złymi; nazywano ich potworami, wysłannikami szatana, piekielnym pomiotem. Śmiał się z tego, a nawet był dumny, że on, zwykły człowiek, stał się postrachem ludzkich serc. Teraz jednak, kiedy na jego drodze stanęły prawdziwe demony, nie było mu do śmiechu.
     Podczas ich krótkiego marszu przypomniała mu się rozmowa z ojcem Ekene, która odbyła się w noc taką jak ta: bezchmurne niebo zalane tysiącem białych gwiazd, na którym niczym król na swoim tronie wznosił się księżyc w pełni. „ Nie wiem czy którykolwiek z was kiedyś znajdzie się w takiej sytuacji – spojrzał na swojego syna Ekene, który skończył dziewięć lat i jego o dwa lata starszego przyjaciela Jones'a. – Możliwe, że w pewnym momencie spotka was coś strasznego, coś, co sprawi, że wasze ciało zostanie sparaliżowane przez wszechogarniający strach. Jeżeli coś takiego was spotka, nie będziecie w stanie poruszyć nawet małym palcem dłoni... musicie zapamiętać te słowa: pięć głębokich oddechów wciągając powietrze nosem a wypuszczając ustami, mając na uwadze, że wypuszczać powietrze powinniście dwukrotnie dłużej od wciągania. Ma to na celu ustabilizowanie waszego ciała i dotlenienie organizmu. W tym samym czasie musicie też zająć się swoim umysłem, postarajcie się wmówić sobie, że jeżeli nic nie zrobicie, to umrzecie. Jeżeli uda wam się odpowiednio zmotywować ciało i umysł, stanie się coś cudownego! Adrenalina zagwarantuje wam ogromną siłę, zręczność oraz szybkość. Otaczający was świat stanie się niezwykle przejrzysty, niczym niezmącony. Każdy, nawet najmniejszy dźwięk będzie odczuwalny niczym dzwon kościelny, nie będziecie go tylko słyszeć, ale także czuć całym swoim ciałem. Jest to stara technika wykorzystywana przez samurajów, ostatni as w rękawie człowieka.” Wcześniej tego nie rozumiał; nigdy nie czuł takiego strachu, aż do teraz. Zastosował się do zaleceń nieżyjącego już nauczyciela; przystanął na chwilkę, wziął pięć głębokich oddechów. Lecz nie udało mu się osiągnąć pełnej kontroli nad swoim ciałem, nie czuł żadnej zmiany w swoim organizmie; nogi trzęsły mu się tak jak wcześniej, świat przed jego oczami nie stał się nagle czysty. Jedyne co udało mu się osiągnąć, to zwielokrotnienie każdego dźwięku, każdy krok jaki stawiał wydawał mu się bębnieniem w ogromny, mosiężny dzwon kościelny, nawet trzask pękających kości w ogniu wydawał się nie do zniesienia. Nieprzyjemny efekt przeminął jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
     Przestraszony mężczyzna z każdą upływającą sekundą uspokajał się coraz bardziej. Najbardziej pomogła mu świadomość tego, że oni tak naprawdę nie chcieli ich skrzywdzić. Starali się wkręcić do jego grupy i odzyskać tylko ten przeklęty amulet. Jeżeli nie stanie im na drodze, nie powinni zrobić mu krzywdy, a jeśli dobrze to rozegra, to oni odwalą za niego całą robotę w Wiosce Potępionych. Tak, całkiem ładnie to sobie ułożył, wystarczyło trzymać się planu.
     Jones oraz Ekene stanęli naprzeciwko Victora i reszty grupy. Stali chwilę w milczeniu jedynie się sobie przyglądając. Ciszę przerwał miły, niezwykle kobiecy głos Mary:
     – Musimy jak najszybciej się stąd wynosić. Czy masz coś przeciwko temu, by wyruszyć natychmiast?
     – Nie, oczywiście że nie – odparł Ekene.
     – Więc wyruszamy. Ach, jeszcze jedno, nasza umowa dalej jest aktualna. Nam zależy tylko na jednym przedmiocie. Musimy odzyskać go za wszelką cenę. Reszta będzie wasza.
     – Chyba że zdecydują się oddać go po dobroci, wtedy nie będziemy interweniować – wtrącił Victor.
     – Wierzysz w to? – zapytał Roger, a na jego usta wypełzł paskudny uśmieszek.
     – Nie...
     – O to będziemy martwić się później... najpierw trzeba dojść do Wioski – powiedział Ekene, po czym skierował się w stronę ciemnego lasu. Na krótki moment odwrócił się za siebie i spojrzał na resztki przygasającego płomienia.

 

     Przez ponad pięć godzin maszerowali w całkowitym milczeniu. Gdyby ktoś, całkiem przypadkiem, znalazł się nieopodal tej dziwnej grupy, usłyszałby kroki ciężkich buciorów oraz dźwięk stali przecinającej powietrze.
     Ekene wraz z Jones'em bezustannie wycinali gęstą roślinność torującą im drogę. Robili to na zmianę; trzydzieści minut Ekene, następnie piętnaście do dwudziestu pięciu minut Jones. Była to praca zbyt ciężka dla jednego człowieka, i jak się przekonali, zbyt ciężka nawet dla dwóch dorosłych mężczyzn.
     – Już wysiadam – powiedział Jones, przerywając wielogodzinna ciszę.
     – Ja też – odparł sucho Ekene. – O ile się nie mylę... – mężczyzna spojrzał w niebo, na którym jeszcze można było dostrzec gwiazdy – ... w ciągu paru minut powinniśmy dojść do niedużej polany, tam odpoczniemy.
     – Dużo czasu spędziłeś w tym lesie, prawda? – zapytał Victor, który cały czas był tuż za nimi, reszta jego drużyny trzymała się jakby na uboczu, Ekene nie czuł ich obecności, nie słyszał ich oddechów, nawet kroków.
     – Spędziłem w nim całe życie. Podczas gdy inne dzieci bawiły się w podchody, czy pomagały rodzicom w pracach domowych, ja i Jones byliśmy szkoleni przez mojego ojca w sztuce survivalu.
     – Dziwne – powiedział Victor kierując wzrok na Jones'a. – Po tym co widziałem w gospodzie, raczej nie spodziewałem się tego, że wychowaliście się razem.
     – Doświadczenia życiowe zmieniają ludzi – wtrącił Jones. – Chociaż Ekene był mi bratem, życie wybrało dla nas zupełnie inne ścieżki...
     – Sam wybrałeś swoją drogę. Nie zwalaj tego na los. To przez swoje własne życiowe wybory stałeś się tym, czym jesteś teraz – powiedział beznamiętnie Ekene, jednak w jego głosie można było wyczuć pewnego rodzaju gorycz czy też żal.
     – Może i masz rację, jednak nie pora na roztrząsanie przeszłości. Przed nami polana o której mówiłeś – odpowiedział Jones, niedbale zgarniając liście z czoła.
     Ekene nic nie odpowiedział, nie czuł takiej potrzeby. Razem z Jones'em i Victorem przystanęli na samym środku polany. Była ona stosunkowo mała, lecz wystarczająco duża na pomieszczenie ponad piętnastu ludzi. Jones zrzucił z siebie ciężki plecak, który upadł na ziemię z głośnym brzdękiem metalowych pojemników znajdujących się w środku.
     Dołączyła do nich reszta grupy: Roger, William oraz Mary.
     Choć dokuczały im komary, muszki oraz całe to robactwo zamieszkujące dżunglę, żadne z nich, wliczając w to Victora, nie czuło nawet odrobiny zmęczenia. Mary poczuła ulgę na myśl o rozpaleniu ogniska i pozbyciu się tych kąsających potworów, przynajmniej na jakiś czas.
     William zbliżył się do Ekene, położył mu dłoń na ramieniu i zapytał:
     – Jak długo tu zostaniemy?
     Ekene przekręcił głowę i spojrzał na jego twarz. Dostrzegł w nim coś, co omal nie zwaliło go z nóg; jego wzrok był ciepły, rozkosznie miły, nie było to spojrzenie demona lecz człowieka, który nigdy nie skrzywdził żadnego boskiego stworzenia, a jego serce pałało miłością do wszystkich istot.
     – Skąd w was tyle sprzeczności? – zapytał, chociaż wcale nie chciał tego zrobić, słowa same wyrwały się z jego ust.
     – Co? – Will zdziwił się bardzo, gdy usłyszał to pytanie, na początku nie zrozumiał nawet o co chodzi.
     – Nie, nic – odparł zmieszany Ekene. – Słońce powoli wstaje, niebo przybrało błękitną barwę, a księżyc chowa się za horyzontem. Może to się wyda dziwne, ale wolę podróżować nocą. Nigdy nie zapuszczałem się w głąb lasu dalej niż trzy godziny drogi od tej właśnie polany. Drogę do naszego celu znam tylko z opowieści, w których jedynymi punktami orientacyjnymi były gwiazdy.
     – Skoro taka jest twoja decyzja, nie pozostaje nam nic innego jak się dostosować, przewodniku. Will odwrócił się w stronę Mary i krzyknął: "Zostajemy tu do wieczora".
     Mary podeszła do olbrzyma Rogera i pomogła mu ściągnąć ciężką torbę z pleców. Victor zaśmiał się pod nosem, widząc jak kobieta, która wcale nie była taka niska, najwyżej głowę niższa od niego samego, pomaga z plecakiem człowiekowi, któremu ledwo sięgała do piersi.
     – Dzięki, chociaż wcale nie było to konieczne, poradziłbym sobie sam – powiedział Roger melodyjnym, wesołym głosem.
     – Tymi gorylimi łapami nie możesz nawet podrapać się po plecach...
     – No cóż... jest w tym troszkę prawdy. Ale gdyby nie "goryle łapy" jak je trafnie nazwałaś, nie byłbym w stanie nawet unieść mojej broni, a sama wiesz ile razy uratowała nam dupę.
     – Jak dla mnie, to zbyt wiele razy.
     W tym momencie uśmieszek znikł z twarzy Rogera, jakby Mary wymierzyła mu siarczysty policzek. Już od dłuższego czasu myślał o tym, że przeżył zbyt wiele jak na jednego człowieka. Stanowczo zbyt wiele razy, pomyślał.


     Po piętnastominutowej nieobecności na polanę wrócił Ekene trzymający sporą ilość suchego drewna na opał. Przystanął na krótki moment, gdyż zobaczył, że ktoś odwalił za niego sporą część roboty; w samym centrum wykopana została niezbyt głęboka dziura, najwyżej na dziesięć centymetrów, naokoło której ułożono ochronny okrąg z kamieni.
  Tuż obok przygotowanego miejsca na ognisko, rozłożone zostały cztery karimaty, na których siedzieli Jones, Mary oraz Will, dwie pozostałe znajdowały się na samym końcu polany, tuż przy wielkim drzewie pokrytym mchem.
   Ekene podszedł do okręgu i rzucił obok niego całe suche drewno, po czym ułożył je wewnątrz dziury jakby stawiał tipi, pakując pod nie troszkę suchego mchu. Wyciągnął z kieszeni spodni krzesiwo i swoje wierne ostrze. Wystarczyły cztery ruchy ostrej niczym brzytwa maczety, by iskra z krzesiwa rozpaliła ogień. Przewodnik odczekał chwilę, aż suche drewno zajmie się ogniem, po czym wrzucił w nie resztę opału. Gdy chciał usiąść między Victorem a Rogerem, którzy z nieznanych mu powodów siedzieli na suchej trawie, olbrzym powstrzymał go dłonią i ruchem głowy wskazał pustą karimatę.
     Przygotowaliśmy to dla ciebie – powiedział Roger, przygryzając nerwowo mały patyczek.
     Ekene bez słowa sprzeciwu zajął miejsce wskazane mu przez mężczyznę. Usiadł twardo, sięgnął do większej kieszeni spodni, wciąż trzymając ostrze w prawej dłoni, i wyciągnął z niej sporych rozmiarów jaszczurkę. Jednym szybkim ruchem rozciął ją wzdłuż tułowia, następnie wyciągnął z niej wnętrzności wrzucając je do ognia. Nabił ją na patyk i w milczeniu przypiekał martwe zwierzątko nad ogniem.
     Will sięgnął do torby wyciągając z niej cześć puszek z mięsem. Wstał i przeszedł się naokoło ogniska, podając każdemu jego porcję, nawet Jones i Ekene dostali po jednej, co ich bardzo zdziwiło, jednak obydwaj kiwnęli głową w podzięce. Mężczyzna wrócił na swoje miejsce i powiedział:
     – Nie trzeba tego podgrzewać, można jeść takie, jakie jest.
     – A jest obrzydliwe... – wtrącił Roger.
     – Och! Przepraszam bardzo! Dla szanownego pana Rogera, którego podniebienie jest zbyt szlachetne, by jadał żarcie z puszki, przygotowałem coś specjalnego! Ma pan może ochotę na Feuilleté de fruits de mer?* Czy może jednak skusi się pan na crème de champignon?** – Powiedział ze sztucznym francuskim akcentem.
     – Odpierdol się Will... nasi jajogłowi poświęcili parę lat na wynalezienie tego czegoś, niby zawiera wszystkie substancje potrzebne do przeżycia, ale widocznie zapomnieli, że powinno smakować inaczej niż gówno słonia... czy wymagam zbyt wiele?
     – Dobra, nie pyskuj już, jedz co masz. Jak wrócimy do domu, to obiecuję, że postawie nam obiad w jakiejś drogiej restauracji.
     Roger bez słowa sprzeciwu otworzył puszkę pociągając za metalowy zawias, po czym gołymi palcami wyciągnął małą porcję brązowej brei i z obrzydzeniem wsadził ją do ust.
     – Już wolałbym zeżreć to stworzonko, które przyniósł przewodnik.
     – Mogę się z tobą podzielić – odparł Ekene obracając jaszczurkę nad ogniem.
     Roger przyjrzał się dokładnie gadowi nadzianemu na patyk. Zielone stworzonko pokryte łuskami w czarne plamki wydało mu się bardziej obrzydliwe od mięsnej zupy w puszce.
     – Po namyśle stwierdzam, że jednak wolę nasze mięsko. – Roger uśmiechnął się jakby powiedział coś śmiesznego, jednak nikt się nie zaśmiał. Zrozumiał, że znowu zrobił z siebie głupka. Poprawił kapelusz na głowie, zasłaniając swoje oczy, i w ciszy pochłonął resztę mięsa.
     Victor od dłuższego czasu przyglądał się płomieniowi, nie mógł się pozbyć myśli, że ta sielanka niedługo się skończy i to wszystko będzie jego wina. Wiedział, że ostatni raz rozmawiają ze sobą w ten sposób, ostatni raz...
     – Przez pięć lat spędzonych razem, nigdy, ale to nigdy nie rozpaliliśmy ogniska w biały dzień – powiedział Victor, spoglądając w górę, na błękitne niebo, i promienie słońca z trudem przeciskające się przez gęste korony drzew.
     – Zawsze musi być ten pierwszy raz – odpowiedziała Mary puszczając do niego oczko. Ucieszyła się gdy w kącikach jego ust pojawił się zarys uśmiechu. Od wielu dni był strasznie dziwny, nie był sobą, jakby spotkało go coś strasznego, coś, do czego bał się przyznać.
     Ekene nie ruszył puszki podarowanej mu przez Willa, nie ufał takiemu jedzeniu, wolał zjeść to, co upolował sam. Jaszczurka wyglądała na upieczoną, przysunął ją do ust i odgryzł spory kawałek na wysokości brzucha. Żuł beznamiętnie jaszczurze mięso, jakby było zrobione z gumy, co jakiś czas wypluwając małe kostki.
     – Ekene? – powiedział William, wyciągając mielone mięso z puszki gołymi palcami.
     – Słucham?
     – Wcześniej pytałeś skąd w nas tyle sprzeczności. Rozumiem, że miałeś na myśli nasze zachowanie teraz, i to, co zrobiliśmy w waszej wiosce... czy chcesz usłyszeć odpowiedź na to pytanie?
     – Jeżeli to nie jest dla ciebie problem...
     William spojrzał na swoich wiernych ludzi, następnie skierował wzrok na Jones'a i Ekene. Na krótką chwilę jego wzrok stracił radość, stał się martwy, zimny niczym stal.
     – Kiedyś, bardzo dawno temu znałem pewnego mężczyznę, który cały czas nosił maskę. Powiedział mi, że gdy zakłada tą maskę, staje się innym człowiekiem, kimś, kto jest całkowicie wyprany z uczuć, kimś kto nie myśli o konsekwencjach tylko wykonuje swoją pracę. Lecz gdy ją ściąga, na powrót staje się dobrodusznym człowiekiem, który potrafi spojrzeć we własne odbicie. Z nami jest dokładnie tak samo. Chociaż nasze maski są niewidocznie, każde z nas, w momentach takich jak tamten, staje się innym człowiekiem, potworem. Gdybyśmy tego nie robili, już dawno zostalibyśmy skonsumowani przez gniew i nienawiść. Jest to nasze jedyne zabezpieczenie.
     – I to działa?
     – Tak. Przynajmniej jeszcze...
     – Czym wy w ogóle jesteście? – wtrącił Jones.
     – Co masz na myśli? – zapytał Victor.
     – Chodzi mi o to, w jaki sposób wybiliście wszystkich moich ludzi, normalny człowiek nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego!
     Victor spojrzał na Mary, ta kiwnęła głową na znak, że pozwala mu podzielić się z nimi ich tajemnicą.
     – Zacznijmy od początku. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, takimi samymi jak wy. Krwawimy jak wy, kochamy jak wy, boimy się zupełnie tak samo jak wy. Nasza moc, nasza siła to efekt wieloletnich treningów. Myślę, że słyszeliście o Qi, energii, która jest obecna we wszystkich żywych istotach. Nieśmiertelna dusza, energia Qi, Prana, Mana, każda religia ma na to swoją nazwę, my nazywamy to Oddechem. Tylko istoty ludzkie są w stanie opanować Oddech, lecz nie każdy może to zrobić, i nie każdy w tym samym stopniu. Najciekawsze jest to, że moc jaką się uzyska zależy od usposobienia człowieka, na przykład Roger, pomimo swoich gigantycznych rozmiarów, jest niezwykle szybki, jeżeli jest taka potrzeba, to nawet szybszy od ludzkiego oka. Poza tym jego zmysły są wręcz nienaturalnie wyostrzone; gdyby teraz odpowiednio się skupił, usłyszałby jak stary barman w Małym Niebie puszcza bąka...
     – Troszkę przesadziłeś – przerwał mu Roger.
     – No może – Victor uśmiechnął się – ale powiedz, od kiedy czujesz ich obecność?
     – Od momentu, w którym opuściliśmy Małe Niebo... – odpowiedział.
     – Ja poczułem ich dopiero godzinę temu.
     – Kogo poczułeś? Jakich „ich”?! – zapytał nerwowo Ekene.
     – Uspokój się, nie podnoś głosu, zachowuj się jakbyś o niczym nie wiedział – powiedział Roger ściszonym głosem, prawie szeptem. – Śledzą nas już od wielu godzin. Pięć kobiet. Trzy znajdują się za moimi plecami, a pozostałe dwie na prawo. Słyszę bicie ich serc, słyszę ich niewiarygodnie spokojny oddech. Krew w ich żyłach płynie wolno, raczej nie mają przy sobie ciężkiej broni, możliwe, że mają rewolwery, łuki lub oszczepy, coś w tym stylu. One nie mają pojęcia, że o nich wiemy, nie słyszą też naszej rozmowy. Will, co powiesz na małe przedstawienie?
     – Co masz na myśli? – Spojrzał pytająco na Rogera, unosząc jedną brew.
     – Nie mam ochoty ich zabijać, a sądzę, że spróbują nas zaatakować podczas snu. Pokażmy im, że zadzieranie z nami jest najgłupszą rzeczą jaką mogą zrobić.
     – Myślę, że jest to całkiem dobry pomysł. Dziwi mnie jednak, że usłyszałem go z twoich ust, czyżbyś zmiękł?
     – Jedna z tych kobiet jest w ciąży... nawet zakładając niewidzialną maskę, o której mówiłeś, nie mógłbym sobie wybaczyć, gdybym zrobił krzywdę temu nienarodzonemu, niewinnemu dziecku oraz jego matce.
     Mary spojrzała czule na Rogera, nie była pewna co go zmieniło, jego, anioła śmierci, który w swoim życiu zabił więcej niż pięciuset ludzi. Może były to słowa Willa: „zapewniam cię, że Bóg istnieje”, a może coś innego?
     – Mary! – krzyknął Will, wyrzucając swój czarny płaszcz wysoko w powietrze. – Pokaż co potrafisz.
     Victor szturchnął łokciem Ekene i powiedział:
     – Przypatrz się dokładnie. Ludzi ze zdolnością telekinezy można policzyć na palcach jednej dłoni, Mary jest jedną z nich.
     Mary przyłożyła dłoń do prawej skroni, jej twarz ściągnęła się w wielkim skupieniu. Płaszcz zawisł w powietrzu. Jones wraz z Ekene z niedowierzaniem wpatrywali się w czarny materiał lewitujący wysoko nad ich głowami. Poły płaszcza rozchyliły się ukazując czerwoną niczym świeżo przelana krew podszewkę. Z podszewki powoli wysuwały się cienkie, srebrne ostrza, każde wielkości środkowego palca dorosłego mężczyzny. Obustronne noże były niezwykle ostre, zaprojektowane specjalnie do szybkich, precyzyjnych cięć. Prawdziwie śmiercionośna broń, o czym już niejeden się przekonał.
     Czarny prochowiec wisiał w powietrzu, a naokoło niego, po dwóch orbitach, krążyło ponad dwieście małych ostrzy kręcących się wokół własnej osi, widok ten bardzo przypominał pierścienie Jowisza.
     Lekki zefir owiewał zdumione twarze Jones'a i Ekene. Ten drugi uniósł otwartą dłoń powyżej swojej głowy, nie spuszczając wzroku z płaszcza, i zapytał sam siebie:
     – Wiatr?
     – Nie... – powiedział Victor. – To jest właśnie moc Oddechu Mary, a to dopiero początek.
     Twarz Mary, która nigdy nie była piękną kobietą, była co najwyżej zwyczajna, stała się nagle obrzydliwie odpychająca; każda żyłka uwypukliła się przybierając fioletową barwę, na jej czole oraz policzkach pojawiło się wiele niewidocznych wcześniej zmarszczek.
     Ziemia pod ich stopami zaczęła delikatnie wibrować, jakby ktoś ustawił starą pralkę na wysokie obroty. Słabe wibracje nagle ustały, wirujące ostrza zawisły w powietrzu, a płaszcz Willa upadł mu na kolana.
     Victor przechylił ciało w stronę Ekene znajdującego się po jego lewej stronie i powiedział:
     – Ekene! Weź pięć głębokich oddechów i rozluźnij ciało, szybko!
     Mężczyzna nie miał zamiaru pytać „dlaczego?” porady Victora do tej pory go nie zawiodły i tak miało być też tym razem. Ekene zrobił to, o co go poproszono, w samą porę; zefirek, który znikł chwilę wcześniej, powrócił o wiele potężniejszy; Roger musiał przytrzymać swój kapelusz, który bardzo pragnął udać się w swoją własną podróż razem z wiatrem.
     Mary wstała, rozłożyła ręce, skierowała wzrok na korony drzew, teraz jej twarz na powrót stała się zwyczajna.
     Jones wypuścił powietrze z ust i osunął się nieprzytomny na wydeptaną trawę. Ekene nie przejął się tym kompletnie.
     – Przedstawienie czas zacząć! – Krzyknęła Mary dziwnym, gardłowym głosem.
     No i zaczęło się. Słabe wibracje podłoża przemieniły się w prawdziwe trzęsienie ziemi połączone z niewiarygodnie silnym wiatrem. Ogromna ilość liści zalała całą polanę zielonym strumieniem. Nad koronami drzew można było usłyszeć skrzek setek ptaków, które odlatywały najszybciej jak mogły, w desperackiej próbie ratowania życia.
     Ostrza ruszyły, powoli, ospale, z każdym ułamkiem sekundy przyśpieszając obroty. Po krótkiej chwili utworzyły ogromną, srebrną kulę parę metrów nad ogniskiem.
     Gdy sfera przyśpieszyła obroty Ekene nie mógł już stwierdzić z czego się składa, wyglądała jak duża, srebrna piłka. Nagle usłyszał świst powietrza, jeden, drugi, trzeci, z każdym świstem sfera stawała się coraz mniejsza, ostrza wystrzeliwały z niej niczym pociski z karabinu maszynowego.
     Jakiś przedmiot leciał wprost na Victora, mężczyzna złapał go tuż przed swoją twarzą i podsunął pod twarz Ekene. Ekene dostrzegł, że jest to ptak z małym ostrzem wbitym w głowę. Przestraszył się, gdy usłyszał uderzenie w ziemię tuż za swoimi plecami, spojrzał w górę i zobaczył deszcz martwych ptaków zalewających las, setki martwych ptaków.
     Ekene spojrzał na nieprzytomnego Jones'a, którego głowa spoczywała na jego kolanie, następnie przyjrzał się martwym zwierzętom; sztylety powoli wysuwały się ze zwłok i wzlatywały w powietrze, by, tuż nad głową Mary, na powrót stać się ogromną kulą, teraz już jednak nie srebrną, lecz karmazynową.
     – Te kobiety boją się, czuję to – powiedział Roger, lecz wiatr zagłuszył go całkowicie.
     Mary skierowała otwartą dłoń w prawą stronę; coś w krzakach poruszyło się, można by pomyśleć, że to tylko efekt wiatru, ale nie. Coś wielkości człowieka leciało z dużą prędkością wprost na Mary, zatrzymało się tuż przy jej otwartej dłoni.
     Tym czymś była kobieta ubrana w lnianą suknię bez rękawów, ledwo sięgającą do kolan. Na plecach miała mały kołczan oraz łuk. Twarz kobiety, pokryta czerwonymi tatuażami plemiennymi, wyrażała prawdziwy strach, lecz jej oczy pozostały zimne, gotowe na wszystko. Starała się poruszyć dłonią, lecz jej ręce, opuszczone wzdłuż tułowia, odmawiały jej posłuszeństwa, jakby była skrępowana niewiarygodnie mocną liną.
     – Raczej nie rozumiesz mojego języka – powiedziała Mary patrząc prosto w oczy tej kobiety. – Ale do przekazania mojej wiadomości nie potrzeba słów. Każdy, nieważne gdzie się urodził, jaką wyznaje religię czy jakim językiem się posługuje, czuje dokładnie tak samo. A ty moja droga, poczujesz czym jest prawdziwy strach.
     Niewidzialna siła odrzuciła wojowniczkę do tyłu, silny wiatr owiewał jej czarne włosy. Upadła twarzą na miękką trawę. jednak nie na tyle miękką, by zamortyzować siłę uderzenia. Udało jej się wstać o własnych siłach, sięgnęła ręką za plecy starając się chwycić łuk, jednak tajemnicza siła powróciła. Znów wisiała dwadzieścia centymetrów nad ziemią, pięć metrów od Mary. Wiedziała, że jakikolwiek opór jest daremny, nawet nie starała się wyrwać.
     Karmazynowa sfera ostrzy przeleciała parę metrów w powietrzu, zatrzymując tuż nad głową wojowniczki.
     Mary zamknęła błękitne oczy, pot spływał po jej czole gromadząc się w zaokrągleniach nosa. Kobieta znów się skupiła; widać to było po paru fioletowych żyłkach na jej czole. Prawą dłonią cały czas trzymała wojowniczkę na niewidzialnej smyczy, drugą zaś skierowała w górę; martwe ptactwo, jak na rozkaz potężnej istoty, ożyło, nie była to jednak siła, która krążyła w nich od momentu ich narodzin, lecz energia Mary która tymczasowo wypełniała puste naczynia, dając im jeszcze chwilkę życia. Ptaki biegały po ziemi, machały wesoło skrzydełkami; jeden z nich wzleciał w powietrze, lądując na ramieniu Victora. Mężczyzna pogładził ptaka po główce, zwierze naprężyło się niczym kot, któremu ktoś sprawia ogromną przyjemność.
     Ptaki przestały się poruszać, skierowały martwe oczka w stronę Mary. Każde z nich otworzyło dzióbek i zaczęło śpiewać pieśń dla swojej królowej, pieśń w której wychwalały swoją Panią.
Will przyglądał się całemu przedstawieniu w całkowitym milczeniu. Spojrzał na twarze swoich przyjaciół i zobaczył w nich to, o czym myślał już od dawna; przeżycia sprzed dwóch lat zmieniły ją całkowicie, muszą coś z tym zrobić, ponieważ jeżeli nic się nie zmieni, to stracą ją, zło pochłonie ją całkowicie.
     Mary uśmiechnęła się wesoło, lekko przymykając oczy, przypominała dziecko, które cieszy się z podarowanego jej prezentu, i powiedziała:
     – Zdychaj suko...
     Ptaki, ciągle śpiewając swą pieśń, wzleciały w powietrze i skierowały się w stronę wirującej kuli. Sfera ostrzy pożerała swoją zdobycz, wydając przy tym jęki rozkoszy. Martwe stworzenia zostały przerobione na tysiące drobniutkich fragmentów, zalewając czerwonym deszczem wojowniczkę znajdującą się pod sferą. Strużki bordowej krwi spływały po jej czole, dostały się do ust i pod ubranie. Jej wzrok zmienił się z zimnego, stalowego spojrzenia nieznającego strachu, na wzrok skrzywdzonego dziecka. Upadła na kolana błagając by to już się skończyło, lecz to nie miało się skończyć, jeszcze nie teraz.
     Zakrwawiona kobieta dostrzegła, że sprawczyni jej cierpienia uniosła dłoń nad głowę i szybko machnęła nią w dół. Wojowniczka usłyszała świst powietrza koło prawego ucha, spojrzała w tamtą stronę i dostrzegła, że jest to nóż wbity do połowy w ziemię. Kolejny świst powietrza, tym razem tuż przed twarzą, następny po lewej stronie. Noże zalewały ją niczym ulewny deszcz. Przestraszona wojowniczka wydała z siebie krzyk rozpaczy, była pewna, że jest to ostatni krzyk w jej życiu. Noże wylatywały z ogromnej sfery ostrzy tworząc okrąg naokoło przestraszonej kobiety. Po krótkiej chwili sfera zniknęła całkowicie. Mary osunęła się na trawę. Trzęsienie ziemi jak i potworny wiatr nagle ustały. Cisza jaka zapadła była wręcz bolesna, nie tylko dla wojowniczki, ale i dla Ekene.
     Mary dyszała ciężko, z wielkim trudem wstała na równe nogi, spojrzała na kobietę i gestem dłoni kazała jej się wynosić. Wojowniczka nie czekała nawet chwili, wstała z klęczek i pobiegła... biegła ile sił w nogach, po chwili znikając w ciemnym lesie.
     Roger odepchnął się dłonią od ziemi i podbiegł do Mary, objął ją w pasie i zaniósł na swoje miejsce. Posadził ją na karimacie, zgarniając dłonią pot z jej czoła, zrobił to bardzo delikatnie, zbyt delikatnie i zbyt czule jak na zwykłego przyjaciela...
     – Nic ci nie jest? – szepnął.
     – Nie, nic – wydyszała ciężko – chyba odrobinę przesadziłam.
     – Odrobinę?! – Twarz Rogera przybrała gniewny wyraz. Nie był zły na Mary, o nie... był zły na samego siebie, mógł zabić te kobiety później, ale nie... zachciało mu się przedstawienia... – Dobrze już... – Roger wziął głęboki wdech, musiał się uspokoić, nie chciał, by pomyślała, że jest zły na nią. – Will, powierzam ją tobie – powiedział podając mu Mary, która oparła się o ramię Willa i błyskawicznie zasnęła.
     – Sen jest wszystkim czego potrzebuje – odpowiedział William otulając ją ramieniem.
     Roger usiadł obok Victora, wziął w usta patyczek, który rzucił na ziemię biegnąc po Mary, zsunął kapelusz na oczy i pogrążył się w myślach. Myślał o tym, co stało się dwa lata wcześniej, był pewny, że to właśnie tamte wydarzenia zmieniły Mary. Ona zawsze była głosem rozsądku, zawsze była kimś, kto potrafił uspokoić ich wyniszczone umysły. Roger wiedział, że Mary ledwo powstrzymała się przed zabiciem tej kobiety, wiedział, że jeżeli czegoś nie zrobią, to stracą ją, a na to nie mógł sobie pozwolić.
     – Will... musimy... – Roger nie wiedział co należy zrobić, miał nadzieję, że William będzie wiedział.
     – Tak, wiem... – przerwał mu Will. – Wiem...
     Victor również dostrzegł zmianę w umyśle Mary, zmiany w umysłach ich wszystkich, to wszystko była tylko i wyłącznie jego wina, a z tym nie mógł się pogodzić... zepchnął te myśli w głąb swego umysłu, starał się o tym zapomnieć, lecz jego przyjaciele przypominali mu o tym każdego dnia samą swoją obecnością...
     – Możesz dokończyć swoją opowieść o tej waszej tajemniczej energii? – zapytał Ekene.
     Victor spojrzał na niego oczami zdumionego człowieka; Ekene był przerażająco spokojny, wręcz znudzony.
     – Ekene... – zaczął powoli Victor. – Dlaczego jesteś taki spokojny? Nie przestraszyło cię to, co miałeś okazję zobaczyć?
     Ekene spojrzał na Jones'a, którego głowa spoczywała na jego kolanie, dotknął jego twarzy, by upewnić się, że dalej jest nieprzytomny. Skierował wzrok na Victora i zapytał:
     – A co według ciebie powinienem teraz zrobić? Powinienem rzucić się na ziemię i błagać Bogów o litość? Może powinienem od tego zwariować? Wolałbyś coś takiego?
     – Ja już nic nie rozumiem... – odparł zdumiony mężczyzna.
     – Więc pozwól, że ci wyjaśnię... – Ekene sięgnął do kieszeni koszuli, wyciągnął z niej woreczek tytoniu i bibułkę, skręcił papierosa, odpalił go patykiem z ogniska i zaciągnął się potężnie, wypuszczając dym nosem. – W Małym Niebie uchodzę za dobrego człowieka, nauczyciela, ochroniarza oraz zwykłego przewodnika. Lubię być normalny, przynajmniej tam, dlatego właśnie udawałem, że wasze umiejętności mnie zadziwiają, lecz prawda jest taka, że widziałem już to wszystko, i wiem do czego jesteście zdolni.
     – Wiemy o tym. W momencie, w którym wszedłeś do gospody, wiedzieliśmy, że jesteś podobny do nas – powiedział William, sucho stwierdzając fakt.
     – Wiecie o tym, ponieważ pozwoliłem wam na to. Gdy zobaczyłem wasz samolot, wyczułem w nim potężne istoty, pomyślałem, że może w końcu coś zacznie się dziać... może was to zdziwi, ale nie mamy tu zbyt wielu rozrywek.
     – Jesteś bardzo interesującym człowiekiem, Ekene. Mógłbyś powiedzieć nam skąd to wszystko wiesz? I kto cię tego wszystkiego nauczył? – zapytał Roger.
     Ekene jeszcze raz upewnił się, że Jones jest ciągle pogrążony we śnie, po czym powiedział:
Mój ojciec był podobny do was, nie znam granic waszych możliwości, jeżeli jednak widziałem już maximum waszych umiejętności, to mogę powiedzieć, że mój staruszek zmiótłby was z powierzchni ziemi jednym ruchem palca.
     – Zaufaj mi, nie widziałeś nawet ułamka naszej mocy, ale proszę, powiedz coś więcej – powiedział Roger.
     Ekene westchnął, zaciągnął się dymem tytoniowym.
     – Zmierzamy do Wioski, którą rodzina Xulu rządziła od wielu, wielu pokoleń. Z opowieści mojego taty wynika, że każdy członek tej rodziny ma pewne zdolności, które pozwalają na manipulację rzeczywistością, kontakty ze zmarłymi a nawet używanie ich przeciwko swoim wrogom. Teraz powiem wam coś, czego nie wie nikt poza najstarszymi mieszkańcami Małego Nieba... odziedziczyłem imię po swoim ojcu, nazywał się Ekne... Ekne Xulu.
     – Skoro jakiś potężny Xulu żyje w Wiosce potępionych, to razem z odziałem Jones'a szliście tam na śmierć – powiedział William.
     – Miałem nadzieję, że ten szaman już dawno nie żyje. Ale ta wojowniczka... żadna z okolicznych wiosek nie stosuje takich tatuaży, jestem pewny, że ona pochodziła z Wioski Potępionych, a skoro tak, to szaman żyje i ma się dobrze...
     – Już nie z takimi wrogami walczyliśmy, każdy w końcu zginął z naszych rąk, i ten sam los czeka tego twojego szamana – powiedział Roger z uśmiechem na ustach.
     – Nie zrozumieliśmy się – powiedział Ekene wbijając wzrok w Rogera. – Mój ojciec nie umarł śmiercią naturalną... nie wyobrażam sobie, żeby normalny człowiek był w stanie go zabić. Jedyne co przychodzi mi do głowy to właśnie szaman Xulu, a jeżeli mam rację, to radziłbym wam olać ten amulet i uciekać, uciekać jak najdalej...
     – Masz rację, nie zrozumieliśmy się. Nie masz pojęcia kim my jesteśmy, nie masz pojęcia czego dokonaliśmy i co poświęciliśmy... jesteśmy jedną z pięciu elitarnych grup do zadań specjalnych, jesteśmy jednymi z najpotężniejszych ludzi na tej planecie...
     – Nie trudź się Will – przerwał mu Victor. – Dokończę swój mały wykład o Oddechu, i opowiem o wydarzeniach sprzed dwóch lat...
     – Jesteś pewny? Przecież...
     – Jestem pewny. – Victor powiedział to z takim spokojem i pewnością siebie, że William nie miał zamiaru się wtrącać. – Posłuchaj uważnie, nie mam zamiaru tego powtarzać – powiedział Victor grzebiąc patykiem w ognisku. – Oddech jest bronią obosieczną; pozwala na przekroczenie wszystkich granic ludzkiego ciała, lecz za każdym razem, gdy go używamy, tracimy odrobinę człowieczeństwa. – Mężczyzna zamyślił się, ociągał się chwilę z następnym zdaniem. – Jest też coś takiego, co nazywamy Przebudzeniem... jakby to... hmm... – nie wiedział jak to wytłumaczyć prostymi słowami. Po paru sekundach milczenia wpadł na pewien pomysł. – Symbol yin yang składa się z dwóch sił: białej, symbolizującej światło i z czarnej, symbolizującej ciemność... może być to też dobro i zło, obojętnie. Te siły przez cały czas pozostają w równowadze. Powiedzmy tak: nasza siła życiowa, energia naszego ciała ma biały kolor, a Qi jest koloru czarnego, te siły pozostają w równowadze, lecz używając Przebudzenia pozwalamy by Qi przejęło całkowitą kontrolę nad naszym ciałem, nie ma już żadnej równowagi, nasze ciało zostaje całkowicie pochłonięte przez moc, stajemy się berserkami, niezwyciężonymi wojownikami zdolnymi zniszczyć wszystko i wszystkich. Lecz jest w tym pewien haczyk, otóż w większości przypadków po Przebudzeniu nie można wrócić do normy, tylko śmierć może zakończyć ten proces, jest to nasz ostatni as w rękawie. – Victor westchnął ciężko. – Dwa lata temu natrafiliśmy na przeciwnika, którego nie byliśmy w stanie pokonać, nawet atakując go jednocześnie. Nie mając innego wyjścia użyłem tej umiejętności, Przebudziłem się... stałem się esencją potęgi. Moje ciało zmieniło się, stało się jakby niematerialne. Byłem czymś w rodzaju ducha, jednak moje ciało nie składało się z ektoplazmy, a z czystej energii. Nasz przeciwnik nie dostrzegł nawet co go trafiło, ale to co stało się później było prawdziwym koszmarem. – Spojrzał kątem oka na olbrzyma, którego twarz przybrała bardzo ponury wyraz przez wspomnienie tamtej chwili. – Roger, mógłbyś?
     Olbrzym rozpiął guziki swojej koszuli w kratkę, zaczynając od tego najwyżej. Wstał, zrzucił z siebie koszulę i ukazał muskularne ciało.
     – O mój boże... – wyszeptał Ekene, gdy zobaczył jego na wpół zniszczony tors. Przy prawym boku, tuż nad miednicą, brakowało sporego kawałka tkanki. Po prawej stronie widniała olbrzymia blizna, jakby ktoś wielokrotnie uderzał w to miejsce kafarem. Tuż nad potworną blizną widać było miejsce po brakujących dwóch żebrach. Brakowało też prawej części piersi, jakby ktoś wyrwał ją za pomocą metalowych szczypiec.
     – Jaki z tego morał? Nie wkurwiaj Victora! – powiedział Roger śmiejąc się w głos, po czym sięgnął po swoją koszulę, ubrał się i usiadł na miejscu.
     Victor spojrzał na Rogera wzrokiem wyrażającym bezdenny smutek i cierpienie. Olbrzym położył mu dłoń na ramieniu, uśmiechnął się szczerze i kazał mu kontynuować.
     – Po zniszczeniu chimery, to coś, czym się stałem, postanowiło znaleźć kolejnego przeciwnika. Na placu boju zostali sami moi przyjaciele, lecz w tamtym momencie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia... Will dobiegł do mnie, do tego czym byłem, położył mi dłoń na głowie i starał się uspokoić mój umysł... sekundę później leżał nieprzytomny pod zgliszczami domu, ze zmiażdżoną prawą ręką i połamanymi żebrami... Roger był zajęty dobijaniem pozostałych sługusów, nie zobaczył nawet, że ruszyłem w stronę Mary, z zamiarem pozbawienia jej życia. Muszę tu na chwilę przerwać – powiedział wyciągając zza pasa dwa rewolwery. – Seek i Destroy, dwa unikalne rewolwery stworzone przez Samuela Colta specjalnie dla takich istot jak ja. Ich unikalność nie polega tylko na wyglądzie, ponieważ widzisz, że są dużo większe od standardowych modeli, one są specjalne, bo łączą się z użytkownikiem, w tym wypadku ze mną, czerpiąc moc z mojej Qi. One ją ogniskują, skupiają rozproszoną energię w jednym punkcie. One strzelają czystą energią, oczywiście, działają też na zwykłe naboje, to się nieraz przydaje. Jako berserk sięgnąłem po Seek i Destroy, i wycelowałem w Mary... przebudzenie spowodowało wzmocnienie tej broni do niewyobrażalnego poziomu, gdy pociągnąłem za spust, spodziewałem się jednego pocisku, lecz to co opuściło lufę w niczym nie przypominało naboju Qi... był to ciągły promień o średnicy pięciu metrów, niszczący... dezintegrujący wszystko czego się dotknął. Vladimir zasłonił Mary własnym ciałem, podczas gdy Alvarez złapał ją i uciekł, jak mu się zdawało, na bezpieczną odległość. Z Vladimira nie zostało nic, co by wskazywało na jego wcześniejsze istnienie, nawet pył. Wszystko co znajdowało się parę kilometrów za Vladimirem zostało doszczętnie zniszczone. Dopiero w tym momencie Roger zobaczył co się dzieje, dobił ostatniego przydupasa i pobiegł ile sił w nogach do Alvarez'a i Mary. Mary starała się mnie powstrzymać swoimi zdolnościami, jednak byłem dla niej zbyt potężny, jedyne co udało jej się osiągnąć, to rozwścieczyć tą istotę. Pamiętam, że stawiając jeden mały kroczek przebyłem odległość stu metrów. Alvarez odepchnął Mary i stawił mi czoła, głupiec powinien był uciekać... zmiażdżyłem mu czaszkę jednym ciosem. Wtem stało się coś czego ta istota, ja, się nie spodziewała. Poczułem potwornie silny cios, który zwalił mnie z nóg, gdybym nie był Przebudzony, to z pewnością by mnie zabiło. Wstałem, i zobaczyłem przed sobą Rogera, nawet będąc uosobieniem potęgi, Roger był dla mnie wyzwaniem, co bardzo mnie ucieszyło. Nim wykonałem kolejny ruch, usłyszałem potężny huk armaty. Ogromny pocisk trafił mnie w prawy bark, odrywając całą rękę od mojego ciała. Nie miałem nawet sekundy by się nad tym zastanowić, Roger chwycił strzelbę za lufę i używając jej jak zwykłej maczugi uderzył mnie w twarz. Czułem, że z każdym uderzeniem stawałem się potężniejszy, wściekłość dodawała mi mocy. Roger wiedział, że musi mnie zabić i to właśnie próbował zrobić, kolejny wystrzał przebił mnie na wylot, w miejscu, gdzie powinno być serce, miałem ogromną dziurę wielkości dyni. Ku jego ogromnemu zdumieniu, żyłem, i byłem wściekły. W tym momencie walka dla Rogera już się skończyła, a zaczęła rzeź. Lewą dłonią chwyciłem go za pierś i wyrwałem ją, jakby ciało Rogera było zrobione z papieru. Następnie rzuciłem się na niego i biłem go po całym ciele, tłukąc i wyrywając części jego ciała... tak bardzo mnie to cieszyło, tak bardzo zaabsorbowało mnie to uczucie, że nie usłyszałem Willa, który skradał się za moimi plecami, założył mi podwójnego nelsona, szarpałem się z całych sił, lecz siła Williama i telekineza Mary unieruchomiły mnie na tyle, że Will zdążył zablokować przepływ Qi w moim ciele, zatrzymując Przebudzenie. Wróciłem do swojej obecnej formy, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu na moim ciele nie było śladu ataków Rogera, tkanka na piersi jak i cała prawa ręka były na swoim miejscu. Zalałem się łzami, wiedziałem co zrobiłem, zabiłem dwóch naszych przyjaciół, wtedy myślałem, że nawet trzech. Widziałem zakrwawione ciało Rogera u moich stóp, myślałem że już po nim. Po walce z Chimerą Mary była wyczerpana, jednak udało jej się siłą woli powstrzymać krwawienie i jakimś cudem przetransportowaliśmy Rogera do szpitala. To by było na tyle... – Victor musiał przerwać, ponieważ, gdyby musiał mówić minutę dłużej, z pewnością nie powstrzymałby łez.
     – Przykro mi z powodu twoich przyjaciół i ciała Rogera, naprawdę – Ekene przemówił lekko łamiącym głosem. – Nie wiem co ja bym zrobił na twoim miejscu, mam nadzieję, że nigdy nie spotka mnie coś takiego. Jest jednak coś, co mi w tej całej opowieści nie pasuje. Powiedziałeś, że zmiażdżyłeś prawą rękę Williama, więc jakim cudem założył ci nelsona?
     Will delikatnie przesunął Mary, kładąc ją na przygotowanej wcześniej karimacie, wstał, podszedł powoli do Rogera, podciągnął rękaw na prawej ręce i podsunął ją pod twarz olbrzyma. Roger uniósł otwartą dłoń, i machnął nią z całej siły w dół, łamiąc przedramię Willa. Zdumiony Ekene dostrzegł jak ręką wiszącą na samych mięśniach i skórze sama się wyprostowała i po złamaniu nie było nawet najmniejszego śladu.
     – To jest moja umiejętność. Superszybka regeneracja tkanek – Powiedział z dumą Will.
     – Szkoda, że Vladimir i Alvarez nie mieli tej umiejętności – Powiedział cicho Victor.
     – Ano szkoda – odparł sucho Will. – Nie męcz się już Victorze, nikt cię za to nie wini... gdyby nie ty, z pewnością wszyscy byśmy zginęli...
     Victor spojrzał na niego wzrokiem zbitego psa, nic nie odpowiedział, nie miał już na to siły. Podniósł się, i poszedł w kierunku wielkiego drzewa obrośniętego mchem, przy którym leżały dwie karimaty: jedna dla niego, a druga dla Rogera. Położył się na jednej z nich na plecach, krzyżując ręce pod głową, i pogrążył się w myślach.

 
     Od czasu nieprzyjemnej opowieści Victora minęła godzina, może dwie. Roger nie śpieszył się z dołączeniem do swojego przyjaciela leżącego pod wielkim drzewem, siedział długo, słuchając opowieści Ekene, który umilał im czas strasznymi historyjkami opowiadanymi każdemu, kto miał ochotę go wysłuchać.
     Victor cały czas spoglądał w niebo, rozmyślał o ich misji, i o jego własnej misji powierzonej mu osobiście przez Magnusa. Z początku myślał, że ten rozkaz jest jakimś ponurym żartem, czymś nierealnym, lecz poważny ton Magnusa rozwiał jego wątpliwości. Czy będzie w stanie to zrobić? Nie wiedział, i jeszcze przez jakiś czas się nie dowie. Był pewny tylko jednego: to jest ich ostatnia misja, przynajmniej w takim składzie. Usłyszał ciężkie kroki olbrzyma, który w końcu zdecydował się do niego dołączyć. Roger usiadł po jego prawej stronie, wypluł z ust obgryziony patyk, ściągnął swój kapelusz z głowy.
     – Wiesz Victor... – Roger włożył palec w dziurę po kuli nad rondem kapelusza. – Od dłuższego czasu o tym myślałem, doszedłem do wniosku, że nasze wspólne przygody dobiegają końca.
     – Co masz przez to na myśli? – zapytał z zaciekawieniem.
     – Ile razy omal nie zginąłem? Zbyt, kurwa, wiele! Nawet wczorajszego wieczoru, czy tam dzisiejszego ranka, udało mi się oszukać śmierć. Ale śmierć to podła suka, wiem, że kiedyś mnie dorwie. Czuję to w kościach. Zdecydowałem, że kończę z tym wszystkim, to jest moja ostatnia misja.
     Victor zamyślił się, podrapał się po brzuchu, i skierował wzrok na Rogera.
     – Zastanawiałeś się co będziesz robić? Przecież jesteś maszyną do zabijania... nie znasz innego życia, żadne z nas nie zna. Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie jako sprzedawcy używanych aut.
     – Obiecujesz, że nie będziesz się śmiał? – zapytał nerwowo Roger.
     – Masz mnie za dziecko? Myślisz, że jestem w stanie cię wyśmiać? Po tym wszystkim co razem przeszliśmy? – Victor poczuł się lekko urażony jego słowami.
     Roger położył się na boku, kładąc głowę na dłoni, patrząc wprost na Victora.
     – Poświęciłem wiele czasu na przemyślenie mojego życia, wiem, że powoli tracę swoją moc, a po tym co przeszedłem, głupio by było zginąć z rąk jakiegoś wieśniaka z pistoletu na kapiszony. Mam zamiar otworzyć małą kawiarenkę, gdzie każdy człowiek będzie mógł odpocząć, na chwilę zapomnieć o chujowym życiu, pracy, w której jest traktowany jak zwykły śmieć. Tak, chciałbym dać odrobinę szczęścia takim ludziom. Stworze piękny nastrój ułatwiający wewnętrzne wyciszenie. Wszystko już zaplanowałem! Dębowe stoliki, krzesła obite czerwonym aksamitem, a ściany... ściany jebnę na zielono.
       – Mówisz poważnie, prawda? – Victor nie musiał zadawać tego pytania; widział poważny wyraz twarzy olbrzyma, widział lekki uśmiech na jego ustach, gdy wspomniał o kawiarence. Roger mówił jak najbardziej poważnie.
     – Nie... a może... kto wie? – Roger uśmiechnął się. – Wiesz... chciałbym poznać kobietę, która pokocha mnie takim, jakim jestem, a wiesz, że nie jestem aniołkiem. Myślę, że to jakiś wczesny kryzys wieku średniego, lub coś w tym stylu. Jednak wiem, że naprawdę tego pragnę!
     – Masz na myśli Tą Jedyną?
     – Tak, chociaż nie jestem pewny, czy taka kobieta istnieje.
     – Skoro chcesz, by ta rozmowa była poważna, to taka będzie. Kochasz Mary, prawda?
     Roger przełknął głośno ślinę, lekko się zaczerwienił.
     – Tak, kocham ją, lecz nie tak jak myślisz. Tak samo jak ją, kocham ciebie i Willa. Jesteście dla mnie rodziną. Nigdy nie widziałem w niej kobiety, dla mnie zawsze była kumplem z cyckami, niczym więcej.
     Ciągle zapominasz, że potrafimy wyczuć kłamstwa, pomyślał Victor.
     – Czy nie wydaje ci się, że po tym wszystkim łączy was więcej niż zwykła przyjaźń? Myślę, że powinieneś spróbować coś z nią stworzyć.
     – Może masz rację. – Olbrzym się zamyślił. – Wiesz, ja nawet nie wiem jak do niej zagadać, nigdy nie musiałem bawić się w miłego faceta, dziwkom wystarczyła kasa, nie musiałem się niczym przejmować.
     – Zdajesz sobie sprawę z kim rozmawiasz? Widziałeś mnie kiedykolwiek z kobietą?
     – No niby nie...
     – Wiesz, niektórym kobietom wystarczyłby widok twojego sprzętu, widziałem cię nago, jesteś, jak to się mówi... wprost proporcjonalny, ściągnij portki i zacznij kręcić biodrami.
     – Gdybym to zrobił, to z pewnością byłyby straty w ludziach – Roger zaśmiał się na głos, Victor zresztą też.
     Victor usiadł po turecku, położył dłonie na kolanach. Z jego twarzy zniknęło rozbawienie i pojawił się poważny wyraz.
     – Posłuchaj mnie uważnie, ani ja, ani Will nie wiążemy naszej przyszłości z Mary, jestem tego pewny. Jeżeli więc czujesz do niej coś więcej niż braterską miłość, powiedz jej to. Jeżeli ona nie odwzajemnia twoich uczuć, to najwyżej wyjdziesz na idiotę, jednak wątpię, by tak się stało. Myślę, że ona coś do ciebie czuje.
     – Myślisz?
     – Tak. Nic na tym nie stracisz, a możesz zyskać naprawdę wiele. Zresztą trzeba ją wyrwać z tego koszmaru. Nie możemy pozwolić jej dłużej brać w tym udziału.
     Tak, Roger myślał o tym przez cały czas, tylko udawał, że słucha opowieści Ekene o leśnych duszkach, czy innych wróżkach. Cały czas myślał o tym, co zobaczył, to coś nie było kobietą, którą znał, to coś było potworem. Jednak nie było za późno, by ją z tego wyciągnąć.
     – Jeżeli Mary się zgodzi i opuści Illuminati razem ze mną, to co zrobicie razem z Willem? Nie możemy was tak zostawić.
     – O nas się nie martw, jakoś sobie poradzimy. – Chociaż bardzo chciał, nie mógł mu powiedzieć, że w ciągu doby nie będzie już Williama i Victora, jeden z nich stanie się zwykłym, ponurym wspomnieniem.
     – Mnie martwi coś innego. Nie wiem czy odejście od Illuminati jest takie łatwe. Myślisz, że pozwolą nam odejść? Chyba wiemy zbyt dużo...
     – Wrócę z Pieczęcią Wojny w zębach, niczym zwykły kundel przynoszący kapcie swojemu panu, i z wielkim żalem powiadomię ich, że Mary i Roger nie przeżyli. O ile przeżyjemy, oczywiście.
     – Jesteś gotowy to dla nas zrobić? Przecież zabiją cię jeśli to się wyda! A co z Willem? On jest jednym z najwyższych rangą, tylko parę osób ma bezpośredni dostęp do Magnusa, on jest jednym z nich.
     – O to się nie martw. Powinieneś zacząć myśleć o tym, jak rozkochać w sobie Mary – powiedział Victor kładąc się na plecach. – Mógłbyś pierwszy pełnić wartę? Chciałbym się przespać.
     – Nie ma problemu.
     – Roger... ja nigdy nie przeprosiłem cię za to co zrobiłem z twoim ciałem, nie znalazłem w sobie tyle odwagi by prosić cię o wybaczenie... – powiedział drżącym głosem, omal się nie popłakał.
     – Prosić o wybaczenie? Nigdy ci nie wybaczę. – Słysząc te słowa, Victor poczuł jak jego serce pęka, jednak nie mógł nic na to poradzić. – Ponieważ żeby wybaczyć, trzeba kogoś za coś obwiniać, a ja nigdy nie uważałem, że zrobiłeś mi jakąkolwiek krzywdę. Kurwa, przez ostatnie dwa lata dusiłeś to w sobie? Jesteś idiotą Victorze, pieprzonym idiotą...
Victor nigdy nie przestał się obwiniać, jednak te słowa dały mu odrobinę spokoju, poczuł, jak ogromny ciężar spada mu z serca. I chociaż nie zaznał nawet odrobiny snu, udawał, że pogrążył się w błogim śnie.


     Ekene zasnął bez najmniejszego problemu, wiedział, że po tym małym przedstawieniu jedyne co im zagraża, to piekielne komary, nic więcej. Śnił o starych dobrych czasach, o ojcu i dzieciństwie spędzonym z Jones'em.
     Dwadzieścia lat wcześniej, gdy był jeszcze małym chłopcem, spędzał cały wolny czas razem z ojcem. Ekne opowiadał mu o swojej przeszłości, swojej rodzinie i dawnej wiosce. Chociaż mały Ekene miał tylko dziewięć lat, jego ojciec opowiadał mu wszystko bardzo dokładnie, z najdrobniejszymi szczegółami, o których chłopak w jego wieku nie powinien był wiedzieć.
     Śnił o przeklętych misjonarzach, którzy nie wiadomo jak znaleźli Małe Niebo, nie wiadomo po co wpychali im na siłę wiarę w ich Boga, jego syna i wszystkie te aniołki i diabełki. Starali się przekonać jego ojca, by zgodził się na wybudowanie kościoła chrześcijańskiego, na szczepionki dla najmłodszych mieszkańców. Nie wiadomo co chcieli przez to osiągnąć, nie wiadomo po co chcieli zmieniać jego dom. Przecież była to najpiękniejsza i najspokojniejsza wioska w całym Kongo. Jednak czy tego chciał czy nie, ci misjonarze zmienili jego życie. Śnił o tym jak Jones zaprzyjaźnił się z małym, grubym, białym misjonarzem, często odwiedzał go w jego namiocie, ponoć grali tam w karty i śpiewali. Jones opowiadał, że grubas uczył go grać na gitarze akustycznej. Pamiętał, że w przeddzień ich wyjazdu Jones odwiedził go po raz ostatni, lecz to co wyszło z namiotu nie było już jego przyjacielem, wtedy nie wiedział co tam zaszło, teraz, jako dorosły mężczyzna był pewny co spotkało Jones'a, jednak nigdy go o to nie zapytał i nigdy nie miał zamiaru zapytać.
     Pamiętał, że po odlocie misjonarzy poszedł do swojego domu i przeżył prawdziwy koszmar. Wszędzie była krew, jeszcze świeża, widział na podłodze krwawe odciski butów. Poszedł ich śladem po schodach i to co zobaczył zmroziło krew w jego żyłach, złapało go za gardło i zaczęło dusić. Cała podłoga wymazana była krwią. Na ścianach dostrzegł jakieś nieznane symbole, a na łóżku dostrzegł swego ojca. Podbiegł do niego, zaczął szarpać go za rękawy, błagać by się obudził, by nie robił sobie z niego żartów, lecz to nie był żart, poderżnięte gardło, podcięte żyły wzdłuż przedramienia też nie były żartem.

 
    Ekene powoli otwierał oczy. Widział nieprzeniknioną ciemność nieba, na którym nie widać było żadnej gwiazdy. Słyszał wiele dźwięków naokoło siebie, lecz z początku nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie, i w jakim otoczeniu się znajduje. Wszystko powoli wracało, rzeź Małego Nieba, oraz ptaki pochłonięte przez moc ten istoty. Wszystko nabierało sensu. Odepchnął się rękoma od podłoża i usiadł, przyglądając się ludziom pakującym wszystkie swoje rzeczy do plecaków. Jones siedział obok niego i przygotowywał małe pochodnie z patyków i skóry zanurzonej w nafcie. Mary całkowicie wypoczęta rozmawiała z okaleczonym gigantem pod drzewem, a William siedział w milczeniu gdzieś na krańcu polany. Nigdzie nie mógł dostrzec Victora.
    – Jak ci się spało? – zapytał Jones.
    – Bywało lepiej. – odpowiedział masując dłonią obolały kark. Mogliście mnie obudzić.
    – Sam wstałem godzinę wcześniej. Wyobrażasz sobie moje zdziwienie, gdy William powiedział mi dlaczego straciłem przytomność?
    Ekene nie odpowiedział. Wstał delikatnie, odrobinę kręciło mu się w głowie. Przykucnął przy niebieskiej karimacie i zwinął ją w rulon.
    – Gdzie jest Victor?
    – Poszedł się odlać. – Jones skierował dłoń w prawą stronę, wskazując mu wynurzającego się z ciemności mężczyznę.
    Ekene zobaczył, że cała grupa zbliża się do centrum polany. Już czas, pomyślał. Podał zwinięty rulon Rogerowi, olbrzym wsadził go do plecaka, który trzymał w dłoni.
    – Jesteś gotowy Ekene? – zapytał Will.
    Przewodnik spojrzał jeszcze raz w niebo, chmury powoli się rozpraszały, ukazując miliony gwiazd, i parę tych szczególnych, dzięki którym Ekene był w stanie doprowadzić ich do celu.
    – Tak, jestem gotowy.
    Wyruszyli, zostawiając za sobą stare legowisko goryli, które dało im schronienie na tą jedną noc. Każde z nich pogrążone w myślach, każde z nich wiedziało, że wojowniczki zostały wysłane, by ich zabić. Wiedzieli, że czeka ich kolejna walka, nie wiedzieli jednak tego, dla wielu z nich będzie to ostatnia walka w życiu.

    Tym razem nie szli w całkowitym milczeniu; Jones i Ekene wspominali czasy spędzone z jego ojcem. William opieprzał Mary za lekkomyślność i ogólny brak stylu. A Roger i Victor rozmawiali o Alvarezie i Vladimirze. Victor powiedział, że po tych wydarzeniach odwiedził ich rodziny, chociaż nie mógł powiedzieć czym naprawdę się zajmowali, powiedział im, że zginęli z uśmiechem na ustach w służbie ludzkości. Choć agencja zadbała o to, by ich rodzinom nigdy nic złego się nie stało, oraz o ich stan materialny, Victor wiedział, że jest to o wiele za mało. Vladimir był typem samotnika, jedynym żyjącym członkiem jego rodziny, była jego matka. Niestety, Alvarez zostawił po sobie żonę z trójką małych dzieci. Victor zaoferował swoją pomoc, jednak wdowa odmówiła. Nie chciała mieć nic wspólnego z człowiekiem, który był przy śmierci jej ukochanego.
    Jones przystanął na chwilę, przyglądając się ciemnościom, szukając w nich czegoś, czego nie powinno tam być.
    – Mam wrażenie, że w tych ciemnościach kryją się potwory, które tylko czekają, by pożreć nasze ciała. Widzę ich twarze... – powiedział Jones z lekkim przerażeniem.
    – Nasze mózgi działają w ten sposób, nie martw się tym, to tylko złudzenie – odpowiedział Ekene.
    – Nie masz racji przewodniku – wtrącił William. – To co widzi Jones nie jest złudzeniem, o nie... są to umęczone dusze ludzkie, które po śmierci nie mogły zaznać spokoju, one naprawdę na nas patrzą, lecz nie są w stanie zrobić nam krzywdy, przynajmniej nie te tutaj.
    – Śmiejesz się z moich wczorajszych historyjek? – zapytał urażony Ekene.
    – Niestety nie. To co powiedziałem to szczera prawda. Wiesz, że niektóre z tych dusz są w stanie pochłaniać słabsze osobniki? Prawo dżungli jest prawem nawet po śmierci. Jestem pewny, że słyszałeś o opętaniach, nawiedzonych miejscach, o zbrodniach popełnionych we śnie przez całkowicie nieświadomych ludzi. Dusze, które pochłoną znaczną ilość słabszych osobników stają się niewiarygodnie silne, one stają się tym co nazywamy demonami.
    – I one robią to same z siebie? Bez niczyjego udziału? – Słowa Willa bardzo zaciekawiły Ekene.
    – Tak. Tymi duszami kieruje zwykła, ludzka zazdrość. Zazdroszczą nam fizycznego ciała, ponieważ one już nie są w stanie odczuwać niczego fizycznego, składają się z czystej energii.
    – Nie miałem o tym pojęcia, myślałem, że...
    Ekene przerwał wpół zdania. Usłyszał, poczuł, zawirowanie powietrza kierujące się wprost na Jones'a. Maczetą trzymanej w prawej dłoni zasłonił jego twarz; Jones usłyszał metal uderzający o metal. W tym samym momencie, tuż za jego plecami usłyszał ogłuszający huk armaty, odwrócił głowę i dostrzegł w dłoniach olbrzyma ogromną strzelbę, z której unosiła się stróżka błękitnego dymu. Przed nim coś ciężkiego upadło na ziemię. Próbował oświetlić to pochodnią, jednak stał za daleko, by życiodajne światło sięgnęło swego celu. Podeszli, bardzo powoli, rozglądając się na wszystkie strony, razem z Ekene i Rogerem do miejsca, w którym ów przedmiot spadł z drzewa. Pochodnia rozświetliła trawę pod ich stopami, która przechodziła z ciemnej zieleni w krwistą czerwień. Dostrzegł dłoń, najpewniej męską, następnie tors, teraz był pewny, że był to mężczyzna, gdy przysunął pochodnię bliżej, odwrócił wzrok z obrzydzeniem; kolejny raz w życiu zobaczył bezgłowe zwłoki.
    Roger naprężył się, nerwowo odwrócił za siebie i znów wystrzelił; Jones nie zauważył nawet kiedy olbrzym przeładował broń. Tym razem nie usłyszeli uderzenia w ziemię, lecz krzyk cierpienia. Victor podszedł do jęczącego mężczyzny, nie musiał iść daleko, zaledwie cztery metry w prawo, i podniósł okaleczonego człowieka, jedną dłonią trzymając go za tył głowy. Wojownik przeciekał niczym dziurawe wiadro, zalewając własną krwią wszystko, co znajdowało się pod nim. Poniżej jego kolan nie było już ciała, Roger odstrzelił obie jego nogi jednym strzałem.
    Victor przysunął mężczyznę do swojej twarzy, spojrzał mu w oczy i wykrzyczał:
    – Nie chcieliśmy was zabijać! Gdybyście zostawili nas w spokoju, to byście przeżyli, a tak, podpisaliście wyrok na siebie, i wszystkich waszych ludzi. – Victor był wściekły, tak wściekły, że z każdym słowem płynącym z jego ust, mała porcja śliny padała na twarz wojownika. Złapał go drugą dłonią za szyję, i jednym, niewiarygodnie lekkim ruchem skręcił mu kark, przekręcając głowę w lewą stronę. – Roger! – kontynuował Victor pozbywając się zwłok, rzucił je w krzaki, i sięgając za plecy po swoje wierne bronie. – Mów!
    Roger uśmiechnął się, przeładował broń, wciągnął powietrze i wykrzyczał:
    – Dwóch na dwunastej, oddaleni od siebie o metr – dwa pociski przeszyły powietrze trafiając swój cel – kolejny nad... – nie dokończył. William ubiegł Victora wyrzucając w powietrze sześć ostrzy upodabniając głowę niedoszłego zabójcy do jeża. – Ten jest mój – powiedział pod nosem, i wystrzelił, trafił w drzewo, które zostało przeszyte na wylot zabijając mężczyznę chowającego się za nim. – Spierdalacie? Nie chcecie pobawić się z wujkiem Rogerem? – olbrzym wykrzyczał te słowa w powietrze, czując, jak pozostała piątką widząc masakrę swoich kompanów najzwyczajniej w świecie uciekła.
    – Już po wszystkim? – zapytał skulony pod drzewem Jones.
    – Ta, wstawaj, idziemy dalej – odpowiedział Roger.
    I ruszyli, jakby nic się nie stało. Jones z niedowierzaniem, kątem oka, przyglądał się tym istotom, lecz najbardziej zdziwiło go zachowanie Ekene; jego twarz była równie rozluźniona jak tych potworów. Była jak z kamienia, na którym nie mają prawa pojawić się żadne emocje. Jones poczuł się samotny, bardzo samotny. Jedyny w miarę normalny człowiek, otoczony przez demony w czeluściach mrocznego lasu, tak daleko od domu.


     Zasadzka, którą udaremnili nim się jeszcze rozpoczęła, miała miejsce ponad dziesięć minut temu. Znajdowali się teraz na wydeptanej ścieżce, prowadzącej, jak się wydawało Ekene, wprost do Wioski Potępionych; gwiazdy wskazywało na to, że się nie mylił.
     Przewodnik uważnie stawiał każdy krok, może nie czekało ich zbyt wiele niebezpieczeństw, na pewno nie na drodze takiej jak ta, lecz odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Ekene był w dobrym humorze; nie pamiętał kiedy ostatnio bawił się tak dobrze. Victor oraz jego przyjaciele dostarczyli mu naprawdę wielu nowych przeżyć, a ich historie były naprawdę ciekawe, sam nigdy by czegoś takiego nie przeżył, nie był pewny, czy chciałby coś takiego przeżyć. Całe ich życie, wszyscy wrogowie, których spotkali na swojej drodze, oraz prawdziwe możliwości Oddechu, było czymś, co niezwykle go fascynowało. Było też coś jeszcze, przewodnik nie wybaczyłby sobie, gdyby o to nie zapytał.
     – Victor, mógłbyś podejść? – poprosił Ekene.
Victor przyśpieszył kroku, po chwili znalazł się tuż po lewej stronie przewodnika.
     – Ta?
     – Myślę, że zbliżamy się do waszego celu – powiedział spoglądając w niebo. – Jest coś, co mnie bardzo ciekawi, lecz nie wiem, czy powinienem o to pytać.
     – Powiedziałem ci już tyle, że możesz pytać o co chcesz.
     – Dziękuje. Jak to się stało... to znaczy... jak zostaliście zrekrutowani? Jak dowiedzieliście się o tej swojej organizacji?
     Victor zamyślił się, to pytanie wybiło go z rytmu, starał się nastawić swój umysł na nadchodzącą walkę, teraz już nawet on był pewny, że nie będzie pokojowego rozwiązania.
     – Rekrutacja? To jedno z najstarszych moich wspomnień, nie pamiętam już tego dokładnie, ale powiem ci co wiem. Ja, Roger i Mary pochodzimy z sierocińców. Jesteśmy niechcianymi dziećmi, a może nasi rodzicie nie mieli nas za co wykarmić i z dobroci serca oddali nas w dobre ręce? Nie wiem, jakoś nigdy nie miało to dla mnie większego znaczenia. Nie wiem też jak zostaliśmy wybrani, po czym poznali, że uda nam się przejść ich próby, ale jak widzisz, udało nam się. Pamiętam, że w wieku pięciu lat zabrał mnie mężczyzna w garniturze, wyglądający na jakiegoś bogacza, a jak zdajesz sobie sprawę, w sierocińcach się nie przelewa. Myślałem, że już nigdy niczego mi nie zabraknie, że będę żył jak pączek w maśle... mówiąc słowami Rogera: to się, kurwa, zdziwiłem. Pamiętam podróż samolotem, oraz miejsce, do którego mnie wysłano, miejsce, w którym spędziłem piętnaście lat. Już pierwszego dnia dołączono mnie do grupy, w której skład wchodził Roger, który, prawdę mówiąc, jako siedmiolatek był niedużo niższy, niż Mary jest teraz. Oczywiście była też mała zaryczana blondyna – Victor spojrzał na Mary, która się lekko zarumieniła. – Alvarez i Vladimir, ta dwójka zawsze trzymała się razem, pamiętam jak mi dokuczali, lecz z czasem zaczęli mnie szanować. Cóż, z czasem pokochaliśmy się jak bracia. Pamiętam też, że w pierwszy dzień poznałem przywódcę naszej grupy, był nim Will. Co jeszcze mogę powiedzieć? Treningi zręcznościowe, siłowe, walka bronią białą, bronią palną. Nauka o układzie nerwowym człowieka, czyli gdzie uderzyć żeby zabolało. Tajniki Qi, Przebudzenie, Oddech, nieśmiertelna ludzka dusza. Wszystko to o czym już ci powiedziałem. Po piętnastu latach morderczych treningów zostaliśmy wysłani do kwatery głównej. Poznaliśmy naszego przywódcę Magnusa, oraz poznaliśmy cel naszej pierwszej misji. Gdybyś widział wyraz naszych twarzy; banda posranych ze strachu dzieciaków, które miały wykorzystać nabyte umiejętności do... do zabijania ludzi. Pierwsza misja była prawdziwym koszmarem, gdyby nie opieka Willa, to Roger i ja z pewnością strzelilibyśmy sobie w łeb, ja zresztą prawie to zrobiłem. Trzy lata później byliśmy już po wielu, naprawdę wielu udanych misjach, byliśmy prawdziwymi zabójcami. Kolejna misja dotyczyła szalonego alchemika pracującego nad wynalezieniem kamienia filozoficznego... kamienia nie wynalazł, ale to co odkrył było łakomym kąskiem dla naszych uczonych, to wtedy się Przebudziłem... resztę znasz.
     Ekene nie odzywał się przez dłuższą chwilę, potrzebował czasu na przetrawienie tych informacji. Wreszcie, ku ogromnej uldze Victora, przewodnik przemówił:
     – William był w waszym wieku, gdy został mianowanym przywódcą?
     – William? – na twarzy Victora pojawił się wyraz zdziwienia. – William wyglądał tak jak teraz.
     – Co?!
     – Will... – Victor zwrócił się do swojego przyjaciela. – Ile ty w ogóle masz lat?
     Will ułożył usta w dzióbek, chciał powiedzieć „w chuj”, lecz ugryzł się w język. Spojrzał na Rogera, którego sposób wypowiadania się, ogromna ilość przekleństw jaką używał, udzielił się i jemu.
     – Jestem o wiele starszy niż myślisz.
     – Więc jakim cudem wyglądasz jakbyś był w moim wieku? – powiedział potwornie zdziwiony Ekene.
     – Na to pytanie akurat mogę odpowiedzieć – wtrącił Victor. – Mamy dostęp do technologii, o której zwykli ludzie, tacy jak Jones, nie dowiedzą się nigdy. Z tego co mi wiadomo, to już trzysta lat temu jeden z naszych naukowców opracował broń, o której zwykli ludzie dowiedzą się najpewniej za sto, może dwieście lat, mam na myśli laser. Jednym z ciekawszych wynalazków naszych jajogłowych jest komora regeneracyjna. Odkryli oni, że, w pewnym stopniu, można zatrzymać proces starzenia się komórek, a nawet można go cofnąć.
     – Ale żeby wymyślić jedzenie, które nadaje się do jedzenia, to kurwa nie, bo po chuj – burknął Roger.
     – Jaszczurki też nie chciałeś. – Ekene zaśmiał się pod nosem.
     Jones był prawdziwie zrozpaczony, choć nie dał tego po sobie poznać. Znowu poczuł ogromną samotność. Ekene zachowywał się jak jeden z nich, polubił ich, a oni polubili jego. Zachowywali się, jakby znali się całe życie, on był jednym z nich.
     Nagle Ekene zatrzymał się, przeskoczył przez mały strumyk, i ruszył w głąb gęstych krzaków. Cała grupa podążyła za nim, przystanęli tuż obok niego, gdyż dostrzegli kres swojej wędrówki. Stali u podnóża ogromnej góry, tuż przed nimi znajdowało się ogromne wejście ozdobione kamiennymi rzeźbami. Na dwóch kamiennych okręgach wpisanych w kwadrat wykute zostały twarze starszego mężczyzny z bujną brodą. Victor podszedł bliżej, ściągnął rękawiczkę z prawej dłoni, i przejechał nią po rzeźbie. Podziwiał wszystkie detale twarzy, artysta, który wykonał to arcydzieło był prawdziwie uzdolniony; starszy mężczyzna wyglądał jak żywy, zmarszczki na czole, lekko przymrużone oczy, oraz złowrogi uśmiech, wszystko to wyglądało jak prawdziwe.
     – Co czujesz? – zapytał Will.
     – Kłopoty – odpowiedział Victor. – Ekene, czym był ten kamień w centrum Małego Nieba?
     – To kiedyś był posąg Papy Legby, naszego boga.
     – Twój ojciec go wykonał, prawda?
     – Tak, masz rację, ale dlaczego pytasz?
     – Ponieważ to też jest dzieło twojego ojca – wskazał dłonią piękne rzeźby. – One emanują złowrogą energią... twój ojciec nie był dobrym człowiekiem, jestem tego pewny.
     Ekene poczuł się dziwnie, bardzo dziwnie. Jego ojciec zawsze był najmilszym człowiekiem jakiego znał, uosobieniem dobroci, prawdziwym aniołem. Nie był w stanie uwierzyć w słowa Victora, i wcale nie musiał tego robić.
     – Uważam inaczej. On zawsze był i będzie dobry, przynajmniej w mojej pamięci.
     – Nie o to mi chodziło – Victor westchnął głośno. – To jest pułapka, tak samo jak ten Papa Legba.
     – Pułapka? Papa Legba pułapką?!
     – Kiedyś nią był. Gdyby nie został zniszczony, to zapewne któreś z nas by zginęło. Podczas szkolenia nauczono nas, że takie coś jest możliwe, przynajmniej teoretycznie. Pułapki wysysające energię Qi do ostatniej kropli. Tym był twój posąg, zabezpieczeniem przed takimi jak my.
     – Jesteś tego pewny?
     – Tak, stuprocentowo pewny.
     Przewodnik kolejny raz się zamyślił. Starał się przypomnieć sobie, w jakim stanie był ten posąg za czasów jego ojca. Uświadomił sobie, że Papa Legba został zniszczony jakieś dziesięć lat później, więc nie jest możliwe by szaman Xulu zabił jego ojca, jeżeli Victor mówi prawdę, to Xulu powinien był umrzeć. W tym momencie zdecydował, że będzie miał kolejny cel w życiu, postanowił zbadać sprawę śmierci swojego ojca. Z czasem stało się to nawet ważniejsze od odbudowania Małego Nieba.
     Jones podszedł do kamiennej twarzy, przysunął do niej twarz, i spojrzał prosto w martwe oczy starca. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi w nich blask, jakby ktoś zamknął w ich wnętrzu księżyc, a przynajmniej jedną z wielu gwiazd. Ciągle przyglądając się rzeźbie zapytał Victora:
     – Skoro to jest pułapka, to dlaczego jeszcze żyjecie?
     – I to jest dobre pytanie – odparł Victor. – Zdaje mi się, że jest to coś, o czym nasz nauczyciel nie miał pojęcia. – Victor włożył skórzaną rękawiczkę na dłoń i stanął przed czarną dziurą wewnątrz góry, dostrzegł na jej końcu słabe, białe światło. – No cóż... wydaje mi się, że zaraz przekonamy się czym jest ta pułapka. Ekene, jesteś pewny, że to jest wejście do Wioski Potępionych? – Ekene kiwnął głową.
     Weszli całą grupą w głąb czarnego tunelu; Victor na czele, za nim Jones i Ekene, Mary i William, z Rogerem na samym końcu. Szli bardzo powoli, lękając się nieznanej pułapki, uważnie spoglądając pod nogi. Victor oświetlał tunel światłem pochodni, wypatrywał jakichś ukrytych zapadni, czy chociażby linki uwalniającej nieprzyjemną niespodziankę.
     – DAŁEM WAM CZAS NA UCIECZKĘ. WYSŁAŁEM MOICH LUDZI Z OSTRZEŻENIEM, A WY ICH ZABILIŚCIE. NIE CHCIAŁEM WAM TEGO ROBIĆ, LECZ NIE DALIŚCIE MI WYBORU. GIŃCIE! – Wibrujący głos wydawał się dochodzić z każdej strony, nawet z wnętrza ich własnego umysłu. Był to głos potworny, niski, przywodzący na myśl bulgoczącego potwora z bagien. Jeżeli jakikolwiek dźwięk może być obrzydliwy, to ten głos taki właśnie był.
     Victor otrząsnął się najszybciej z nieprzyjemnego odrętwienia spowodowanego głosem potwora. Dostrzegł mały kamień upadający z sufitu, następny mały kamyczek upadł mu przy prawej stopie. Już wiedział co się dzieje, przerażonym wzrokiem przyglądał się kamiennemu sufitowi, już wiedział.
     – Biegnijcie! Do wyjścia! – wykrzyczał ile sił w płucach. Rzucił pochodnię i pobiegł, biegł z całych sił, poczuł małą ulgę, gdy usłyszał dźwięki ciężkich kroków jego kompanów, nie mógł się zatrzymać, nie mógł się odwrócić i zobaczyć czy go posłuchali.
     Cały tunel zatrząsł się, kamienny sufit zaczął opadać, powodując deszcz małych kamiennych odłamków raniących ich twarze. Nie uda nam się! Nie zdążymy!, pomyślał Victor. Musiał pochylić się w biegu, ponieważ sufit opadał o wiele szybciej niż mu się zdawało. Światło jest tak blisko, już na wyciągnięcie ręki. Przerażeni ludzie poruszali się na czworaka, Victor, który znajdował się na samym przedzie, poczuł już ciężar kamienia na swoich plecach. Nagle, podświadomie zdał sobie z czegoś sprawę, piętnaście sekund temu słyszał więcej dźwięków, czyżby ktoś się zatrzymał?
     Roger zatrzymał się tuż przy pochodni wyrzuconej przez Victora. Czas się dla niego zatrzymał. Widział nieruchomy płomień u swoich stóp, widział kamienne odłamki lewitujące w powietrzu, widział swoich przyjaciół, swoją rodzinę starającą się przeżyć za wszelką cenę. Wiedział, że im się to nie uda, wylot tunelu był o wiele za daleko, by nawet Victor zdążył się uratować. Czy tak umiera bohater? Nie chcę być bohaterem, chcę być zapamiętany takim, jakim byłem naprawdę, pomyślał.
     Kamienny tunel spotęgował krzyk mężczyzny, który użył całych sił zaklętych w ciele do przeciwstawienia się niewiarygodnemu ciężarowi.
     Po drugiej stronie tunelu, z małej luki powstałej przez zawalenie się kamiennego sklepienia, wyskoczył Victor. Błyskawicznie przykucnął przy wyjściu, wyciągając dłonie po resztę swoich przyjaciół. Zobaczył, że sufit nieznacznie się uniósł. Gdy pięć sekund wcześniej usłyszał głos Rogera, domyślił się co olbrzym zamierza zrobić, teraz był tego pewny. Cała grupa, za wyjątkiem Rogera, była już całkowicie bezpieczna.
     – Szybko! Pomóżcie mi! – krzyknął Victor łapiąc za krawędź sufitu.
     William, Ekene i Jones starali się mu pomóc, z całych sił próbowali unieść kamienny sufit, by dać Rogerowi szansę na ratunek. Victor usłyszał za swoimi plecami osunięcie się ciała, spojrzał za siebie, ciągle starając się podtrzymać sufit, który teraz stał się o wiele cięższy, i dostrzegł za sobą Mary z zakrwawioną twarzą, krew wypływała jej z nosa, a po policzkach spływały krwawe łzy. Przeciążyła się, chciała pomóc im swoimi zdolnościami, jednak nie dała rady. Victor pochylił się i wpełzł do tunelu. Opierając się plecami o sufit, starał się użyć nóg do podniesienia go. Mniej więcej w środku tunelu dostrzegł małą pochodnię lezącą u stóp olbrzyma. Roger całą siłą swojego potężnego ciała wspierał sufit, jednak z każdą sekundą słabł. Musiał się pochylić i oprzeć go na barkach. Gdy dostrzegł Victora, szybko sięgnął po swoją strzelbę, ciągle skulony wziął zamach, rzucił nią z całej siły w stronę Victora i krzyknął „ Zaopiekuj się Sashą”.
     Olbrzym zobaczył jak jego ukochana broń przeleciała między nogami Victora, zatrzymując się na jakimś kamieniu.
     Wyśniła ci się kawiarenka? Chciałeś dać szczęście ludziom? Jesteś głupi Roger, jesteś głupi... zniszczyłeś tyle ludzkich istnień, przelałeś morze krwi w imię celu, który nawet nie był twoim celem. Po wszystkich tych okropnościach chciałeś być szczęśliwy? Szczęście nie jest przeznaczone dla takich potworów i ty dobrze o tym wiesz, pomyślał. Jednak twoje życie nie było złym życiem. Teraz, gdy już wiesz, że to koniec, przypominają ci się przyjemne chwile spędzone z rodziną, które wcześniej uważałeś za całkowicie zwyczajne, nie warte uwagi. Mary wycierająca twoją twarz chusteczką, ponieważ znowu upierdzieliłeś się, bo jesz jak świnia. Vladimir pijący litr wódki duszkiem, ponieważ wygrałeś z nim w karty dostając z ręki pokera. Alvarez, który pomimo swojego zajęcia zawsze był dobrym ojcem i za to go podziwiałeś. Victor... Victor, który był dla ciebie kimś więcej niż bratem, kimś więcej niż rodziną, nawet nie wiesz jak nazwać to uczucie. William, który na twoje dwudzieste urodziny podarował ci najpotężniejszą broń jaką kiedykolwiek widziałeś, byłeś taki szczęśliwy, że nawet nadałeś jej imię. I znowu Mary, Mary, którą kochałeś, choć bałeś się do tego przyznać. Żyłeś dobrym życiem.
     Victor poczuł, że Roger nie wytrzyma ani chwili dłużej, coś szarpnęło go za bluzkę i wyciągnęło siłą z tunelu, jednak zdążył jeszcze dostrzec bezgłośne słowa płynące z ust olbrzyma, słowa, których nie zapomni do końca życia, i które będą go prześladowały jeszcze przez wiele, wiele lat.
     Will wyszarpał Victora i rzucił go o ziemię, ułamek sekundy później sufit uderzył w podłoże, pozbawiając Rogera życia.
     Victor leżał chwilę na ziemi, spojrzał na skulonych Jones'a i Ekene, którzy wyglądali jakby mieli się rozpłakać. Dostrzegł też stalowo zimny wzrok Willa. Nie myśląc zbyt wiele rzucił się na niego, okładając go pięściami po twarzy. Will upadł na ziemię, Victor przysiadł na nim i uderzył go jeszcze raz, ten ostatni raz. Zobaczył, że to co wydawało mu się zimnem bijącym z jego wzroku nie było tym, czym się wydawało. Will płakał, zwyczajnie płakał. Victor puścił go, usiadł na ziemi i przyłożył obie dłonie do twarzy.
     – MÓWIŁEM WAM, ŻE TO SIĘ TAK SKOŃCZY. BYŁOBY DLA WAS ZNACZNIE LEPIEJ, GDYBYŚCIE WSZYSCY TAM ZGINĘLI! – Kolejny raz usłyszeli potworny głos, który niewątpliwie należał do Szamana Xulu.
     – Już nie żyjesz skurwysynu. Zabije ciebie, zabije wszystkich których kochasz, wszystko na czym ci zależy zostanie zniszczone na twoich oczach. Wybije w pień całą twoją pieprzoną wioskę! – Powiedział Victor stojąc już twardo na ziemi. Ściągnął obydwie rękawiczki z dłoni, sięgnął po Seek i Destroy, przycisnął mały guzik ukryty u spodu rękojeści swoich rewolwerów. W drewnianych rękojeściach pojawił się małe igły, mające na celu wbicie się w wewnętrzną część dłoni. Victor wbij obydwa rewolwery w dłonie, wydając przy tym cichy syk, skierował twarz na Ekene, który najwyraźniej bardzo przeżywał śmierć Rogera, ponieważ nie poruszył się nawet na milimetr od czasu zawalenia sufitu.
     – Ekene, mógłbyś poczęstować mnie papierosem?
     Przewodnik sięgnął do kieszeni, wyciągnął tytoń, bibułkę i skręcił papierosa, podsunął go pod twarz Victora.
     – Jeżeli mógłbyś, to proszę wsadź mi go do ust, jak widzisz, moje ręce są zajęte. – Ekene posłusznie wykonał prośbę.
     Victor przysunął lufę rewolweru do czubka skręta i pociągnął za spust. Ciągły niebieski promień oświetlił całe pomieszczenie, omal nie oślepiając Ekene.
     – Po przygodzie z alchemikiem, jajogłowi udoskonalili moją broń.
     – Co zamierzasz teraz zrobić? – spytał Ekene beznamiętnym głosem, jakby stracił coś cennego, lecz przecież nie stracił nic.
     – Czy to nie oczywiste? – Victor spojrzał na Ekene, zaciągnął się, następnie skierował wzrok na „Sashę” strzelbę Rogera. Wskazał ją dłonią. – Zaopiekuj się nią, i przy okazji zajmij się też Mary, nie możemy pozwolić jej na zemstę, to by ją całkowicie zniszczyło.
     – Więc idziemy w dwóch – powiedział Will trzymając się za obolałą twarz. – Myślisz, że damy rade?
     – Zaraz się przekonamy – odparł sucho.
     Ruszyli, dwóch mścicieli, dwóch przyjaciół, a jednocześnie wrogów, z czego jeden z nich nie zdawał sobie sprawy. Jeden z nich zginie z ręki drugiego, lecz żaden z nich już nie wróci. Istota, która pojawi się z Pieczęcią Wojny w dłoni, nie będzie żadnym z nich.

2 komentarze:

  1. Trochę mi szkoda Rogera, bo planował zacząć swoje życie na nowo uwalniając się od Illuminatich - ale uratował przyjaciół, co było bardzo szlachetne. Ciekawie opisane wspomnienia "z przed dwóch lat" oraz dzieciństwo bohaterów opowieści Fausta. Czekam na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W normalnej powieści tłumaczenie/wyjaśnienie „*” podaje się na dole strony. Gdybym wkleił te informacje na koniec części, to nie miałoby to sensu, ponieważ zaraz po rozmowie Willa z Rogerem jest cała ta akcja z telekinezą Mary. Myślę, że to miejsce jest najbardziej odpowiednie w tego typu powieści:
    1. Feuilleté de fruits de mer* - owoce morza w cieście francuskim.
    2 Crème de champignons** - zupa krem z pieczarek.

    Roger... mi osobiście, jako twórcy tej postaci, było strasznie przykro z powodu jego śmierci. Roger był człowiekiem, który nie znał normalnego życia; został sierotą w wieku pięciu lat(co i jak jeszcze kiedyś się dowiecie – mały spojler) po czym wyrwano go z sierocińca i wyszkolono na maszynę do zabijania. Roger robił to co umiał – zabijał. Gdy jednak stanął twarzą w twarz ze śmiercią i to przez najlepszego przyjaciela, zaczął zastanawiać się nad swoim życiem. Zrozumiał, że prędzej czy później stanie się dokładnie takim samym potworem na jakie polował przez całe życie. Gdy w końcu to zrozumiał, zaczął wątpić w to, czy ktoś, w kim przemoc i nienawiść jest tak głęboko zakorzeniona, zasługuje na szczęście. Słowa Victora uświadomiły mu, że nigdy nie jest za późno na ratunek. I gdy zdecydował się porzucić nienawiść, porzucić Illuminati i stać się normalnym człowiekiem, który uszczęśliwia innych, gdy postanowił żyć jak normalny człowiek, śmierć upomniała się o swoją własność. Właśnie w tym momencie, gdy wiedział już, że nie uniknie jej, zrozumiał, że przez cały czas był szczęśliwy, cały czas miał wszystko to o czym marzył.
    Czy udało mi się napisać to w ten właśnie sposób? Czy poczuliście to wszystko tak jak ja? Wydaje mi się, że nie aż tak jakbym chciał...

    Zostawmy teraz Rogera i powiedzcie mi czy podobało wam się przedstawienie Mary? Z opisem telekinetycznych zdolności Mary męczyłem się parę dni, na początku wyglądało to zupełnie inaczej. Powiedzmy, że jestem zadowolony z efektu, ja jednak czytałem to wiele, wiele razy, dlatego rozumiem wszystko i wydaje mi się to całkiem fajne. Wystarczyło wam raz przeczytać, by wszystko wydało się całkiem jasne? Czy może jednak jest to troszkę chaotyczne?

    Mam jeszcze parę pytań odnośnie sposobu w jaki to jest napisane. Pozwoliłem sobie na wiele metafor i ogólnie dałem ponieść się wyobraźni. Starałem się używać lepszego słownictwa, zwracając uwagę na dosłownie wszystko. Sam przeczytałem ten rozdział dwa razy po ukończeniu; czytało mi się naprawdę fajnie i przyjemnie, metafory, epitety, wszystko wydawało się na swoim miejscu. Czy według was też jest dobrze?

    OdpowiedzUsuń