W
powietrzu rozchodził się smród zwęglonego mięsa. W samym
centrum osady, tuż przy tajemniczym kamieniu, który tak
bardzo zafascynował Victora, stos ludzkich zwłok płonął pięknym,
pomarańczowym płomieniem. Ciała mężczyzn poruszały się, wiły
w agonii, jakby ci ludzie zostali spaleni żywcem. Pomimo tego, iż
to ścięgna kurczące się od potwornego żaru nadawały im iluzję
ruchu, Ekene mógłby przysiąc, że słyszy ich krzyki.
Zbrodnia,
jakiej dopuścili się w imię wyższego celu, miała zostać
całkowicie strawiona przez ognie piekielne, a z czasem, całkowicie
zapomniana.
Ekene
w towarzystwie Jones'a wpatrywał się w to, co zostało z paru
mieszkańców Małego nieba oraz okolicznych wiosek. Sam
zdziwił się swojej reakcji, a raczej jej braku.
Tłuszcz
wytopił się z ciał zalewając gęstym strumieniem kamienną ulicę,
wypełniając każdą wolną przestrzeń. Na ten widok Jones kolejny
raz się porzygał, opróżnił całą zawartość swojego
żołądka poprzednim razem, teraz zwymiotował samą żółcią.
– Trzymaj
– powiedział Ekene podsuwając mu pod twarz chusteczkę – kto
jak kto, ale ty powinieneś być przyzwyczajony do takiego widoku –
dokończył z przekąsem.
Jones
spojrzał na niego wzrokiem który zdawał się pytać: „masz
mnie aż za takiego potwora?” lecz nic nie powiedział, nie był w
stanie wykrztusić nawet jednego słowa bez odruchu wymiotnego.
Ekene
obejrzał się za siebie, dostrzegł stojących tam nadludzi, a może
jednak demony? Nie był pewny czym oni naprawdę byli, wiedział
tylko, że poza wyglądem nie mieli nic wspólnego z
człowiekiem. Stali w bezruchu niczym kamienne posągi. Ich
nieruchome, z pozoru martwe oczy, wpatrzone były w płomień, który
odbijał się w ich źrenicach. Ekene prawie podskoczył na ten
widok, wydawało mu się, że sama kostucha położyła mu kościstą
dłoń na ramieniu.
Jones
doszedł do siebie tylko dzięki temu, że odwrócił się w
stronę czarnego lasu. Nie był w stanie dłużej patrzeć na ogień.
– Ekene...
czy naprawdę musimy iść z nimi do Wioski? – zapytał z
nieukrywanym przerażeniem, ledwo udało mu się powstrzymać drżenie
szczęki.
– Ty
nie musisz nigdzie iść.
– Nie
mogę zostawić cię samego po tym, jak uratowałeś mi życie. Muszę
cię jednak o coś zapytać...
– Pytaj,
jeśli musisz...
– Skąd
wiedziałeś, że zrobią taką masakrę? I... dlaczego mnie
uratowałeś?!
– Na
pierwsze pytanie nie mogę ci odpowiedzieć, i nie pytaj o to nigdy
więcej. A dlaczego cię uratowałem? Nie wiem. Może przez wzgląd
na stare czasy?
Ta
odpowiedź nie usatysfakcjonowała Jones'a, jednak nie chciał pytać
już o nic więcej. Widząc Ekene kierującego się w stronę tych
ludzi, ruszył za nim, niepewnie stawiając kroki. Jego ciało było
sparaliżowane przez strach. To on i jego ludzie zawsze byli tymi
złymi; nazywano ich potworami, wysłannikami szatana, piekielnym
pomiotem. Śmiał się z tego, a nawet był dumny, że on, zwykły
człowiek, stał się postrachem ludzkich serc. Teraz jednak, kiedy
na jego drodze stanęły prawdziwe demony, nie było mu do śmiechu.
Podczas
ich krótkiego marszu przypomniała mu się rozmowa z ojcem
Ekene, która odbyła się w noc taką jak ta: bezchmurne niebo
zalane tysiącem białych gwiazd, na którym niczym król
na swoim tronie wznosił się księżyc w pełni. „ Nie wiem czy
którykolwiek z was kiedyś znajdzie się w takiej sytuacji
– spojrzał na swojego syna Ekene, który skończył dziewięć
lat i jego o dwa lata starszego przyjaciela Jones'a. – Możliwe,
że w pewnym momencie spotka was coś strasznego, coś, co sprawi, że
wasze ciało zostanie sparaliżowane przez wszechogarniający
strach. Jeżeli coś takiego was spotka, nie będziecie w stanie
poruszyć nawet małym palcem dłoni... musicie zapamiętać te
słowa: pięć głębokich oddechów wciągając powietrze
nosem a wypuszczając ustami, mając na uwadze, że wypuszczać
powietrze powinniście dwukrotnie dłużej od wciągania. Ma to na
celu ustabilizowanie waszego ciała i dotlenienie organizmu. W tym
samym czasie musicie też zająć się swoim umysłem, postarajcie
się wmówić sobie, że jeżeli nic nie zrobicie, to umrzecie.
Jeżeli uda wam się odpowiednio zmotywować ciało i umysł, stanie
się coś cudownego! Adrenalina zagwarantuje wam ogromną siłę,
zręczność oraz szybkość. Otaczający was świat stanie się
niezwykle przejrzysty, niczym niezmącony. Każdy, nawet najmniejszy
dźwięk będzie odczuwalny niczym dzwon kościelny, nie będziecie
go tylko słyszeć, ale także czuć całym swoim ciałem. Jest to
stara technika wykorzystywana przez samurajów, ostatni as w
rękawie człowieka.” Wcześniej tego nie rozumiał; nigdy nie
czuł takiego strachu, aż do teraz. Zastosował się do zaleceń
nieżyjącego już nauczyciela; przystanął na chwilkę, wziął
pięć głębokich oddechów. Lecz nie udało mu się osiągnąć
pełnej kontroli nad swoim ciałem, nie czuł żadnej zmiany w swoim
organizmie; nogi trzęsły mu się tak jak wcześniej, świat przed
jego oczami nie stał się nagle czysty. Jedyne co udało mu się
osiągnąć, to zwielokrotnienie każdego dźwięku, każdy krok jaki
stawiał wydawał mu się bębnieniem w ogromny, mosiężny dzwon
kościelny, nawet trzask pękających kości w ogniu wydawał się
nie do zniesienia. Nieprzyjemny efekt przeminął jakby za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Przestraszony
mężczyzna z każdą upływającą sekundą uspokajał się coraz
bardziej. Najbardziej pomogła mu świadomość tego, że oni tak
naprawdę nie chcieli ich skrzywdzić. Starali się wkręcić do jego
grupy i odzyskać tylko ten przeklęty amulet. Jeżeli nie stanie im
na drodze, nie powinni zrobić mu krzywdy, a jeśli dobrze to
rozegra, to oni odwalą za niego całą robotę w Wiosce Potępionych.
Tak, całkiem ładnie to sobie ułożył, wystarczyło trzymać się
planu.
Jones
oraz Ekene stanęli naprzeciwko Victora i reszty grupy. Stali chwilę
w milczeniu jedynie się sobie przyglądając. Ciszę przerwał miły,
niezwykle kobiecy głos Mary:
– Musimy
jak najszybciej się stąd wynosić. Czy masz coś przeciwko temu, by
wyruszyć natychmiast?
– Nie,
oczywiście że nie – odparł Ekene.
– Więc
wyruszamy. Ach, jeszcze jedno, nasza umowa dalej jest aktualna. Nam
zależy tylko na jednym przedmiocie. Musimy odzyskać go za wszelką
cenę. Reszta będzie wasza.
– Chyba
że zdecydują się oddać go po dobroci, wtedy nie będziemy
interweniować – wtrącił Victor.
– Wierzysz
w to? – zapytał Roger, a na jego usta wypełzł paskudny
uśmieszek.
– Nie...
– O
to będziemy martwić się później... najpierw trzeba dojść
do Wioski – powiedział Ekene, po czym skierował się w stronę
ciemnego lasu. Na krótki moment odwrócił się za
siebie i spojrzał na resztki przygasającego płomienia.
Przez
ponad pięć godzin maszerowali w całkowitym milczeniu. Gdyby ktoś,
całkiem przypadkiem, znalazł się nieopodal tej dziwnej grupy,
usłyszałby kroki ciężkich buciorów oraz dźwięk stali
przecinającej powietrze.
Ekene
wraz z Jones'em bezustannie wycinali gęstą roślinność torującą
im drogę. Robili to na zmianę; trzydzieści minut Ekene, następnie
piętnaście do dwudziestu pięciu minut Jones. Była to praca zbyt
ciężka dla jednego człowieka, i jak się przekonali, zbyt ciężka
nawet dla dwóch dorosłych mężczyzn.
– Już
wysiadam – powiedział Jones, przerywając wielogodzinna ciszę.
– Ja
też – odparł sucho Ekene. – O ile się nie mylę... –
mężczyzna spojrzał w niebo, na którym jeszcze można było
dostrzec gwiazdy – ... w ciągu paru minut powinniśmy dojść do
niedużej polany, tam odpoczniemy.
– Dużo
czasu spędziłeś w tym lesie, prawda? – zapytał Victor, który
cały czas był tuż za nimi, reszta jego drużyny trzymała się
jakby na uboczu, Ekene nie czuł ich obecności, nie słyszał ich
oddechów, nawet kroków.
– Spędziłem
w nim całe życie. Podczas gdy inne dzieci bawiły się w podchody,
czy pomagały rodzicom w pracach domowych, ja i Jones byliśmy
szkoleni przez mojego ojca w sztuce survivalu.
– Dziwne
– powiedział Victor kierując wzrok na Jones'a. – Po tym co
widziałem w gospodzie, raczej nie spodziewałem się tego, że
wychowaliście się razem.
– Doświadczenia
życiowe zmieniają ludzi – wtrącił Jones. – Chociaż Ekene był
mi bratem, życie wybrało dla nas zupełnie inne ścieżki...
– Sam
wybrałeś swoją drogę. Nie zwalaj tego na los. To przez swoje
własne życiowe wybory stałeś się tym, czym jesteś teraz –
powiedział beznamiętnie Ekene, jednak w jego głosie można było
wyczuć pewnego rodzaju gorycz czy też żal.
– Może
i masz rację, jednak nie pora na roztrząsanie przeszłości. Przed
nami polana o której mówiłeś – odpowiedział Jones,
niedbale zgarniając liście z czoła.
Ekene
nic nie odpowiedział, nie czuł takiej potrzeby. Razem z Jones'em i
Victorem przystanęli na samym środku polany. Była ona stosunkowo
mała, lecz wystarczająco duża na pomieszczenie ponad piętnastu
ludzi. Jones zrzucił z siebie ciężki plecak, który upadł
na ziemię z głośnym brzdękiem metalowych pojemników
znajdujących się w środku.
Dołączyła
do nich reszta grupy: Roger, William oraz Mary.
Choć
dokuczały im komary, muszki oraz całe to robactwo zamieszkujące
dżunglę, żadne z nich, wliczając w to Victora, nie czuło
nawet odrobiny zmęczenia. Mary poczuła ulgę na myśl o rozpaleniu
ogniska i pozbyciu się tych kąsających potworów,
przynajmniej na jakiś czas.
William
zbliżył się do Ekene, położył mu dłoń na ramieniu i zapytał:
– Jak
długo tu zostaniemy?
Ekene
przekręcił głowę i spojrzał na jego twarz. Dostrzegł w nim coś,
co omal nie zwaliło go z nóg; jego wzrok był ciepły,
rozkosznie miły, nie było to spojrzenie demona lecz człowieka,
który nigdy nie skrzywdził żadnego boskiego stworzenia, a
jego serce pałało miłością do wszystkich istot.
– Skąd
w was tyle sprzeczności? – zapytał, chociaż wcale nie chciał
tego zrobić, słowa same wyrwały się z jego ust.
– Co?
– Will zdziwił się bardzo, gdy usłyszał to pytanie, na początku
nie zrozumiał nawet o co chodzi.
– Nie,
nic – odparł zmieszany Ekene. – Słońce powoli wstaje, niebo
przybrało błękitną barwę, a księżyc chowa się za horyzontem.
Może to się wyda dziwne, ale wolę podróżować nocą. Nigdy
nie zapuszczałem się w głąb lasu dalej niż trzy godziny drogi od
tej właśnie polany. Drogę do naszego celu znam tylko z opowieści,
w których jedynymi punktami orientacyjnymi były gwiazdy.
– Skoro
taka jest twoja decyzja, nie pozostaje nam nic innego jak się
dostosować, przewodniku. Will odwrócił się w stronę Mary i
krzyknął: "Zostajemy tu do wieczora".
Mary
podeszła do olbrzyma Rogera i pomogła mu ściągnąć ciężką
torbę z pleców. Victor zaśmiał się pod nosem, widząc jak
kobieta, która wcale nie była taka niska, najwyżej głowę
niższa od niego samego, pomaga z plecakiem człowiekowi, któremu
ledwo sięgała do piersi.
– Dzięki,
chociaż wcale nie było to konieczne, poradziłbym sobie sam –
powiedział Roger melodyjnym, wesołym głosem.
– Tymi
gorylimi łapami nie możesz nawet podrapać się po plecach...
– No
cóż... jest w tym troszkę prawdy. Ale gdyby nie "goryle
łapy" jak je trafnie nazwałaś, nie byłbym w stanie nawet
unieść mojej broni, a sama wiesz ile razy uratowała nam dupę.
– Jak
dla mnie, to zbyt wiele razy.
W
tym momencie uśmieszek znikł z twarzy Rogera, jakby Mary wymierzyła
mu siarczysty policzek. Już od dłuższego czasu myślał o tym, że
przeżył zbyt wiele jak na jednego człowieka. Stanowczo zbyt
wiele razy, pomyślał.
Po
piętnastominutowej nieobecności na polanę wrócił Ekene
trzymający sporą ilość suchego drewna na opał. Przystanął na
krótki moment, gdyż zobaczył, że ktoś odwalił za niego
sporą część roboty; w samym centrum wykopana została niezbyt
głęboka dziura, najwyżej na dziesięć centymetrów, naokoło
której ułożono ochronny okrąg z kamieni.
Tuż obok przygotowanego miejsca na ognisko, rozłożone zostały cztery karimaty, na których siedzieli Jones, Mary oraz Will, dwie pozostałe znajdowały się na samym końcu polany, tuż przy wielkim drzewie pokrytym mchem.
Ekene podszedł do okręgu i rzucił obok niego całe suche drewno, po czym ułożył je wewnątrz dziury jakby stawiał tipi, pakując pod nie troszkę suchego mchu. Wyciągnął z kieszeni spodni krzesiwo i swoje wierne ostrze. Wystarczyły cztery ruchy ostrej niczym brzytwa maczety, by iskra z krzesiwa rozpaliła ogień. Przewodnik odczekał chwilę, aż suche drewno zajmie się ogniem, po czym wrzucił w nie resztę opału. Gdy chciał usiąść między Victorem a Rogerem, którzy z nieznanych mu powodów siedzieli na suchej trawie, olbrzym powstrzymał go dłonią i ruchem głowy wskazał pustą karimatę.
– Przygotowaliśmy to dla ciebie – powiedział Roger, przygryzając nerwowo mały patyczek.
Tuż obok przygotowanego miejsca na ognisko, rozłożone zostały cztery karimaty, na których siedzieli Jones, Mary oraz Will, dwie pozostałe znajdowały się na samym końcu polany, tuż przy wielkim drzewie pokrytym mchem.
Ekene podszedł do okręgu i rzucił obok niego całe suche drewno, po czym ułożył je wewnątrz dziury jakby stawiał tipi, pakując pod nie troszkę suchego mchu. Wyciągnął z kieszeni spodni krzesiwo i swoje wierne ostrze. Wystarczyły cztery ruchy ostrej niczym brzytwa maczety, by iskra z krzesiwa rozpaliła ogień. Przewodnik odczekał chwilę, aż suche drewno zajmie się ogniem, po czym wrzucił w nie resztę opału. Gdy chciał usiąść między Victorem a Rogerem, którzy z nieznanych mu powodów siedzieli na suchej trawie, olbrzym powstrzymał go dłonią i ruchem głowy wskazał pustą karimatę.
– Przygotowaliśmy to dla ciebie – powiedział Roger, przygryzając nerwowo mały patyczek.
Ekene
bez słowa sprzeciwu zajął miejsce wskazane mu przez mężczyznę.
Usiadł twardo, sięgnął do większej kieszeni spodni, wciąż
trzymając ostrze w prawej dłoni, i wyciągnął z niej sporych
rozmiarów jaszczurkę. Jednym szybkim ruchem rozciął ją
wzdłuż tułowia, następnie wyciągnął z niej wnętrzności
wrzucając je do ognia. Nabił ją na patyk i w milczeniu przypiekał
martwe zwierzątko nad ogniem.
Will
sięgnął do torby wyciągając z niej cześć puszek z mięsem.
Wstał i przeszedł się naokoło ogniska, podając każdemu jego
porcję, nawet Jones i Ekene dostali po jednej, co ich bardzo
zdziwiło, jednak obydwaj kiwnęli głową w podzięce. Mężczyzna
wrócił na swoje miejsce i powiedział:
– Nie
trzeba tego podgrzewać, można jeść takie, jakie jest.
– A
jest obrzydliwe... – wtrącił Roger.
– Och!
Przepraszam bardzo! Dla szanownego pana Rogera, którego
podniebienie jest zbyt szlachetne, by jadał żarcie z puszki,
przygotowałem coś specjalnego! Ma pan może ochotę na Feuilleté
de fruits de mer?*
Czy może jednak skusi się pan na crème
de champignon?**
– Powiedział ze sztucznym francuskim akcentem.
– Odpierdol
się Will... nasi jajogłowi poświęcili parę lat na wynalezienie
tego czegoś, niby zawiera wszystkie substancje potrzebne do
przeżycia, ale widocznie zapomnieli, że powinno smakować inaczej
niż gówno słonia... czy wymagam zbyt wiele?
– Dobra,
nie pyskuj już, jedz co masz. Jak wrócimy do domu, to
obiecuję, że postawie nam obiad w jakiejś drogiej restauracji.
Roger
bez słowa sprzeciwu otworzył puszkę pociągając za metalowy
zawias, po czym gołymi palcami wyciągnął małą porcję brązowej
brei i z obrzydzeniem wsadził ją do ust.
– Już
wolałbym zeżreć to stworzonko, które przyniósł
przewodnik.
– Mogę
się z tobą podzielić – odparł Ekene obracając jaszczurkę nad
ogniem.
Roger
przyjrzał się dokładnie gadowi nadzianemu na patyk. Zielone
stworzonko pokryte łuskami w czarne plamki wydało mu się bardziej
obrzydliwe od mięsnej zupy w puszce.
– Po
namyśle stwierdzam, że jednak wolę nasze mięsko. – Roger
uśmiechnął się jakby powiedział coś śmiesznego, jednak nikt
się nie zaśmiał. Zrozumiał, że znowu zrobił z siebie głupka.
Poprawił kapelusz na głowie, zasłaniając swoje oczy, i w ciszy
pochłonął resztę mięsa.
Victor
od dłuższego czasu przyglądał się płomieniowi, nie mógł
się pozbyć myśli, że ta sielanka niedługo się skończy i to
wszystko będzie jego wina. Wiedział, że ostatni raz rozmawiają ze
sobą w ten sposób, ostatni raz...
– Przez
pięć lat spędzonych razem, nigdy, ale to nigdy nie rozpaliliśmy
ogniska w biały dzień – powiedział Victor, spoglądając w górę,
na błękitne niebo, i promienie słońca z trudem przeciskające się
przez gęste korony drzew.
– Zawsze
musi być ten pierwszy raz – odpowiedziała Mary puszczając do
niego oczko. Ucieszyła się gdy w kącikach jego ust pojawił
się zarys uśmiechu. Od wielu dni był strasznie dziwny, nie był
sobą, jakby spotkało go coś strasznego, coś, do czego bał się
przyznać.
Ekene
nie ruszył puszki podarowanej mu przez Willa, nie ufał takiemu
jedzeniu, wolał zjeść to, co upolował sam. Jaszczurka wyglądała
na upieczoną, przysunął ją do ust i odgryzł spory kawałek na
wysokości brzucha. Żuł beznamiętnie jaszczurze mięso, jakby było
zrobione z gumy, co jakiś czas wypluwając małe kostki.
– Ekene?
– powiedział William, wyciągając mielone mięso z puszki gołymi
palcami.
– Słucham?
– Wcześniej
pytałeś skąd w nas tyle sprzeczności. Rozumiem, że miałeś na
myśli nasze zachowanie teraz, i to, co zrobiliśmy w waszej
wiosce... czy chcesz usłyszeć odpowiedź na to pytanie?
– Jeżeli
to nie jest dla ciebie problem...
William
spojrzał na swoich wiernych ludzi, następnie skierował wzrok na
Jones'a i Ekene. Na krótką chwilę jego wzrok stracił
radość, stał się martwy, zimny niczym stal.
– Kiedyś,
bardzo dawno temu znałem pewnego mężczyznę, który cały
czas nosił maskę. Powiedział mi, że gdy zakłada tą maskę,
staje się innym człowiekiem, kimś, kto jest całkowicie wyprany z
uczuć, kimś kto nie myśli o konsekwencjach tylko wykonuje swoją
pracę. Lecz gdy ją ściąga, na powrót staje się
dobrodusznym człowiekiem, który potrafi spojrzeć we własne
odbicie. Z nami jest dokładnie tak samo. Chociaż nasze maski są
niewidocznie, każde z nas, w momentach takich jak tamten, staje się
innym człowiekiem, potworem. Gdybyśmy tego nie robili, już dawno
zostalibyśmy skonsumowani przez gniew i nienawiść. Jest to nasze
jedyne zabezpieczenie.
– I
to działa?
– Tak.
Przynajmniej jeszcze...
– Czym
wy w ogóle jesteście? – wtrącił Jones.
– Co
masz na myśli? – zapytał Victor.
– Chodzi
mi o to, w jaki sposób wybiliście wszystkich moich ludzi,
normalny człowiek nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego!
Victor
spojrzał na Mary, ta kiwnęła głową na znak, że pozwala mu
podzielić się z nimi ich tajemnicą.
– Zacznijmy
od początku. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, takimi samymi jak wy.
Krwawimy jak wy, kochamy jak wy, boimy się zupełnie tak samo jak
wy. Nasza moc, nasza siła to efekt wieloletnich treningów.
Myślę, że słyszeliście o Qi, energii, która jest obecna
we wszystkich żywych istotach.
Nieśmiertelna dusza, energia Qi, Prana, Mana, każda religia ma na
to swoją nazwę, my nazywamy to Oddechem.
Tylko istoty ludzkie są w stanie opanować Oddech,
lecz nie każdy może to zrobić, i nie każdy w tym samym stopniu.
Najciekawsze jest to, że moc jaką się uzyska zależy od
usposobienia człowieka, na przykład Roger, pomimo swoich
gigantycznych rozmiarów, jest niezwykle szybki, jeżeli jest
taka potrzeba, to nawet szybszy od ludzkiego oka. Poza tym jego
zmysły są wręcz nienaturalnie wyostrzone; gdyby teraz odpowiednio
się skupił, usłyszałby jak stary barman w Małym Niebie puszcza
bąka...
–
Troszkę przesadziłeś – przerwał
mu Roger.
– No
może – Victor uśmiechnął się – ale powiedz, od kiedy czujesz
ich obecność?
– Od
momentu, w którym opuściliśmy Małe Niebo... –
odpowiedział.
– Ja
poczułem ich dopiero godzinę temu.
– Kogo
poczułeś? Jakich „ich”?! – zapytał nerwowo Ekene.
– Uspokój
się, nie podnoś głosu, zachowuj się jakbyś o niczym nie wiedział
– powiedział Roger ściszonym głosem, prawie szeptem. – Śledzą
nas już od wielu godzin. Pięć kobiet. Trzy znajdują się za
moimi plecami, a pozostałe dwie na prawo. Słyszę bicie ich serc,
słyszę ich niewiarygodnie spokojny oddech. Krew w ich żyłach
płynie wolno, raczej nie mają przy sobie ciężkiej broni, możliwe,
że mają rewolwery, łuki lub oszczepy, coś w tym stylu. One nie
mają pojęcia, że o nich wiemy, nie słyszą też naszej rozmowy.
Will, co powiesz na małe przedstawienie?
– Co
masz na myśli? – Spojrzał pytająco na Rogera, unosząc jedną
brew.
– Nie
mam ochoty ich zabijać, a sądzę, że spróbują nas
zaatakować podczas snu. Pokażmy im, że zadzieranie z nami jest
najgłupszą rzeczą jaką mogą zrobić.
– Myślę,
że jest to całkiem dobry pomysł. Dziwi mnie jednak, że usłyszałem
go z twoich ust, czyżbyś zmiękł?
– Jedna
z tych kobiet jest w ciąży... nawet zakładając niewidzialną
maskę, o której mówiłeś, nie mógłbym sobie
wybaczyć, gdybym zrobił krzywdę temu nienarodzonemu, niewinnemu
dziecku oraz jego matce.
Mary
spojrzała czule na Rogera, nie była pewna co go zmieniło, jego,
anioła śmierci, który w swoim życiu zabił więcej niż
pięciuset ludzi. Może były to słowa Willa: „zapewniam cię, że
Bóg istnieje”, a może coś innego?
– Mary!
– krzyknął Will, wyrzucając swój czarny płaszcz wysoko w
powietrze. – Pokaż co potrafisz.
Victor
szturchnął łokciem Ekene i powiedział:
– Przypatrz
się dokładnie. Ludzi ze zdolnością telekinezy można policzyć na
palcach jednej dłoni, Mary jest jedną z nich.
Mary
przyłożyła dłoń do prawej skroni, jej twarz ściągnęła się w
wielkim skupieniu. Płaszcz zawisł w powietrzu. Jones wraz z Ekene z
niedowierzaniem wpatrywali się w czarny materiał lewitujący wysoko
nad ich głowami. Poły płaszcza rozchyliły się ukazując czerwoną
niczym świeżo przelana krew podszewkę. Z podszewki powoli wysuwały
się cienkie, srebrne ostrza, każde wielkości środkowego palca
dorosłego mężczyzny. Obustronne noże były niezwykle ostre,
zaprojektowane specjalnie do szybkich, precyzyjnych cięć.
Prawdziwie śmiercionośna broń, o czym już niejeden się
przekonał.
Czarny
prochowiec wisiał w powietrzu, a naokoło niego, po dwóch
orbitach, krążyło ponad dwieście małych ostrzy kręcących się
wokół własnej osi, widok ten bardzo przypominał pierścienie
Jowisza.
Lekki
zefir owiewał zdumione twarze Jones'a i Ekene. Ten drugi uniósł
otwartą dłoń powyżej swojej głowy, nie spuszczając wzroku z
płaszcza, i zapytał sam siebie:
– Wiatr?
– Nie...
– powiedział Victor. – To jest właśnie moc Oddechu
Mary, a to dopiero początek.
Twarz
Mary, która nigdy nie była piękną kobietą, była co
najwyżej zwyczajna, stała się nagle obrzydliwie odpychająca;
każda żyłka uwypukliła się przybierając fioletową barwę, na
jej czole oraz policzkach pojawiło się wiele niewidocznych
wcześniej zmarszczek.
Ziemia
pod ich stopami zaczęła delikatnie wibrować, jakby ktoś ustawił
starą pralkę na wysokie obroty. Słabe wibracje nagle ustały,
wirujące ostrza zawisły w powietrzu, a płaszcz Willa upadł mu na
kolana.
Victor
przechylił ciało w stronę Ekene znajdującego się po jego lewej
stronie i powiedział:
– Ekene!
Weź pięć głębokich oddechów i rozluźnij ciało, szybko!
Mężczyzna
nie miał zamiaru pytać „dlaczego?” porady Victora do tej pory
go nie zawiodły i tak miało być też tym razem. Ekene zrobił to,
o co go poproszono, w samą porę; zefirek, który znikł
chwilę wcześniej, powrócił o wiele potężniejszy; Roger
musiał przytrzymać swój kapelusz, który bardzo
pragnął udać się w swoją własną podróż razem z
wiatrem.
Mary
wstała, rozłożyła ręce, skierowała wzrok na korony drzew, teraz
jej twarz na powrót stała się zwyczajna.
Jones
wypuścił powietrze z ust i osunął się nieprzytomny na wydeptaną
trawę. Ekene nie przejął się tym kompletnie.
– Przedstawienie
czas zacząć! – Krzyknęła Mary dziwnym, gardłowym głosem.
No
i zaczęło się. Słabe wibracje podłoża przemieniły się w
prawdziwe trzęsienie ziemi połączone z niewiarygodnie silnym
wiatrem. Ogromna ilość liści zalała całą polanę zielonym
strumieniem. Nad koronami drzew można było usłyszeć skrzek setek
ptaków, które odlatywały najszybciej jak mogły, w
desperackiej próbie ratowania życia.
Ostrza
ruszyły, powoli, ospale, z każdym ułamkiem sekundy przyśpieszając
obroty. Po krótkiej chwili utworzyły ogromną, srebrną kulę
parę metrów nad ogniskiem.
Gdy
sfera przyśpieszyła obroty Ekene nie mógł już stwierdzić
z czego się składa, wyglądała jak duża, srebrna piłka. Nagle
usłyszał świst powietrza, jeden, drugi, trzeci, z każdym świstem
sfera stawała się coraz mniejsza, ostrza wystrzeliwały z niej
niczym pociski z karabinu maszynowego.
Jakiś
przedmiot leciał wprost na Victora, mężczyzna złapał go tuż
przed swoją twarzą i podsunął pod twarz Ekene. Ekene dostrzegł,
że jest to ptak z małym ostrzem wbitym w głowę. Przestraszył
się, gdy usłyszał uderzenie w ziemię tuż za swoimi plecami,
spojrzał w górę i zobaczył deszcz martwych ptaków
zalewających las, setki martwych ptaków.
Ekene
spojrzał na nieprzytomnego Jones'a, którego głowa spoczywała
na jego kolanie, następnie przyjrzał się martwym zwierzętom;
sztylety powoli wysuwały się ze zwłok i wzlatywały w powietrze,
by, tuż nad głową Mary, na powrót stać się ogromną kulą,
teraz już jednak nie srebrną, lecz karmazynową.
– Te
kobiety boją się, czuję to – powiedział Roger, lecz wiatr
zagłuszył go całkowicie.
Mary
skierowała otwartą dłoń w prawą stronę; coś w krzakach
poruszyło się, można by pomyśleć, że to tylko efekt wiatru, ale
nie. Coś wielkości człowieka leciało z dużą prędkością
wprost na Mary, zatrzymało się tuż przy jej otwartej dłoni.
Tym
czymś była kobieta ubrana w lnianą suknię bez rękawów,
ledwo sięgającą do kolan. Na plecach miała mały kołczan oraz
łuk. Twarz kobiety, pokryta czerwonymi tatuażami plemiennymi,
wyrażała prawdziwy strach, lecz jej oczy pozostały zimne, gotowe
na wszystko. Starała się poruszyć dłonią, lecz jej ręce,
opuszczone wzdłuż tułowia, odmawiały jej posłuszeństwa, jakby
była skrępowana niewiarygodnie mocną liną.
– Raczej
nie rozumiesz mojego języka – powiedziała Mary patrząc prosto w
oczy tej kobiety. – Ale do przekazania mojej wiadomości nie
potrzeba słów. Każdy, nieważne gdzie się urodził, jaką
wyznaje religię czy jakim językiem się posługuje, czuje dokładnie
tak samo. A ty moja droga, poczujesz czym jest prawdziwy strach.
Niewidzialna
siła odrzuciła wojowniczkę do tyłu, silny wiatr owiewał jej
czarne włosy. Upadła twarzą na miękką trawę. jednak nie na tyle
miękką, by zamortyzować siłę uderzenia. Udało jej się wstać o
własnych siłach, sięgnęła ręką za plecy starając się chwycić
łuk, jednak tajemnicza siła powróciła. Znów wisiała
dwadzieścia centymetrów nad ziemią, pięć metrów od
Mary. Wiedziała, że jakikolwiek opór jest daremny, nawet nie
starała się wyrwać.
Karmazynowa
sfera ostrzy przeleciała parę metrów w powietrzu,
zatrzymując tuż nad głową wojowniczki.
Mary
zamknęła błękitne oczy, pot spływał po jej czole gromadząc się
w zaokrągleniach nosa. Kobieta znów się skupiła; widać to
było po paru fioletowych żyłkach na jej czole. Prawą dłonią
cały czas trzymała wojowniczkę na niewidzialnej smyczy, drugą zaś
skierowała w górę; martwe ptactwo, jak na rozkaz potężnej
istoty, ożyło, nie była to jednak siła, która krążyła w
nich od momentu ich narodzin, lecz energia Mary która
tymczasowo wypełniała puste naczynia, dając im jeszcze chwilkę
życia. Ptaki biegały po ziemi, machały wesoło skrzydełkami;
jeden z nich wzleciał w powietrze, lądując na ramieniu Victora.
Mężczyzna pogładził ptaka po główce, zwierze naprężyło
się niczym kot, któremu ktoś sprawia ogromną przyjemność.
Ptaki
przestały się poruszać, skierowały martwe oczka w stronę Mary.
Każde z nich otworzyło dzióbek i zaczęło śpiewać pieśń
dla swojej królowej, pieśń w której wychwalały swoją
Panią.
Will
przyglądał się całemu przedstawieniu w całkowitym milczeniu.
Spojrzał na twarze swoich przyjaciół i zobaczył w nich to,
o czym myślał już od dawna; przeżycia sprzed dwóch lat
zmieniły ją całkowicie, muszą coś z tym zrobić, ponieważ
jeżeli nic się nie zmieni, to stracą ją, zło pochłonie ją
całkowicie.
Mary
uśmiechnęła się wesoło, lekko przymykając oczy, przypominała
dziecko, które cieszy się z podarowanego jej prezentu, i
powiedziała:
– Zdychaj
suko...
Ptaki,
ciągle śpiewając swą pieśń, wzleciały w powietrze i skierowały
się w stronę wirującej kuli. Sfera ostrzy pożerała swoją
zdobycz, wydając przy tym jęki rozkoszy. Martwe stworzenia zostały
przerobione na tysiące drobniutkich fragmentów, zalewając
czerwonym deszczem wojowniczkę znajdującą się pod sferą. Strużki
bordowej krwi spływały po jej czole, dostały się do ust i pod
ubranie. Jej wzrok zmienił się z zimnego, stalowego spojrzenia
nieznającego strachu, na wzrok skrzywdzonego dziecka. Upadła na
kolana błagając by to już się skończyło, lecz to nie miało się
skończyć, jeszcze nie teraz.
Zakrwawiona
kobieta dostrzegła, że sprawczyni jej cierpienia uniosła dłoń
nad głowę i szybko machnęła nią w dół. Wojowniczka
usłyszała świst powietrza koło prawego ucha, spojrzała w tamtą
stronę i dostrzegła, że jest to nóż wbity do połowy w
ziemię. Kolejny świst powietrza, tym razem tuż przed twarzą,
następny po lewej stronie. Noże zalewały ją niczym ulewny deszcz.
Przestraszona wojowniczka wydała z siebie krzyk rozpaczy, była
pewna, że jest to ostatni krzyk w jej życiu. Noże wylatywały z
ogromnej sfery ostrzy tworząc okrąg naokoło przestraszonej
kobiety. Po krótkiej chwili sfera zniknęła całkowicie. Mary
osunęła się na trawę. Trzęsienie ziemi jak i potworny wiatr
nagle ustały. Cisza jaka zapadła była wręcz bolesna, nie tylko
dla wojowniczki, ale i dla Ekene.
Mary
dyszała ciężko, z wielkim trudem wstała na równe nogi,
spojrzała na kobietę i gestem dłoni kazała jej się wynosić.
Wojowniczka nie czekała nawet chwili, wstała z klęczek i
pobiegła... biegła ile sił w nogach, po chwili znikając w ciemnym
lesie.
Roger
odepchnął się dłonią od ziemi i podbiegł do Mary, objął ją w
pasie i zaniósł na swoje miejsce. Posadził ją na karimacie,
zgarniając dłonią pot z jej czoła, zrobił to bardzo delikatnie,
zbyt delikatnie i zbyt czule jak na zwykłego przyjaciela...
– Nic
ci nie jest? – szepnął.
– Nie,
nic – wydyszała ciężko – chyba odrobinę przesadziłam.
– Odrobinę?!
– Twarz Rogera przybrała gniewny wyraz. Nie był zły na Mary, o
nie... był zły na samego siebie, mógł zabić te kobiety
później, ale nie... zachciało mu się przedstawienia... –
Dobrze już... – Roger wziął głęboki wdech, musiał się
uspokoić, nie chciał, by pomyślała, że jest zły na nią. –
Will, powierzam ją tobie – powiedział podając mu Mary, która
oparła się o ramię Willa i błyskawicznie zasnęła.
– Sen
jest wszystkim czego potrzebuje – odpowiedział William otulając
ją ramieniem.
Roger
usiadł obok Victora, wziął w usta patyczek, który rzucił
na ziemię biegnąc po Mary, zsunął kapelusz na oczy i pogrążył
się w myślach. Myślał o tym, co stało się dwa lata wcześniej,
był pewny, że to właśnie tamte wydarzenia zmieniły Mary. Ona
zawsze była głosem rozsądku, zawsze była kimś, kto potrafił
uspokoić ich wyniszczone umysły. Roger wiedział, że Mary ledwo
powstrzymała się przed zabiciem tej kobiety, wiedział, że jeżeli
czegoś nie zrobią, to stracą ją, a na to nie mógł sobie
pozwolić.
– Will...
musimy... – Roger nie wiedział co należy zrobić, miał nadzieję,
że William będzie wiedział.
– Tak,
wiem... – przerwał mu Will. – Wiem...
Victor
również dostrzegł zmianę w umyśle Mary, zmiany w umysłach
ich wszystkich, to wszystko była tylko i wyłącznie jego wina, a z
tym nie mógł się pogodzić... zepchnął te myśli w głąb
swego umysłu, starał się o tym zapomnieć, lecz jego przyjaciele
przypominali mu o tym każdego dnia samą swoją obecnością...
– Możesz
dokończyć swoją opowieść o tej waszej tajemniczej energii? –
zapytał Ekene.
Victor
spojrzał na niego oczami zdumionego człowieka; Ekene był
przerażająco spokojny, wręcz znudzony.
– Ekene...
– zaczął powoli Victor. – Dlaczego jesteś taki spokojny? Nie
przestraszyło cię to, co miałeś okazję zobaczyć?
Ekene
spojrzał na Jones'a, którego głowa spoczywała na jego
kolanie, dotknął jego twarzy, by upewnić się, że dalej jest
nieprzytomny. Skierował wzrok na Victora i zapytał:
– A
co według ciebie powinienem teraz zrobić? Powinienem rzucić się
na ziemię i błagać Bogów o litość? Może powinienem od
tego zwariować? Wolałbyś coś takiego?
– Ja
już nic nie rozumiem... – odparł zdumiony mężczyzna.
– Więc
pozwól, że ci wyjaśnię... – Ekene sięgnął do kieszeni
koszuli, wyciągnął z niej woreczek tytoniu i bibułkę, skręcił
papierosa, odpalił go patykiem z ogniska i zaciągnął się
potężnie, wypuszczając dym nosem. – W Małym Niebie uchodzę za
dobrego człowieka, nauczyciela, ochroniarza oraz zwykłego
przewodnika. Lubię być normalny, przynajmniej tam, dlatego właśnie
udawałem, że wasze umiejętności mnie zadziwiają, lecz prawda
jest taka, że widziałem już to wszystko, i wiem do czego jesteście
zdolni.
– Wiemy
o tym. W momencie, w którym wszedłeś do gospody,
wiedzieliśmy, że jesteś podobny do nas – powiedział William,
sucho stwierdzając fakt.
– Wiecie
o tym, ponieważ pozwoliłem wam na to. Gdy zobaczyłem wasz samolot,
wyczułem w nim potężne istoty, pomyślałem, że może w końcu
coś zacznie się dziać... może was to zdziwi, ale nie mamy tu zbyt
wielu rozrywek.
– Jesteś
bardzo interesującym człowiekiem, Ekene. Mógłbyś
powiedzieć nam skąd to wszystko wiesz? I kto cię tego wszystkiego
nauczył? – zapytał Roger.
Ekene
jeszcze raz upewnił się, że Jones jest ciągle pogrążony we
śnie, po czym powiedział:
– Mój
ojciec był podobny do was, nie znam granic waszych możliwości,
jeżeli jednak widziałem już maximum waszych umiejętności, to
mogę powiedzieć, że mój staruszek zmiótłby was z
powierzchni ziemi jednym ruchem palca.
– Zaufaj
mi, nie widziałeś nawet ułamka naszej mocy, ale proszę, powiedz
coś więcej – powiedział Roger.
Ekene
westchnął, zaciągnął się dymem tytoniowym.
– Zmierzamy
do Wioski, którą rodzina Xulu rządziła od wielu, wielu
pokoleń. Z opowieści mojego taty wynika, że każdy członek tej
rodziny ma pewne zdolności, które pozwalają na manipulację
rzeczywistością, kontakty ze zmarłymi a nawet używanie ich
przeciwko swoim wrogom. Teraz powiem wam coś, czego nie wie nikt
poza najstarszymi mieszkańcami Małego Nieba... odziedziczyłem imię
po swoim ojcu, nazywał się Ekne... Ekne Xulu.
– Skoro
jakiś potężny Xulu żyje w Wiosce potępionych, to razem z
odziałem Jones'a szliście tam na śmierć – powiedział William.
– Miałem
nadzieję, że ten szaman już dawno nie żyje. Ale ta wojowniczka...
żadna z okolicznych wiosek nie stosuje takich tatuaży, jestem
pewny, że ona pochodziła z Wioski Potępionych, a skoro tak, to
szaman żyje i ma się dobrze...
– Już
nie z takimi wrogami walczyliśmy, każdy w końcu zginął z naszych
rąk, i ten sam los czeka tego twojego szamana – powiedział Roger
z uśmiechem na ustach.
– Nie
zrozumieliśmy się – powiedział Ekene wbijając wzrok w Rogera. –
Mój ojciec nie umarł śmiercią naturalną... nie wyobrażam
sobie, żeby normalny człowiek był w stanie go zabić. Jedyne co
przychodzi mi do głowy to właśnie szaman Xulu, a jeżeli mam
rację, to radziłbym wam olać ten amulet i uciekać, uciekać jak
najdalej...
– Masz
rację, nie zrozumieliśmy się. Nie masz pojęcia kim my jesteśmy,
nie masz pojęcia czego dokonaliśmy i co poświęciliśmy...
jesteśmy jedną z pięciu elitarnych grup do zadań specjalnych,
jesteśmy jednymi z najpotężniejszych ludzi na tej planecie...
– Nie
trudź się Will – przerwał mu Victor. – Dokończę swój
mały wykład o Oddechu, i opowiem o wydarzeniach sprzed dwóch
lat...
– Jesteś
pewny? Przecież...
– Jestem
pewny. – Victor powiedział to z takim spokojem i pewnością
siebie, że William nie miał zamiaru się wtrącać. – Posłuchaj
uważnie, nie mam zamiaru tego powtarzać – powiedział Victor
grzebiąc patykiem w ognisku. – Oddech jest bronią
obosieczną; pozwala na przekroczenie wszystkich granic ludzkiego
ciała, lecz za każdym razem, gdy go używamy, tracimy odrobinę
człowieczeństwa. – Mężczyzna zamyślił się, ociągał się
chwilę z następnym zdaniem. – Jest też coś takiego, co nazywamy
Przebudzeniem... jakby to...
hmm... – nie wiedział jak to wytłumaczyć prostymi słowami. Po
paru sekundach milczenia wpadł na pewien pomysł. – Symbol yin
yang składa się z dwóch sił: białej, symbolizującej
światło i z czarnej, symbolizującej ciemność... może być to
też dobro i zło, obojętnie. Te siły przez cały czas pozostają w
równowadze. Powiedzmy tak: nasza siła życiowa, energia
naszego ciała ma biały kolor, a Qi jest koloru czarnego, te siły
pozostają w równowadze, lecz używając Przebudzenia
pozwalamy by Qi przejęło całkowitą kontrolę nad naszym ciałem,
nie ma już żadnej równowagi, nasze ciało zostaje całkowicie
pochłonięte przez moc, stajemy się berserkami, niezwyciężonymi
wojownikami zdolnymi zniszczyć wszystko i wszystkich. Lecz jest w
tym pewien haczyk, otóż w większości przypadków po
Przebudzeniu nie można
wrócić do normy, tylko śmierć może zakończyć ten proces,
jest to nasz ostatni as w rękawie. – Victor westchnął ciężko.
– Dwa lata temu natrafiliśmy na przeciwnika, którego nie
byliśmy w stanie pokonać, nawet atakując go jednocześnie. Nie
mając innego wyjścia użyłem tej umiejętności, Przebudziłem
się... stałem się esencją potęgi. Moje ciało zmieniło się,
stało się jakby niematerialne. Byłem czymś w rodzaju ducha,
jednak moje ciało nie składało się z ektoplazmy, a z czystej
energii. Nasz przeciwnik nie dostrzegł nawet co go trafiło, ale to
co stało się później było prawdziwym koszmarem. –
Spojrzał kątem oka na olbrzyma, którego twarz przybrała
bardzo ponury wyraz przez wspomnienie tamtej chwili. – Roger,
mógłbyś?
Olbrzym rozpiął guziki swojej
koszuli w kratkę, zaczynając od tego najwyżej. Wstał, zrzucił z
siebie koszulę i ukazał muskularne ciało.
– O
mój boże... – wyszeptał Ekene, gdy zobaczył jego na wpół
zniszczony tors. Przy prawym boku, tuż nad miednicą, brakowało
sporego kawałka tkanki. Po prawej stronie widniała olbrzymia
blizna, jakby ktoś wielokrotnie uderzał w to miejsce kafarem. Tuż
nad potworną blizną widać było miejsce po brakujących dwóch
żebrach. Brakowało też prawej części piersi, jakby ktoś wyrwał
ją za pomocą metalowych szczypiec.
–
Jaki z tego morał? Nie wkurwiaj
Victora! – powiedział Roger śmiejąc się w głos, po czym
sięgnął po swoją koszulę, ubrał się i usiadł na miejscu.
Victor
spojrzał na Rogera wzrokiem wyrażającym bezdenny smutek i
cierpienie. Olbrzym położył mu dłoń na ramieniu, uśmiechnął
się szczerze i kazał mu kontynuować.
– Po
zniszczeniu chimery, to coś, czym się stałem, postanowiło znaleźć
kolejnego przeciwnika. Na placu boju zostali sami moi przyjaciele,
lecz w tamtym momencie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia...
Will dobiegł do mnie, do tego czym byłem, położył mi dłoń na
głowie i starał się uspokoić mój umysł... sekundę
później leżał nieprzytomny pod zgliszczami domu, ze
zmiażdżoną prawą ręką i połamanymi żebrami... Roger był
zajęty dobijaniem pozostałych sługusów, nie zobaczył
nawet, że ruszyłem w stronę Mary, z zamiarem pozbawienia jej
życia. Muszę tu na chwilę przerwać – powiedział wyciągając
zza pasa dwa rewolwery. – Seek
i Destroy,
dwa unikalne rewolwery stworzone przez Samuela Colta specjalnie dla
takich istot jak ja. Ich unikalność nie polega tylko na wyglądzie,
ponieważ widzisz, że są dużo większe od standardowych modeli,
one są specjalne, bo łączą się z użytkownikiem, w tym wypadku
ze mną, czerpiąc moc z mojej Qi. One ją ogniskują, skupiają
rozproszoną energię w jednym punkcie. One strzelają czystą
energią, oczywiście, działają też na zwykłe naboje, to się
nieraz przydaje. Jako berserk sięgnąłem po Seek
i
Destroy,
i wycelowałem w Mary... przebudzenie spowodowało wzmocnienie tej
broni do niewyobrażalnego poziomu, gdy pociągnąłem za spust,
spodziewałem się jednego pocisku, lecz to co opuściło lufę w
niczym nie przypominało naboju Qi... był to ciągły promień o
średnicy pięciu metrów, niszczący... dezintegrujący
wszystko czego się dotknął. Vladimir zasłonił Mary własnym
ciałem, podczas gdy Alvarez złapał ją i uciekł, jak mu się
zdawało, na bezpieczną odległość. Z Vladimira nie zostało nic,
co by wskazywało na jego wcześniejsze istnienie, nawet pył.
Wszystko co znajdowało się parę kilometrów za Vladimirem
zostało doszczętnie zniszczone. Dopiero w tym momencie Roger
zobaczył co się dzieje, dobił ostatniego przydupasa i pobiegł ile
sił w nogach do Alvarez'a i Mary. Mary starała się mnie
powstrzymać swoimi zdolnościami, jednak byłem dla niej zbyt
potężny, jedyne co udało jej się osiągnąć, to rozwścieczyć
tą istotę. Pamiętam, że stawiając jeden mały kroczek przebyłem
odległość stu metrów. Alvarez odepchnął Mary i stawił mi
czoła, głupiec powinien był uciekać... zmiażdżyłem mu czaszkę
jednym ciosem. Wtem stało się coś czego ta istota, ja, się nie
spodziewała. Poczułem potwornie silny cios, który zwalił
mnie z nóg, gdybym nie był Przebudzony,
to z pewnością by mnie zabiło. Wstałem, i zobaczyłem przed sobą
Rogera, nawet będąc uosobieniem potęgi, Roger był dla mnie
wyzwaniem, co bardzo mnie ucieszyło. Nim wykonałem kolejny ruch,
usłyszałem potężny huk armaty. Ogromny pocisk trafił mnie w
prawy bark, odrywając całą rękę od mojego ciała. Nie miałem
nawet sekundy by się nad tym zastanowić, Roger chwycił strzelbę
za lufę i używając jej jak zwykłej maczugi uderzył mnie w twarz.
Czułem, że z każdym uderzeniem stawałem się potężniejszy,
wściekłość dodawała mi mocy. Roger wiedział, że musi mnie
zabić i to właśnie próbował zrobić, kolejny wystrzał
przebił mnie na wylot, w miejscu, gdzie powinno być serce, miałem
ogromną dziurę wielkości dyni. Ku jego ogromnemu zdumieniu, żyłem,
i byłem wściekły. W tym momencie walka dla Rogera już się
skończyła, a zaczęła rzeź. Lewą dłonią chwyciłem go za pierś
i wyrwałem ją, jakby ciało Rogera było zrobione z papieru.
Następnie rzuciłem się na niego i biłem go po całym ciele,
tłukąc i wyrywając części jego ciała... tak bardzo mnie to
cieszyło, tak bardzo zaabsorbowało mnie to uczucie, że nie
usłyszałem Willa, który skradał się za moimi plecami,
założył mi podwójnego nelsona, szarpałem się z całych
sił, lecz siła Williama i telekineza Mary unieruchomiły mnie na
tyle, że Will zdążył zablokować przepływ Qi w moim ciele,
zatrzymując Przebudzenie.
Wróciłem do swojej obecnej formy, ku mojemu ogromnemu
zaskoczeniu na moim ciele nie było śladu ataków Rogera,
tkanka na piersi jak i cała prawa ręka były na swoim miejscu.
Zalałem się łzami, wiedziałem co zrobiłem, zabiłem dwóch
naszych przyjaciół, wtedy myślałem, że nawet trzech.
Widziałem zakrwawione ciało Rogera u moich stóp, myślałem
że już po nim. Po walce z Chimerą Mary była wyczerpana, jednak
udało jej się siłą woli powstrzymać krwawienie i jakimś cudem
przetransportowaliśmy Rogera do szpitala. To by było na tyle... –
Victor musiał przerwać, ponieważ, gdyby musiał mówić
minutę dłużej, z pewnością nie powstrzymałby łez.
– Przykro
mi z powodu twoich przyjaciół i ciała Rogera, naprawdę –
Ekene przemówił lekko łamiącym głosem. – Nie wiem co ja
bym zrobił na twoim miejscu, mam nadzieję, że nigdy nie spotka
mnie coś takiego. Jest jednak coś, co mi w tej całej opowieści
nie pasuje. Powiedziałeś, że zmiażdżyłeś prawą rękę
Williama, więc jakim cudem założył ci nelsona?
Will
delikatnie przesunął Mary, kładąc ją na przygotowanej wcześniej
karimacie, wstał, podszedł powoli do Rogera, podciągnął rękaw
na prawej ręce i podsunął ją pod twarz olbrzyma. Roger uniósł
otwartą dłoń, i machnął nią z całej siły w dół,
łamiąc przedramię Willa. Zdumiony Ekene dostrzegł jak ręką
wiszącą na samych mięśniach i skórze sama się
wyprostowała i po złamaniu nie było nawet najmniejszego śladu.
– To
jest moja umiejętność. Superszybka regeneracja tkanek –
Powiedział z dumą Will.
– Szkoda,
że Vladimir i Alvarez nie mieli tej umiejętności – Powiedział
cicho Victor.
– Ano
szkoda – odparł sucho Will. – Nie męcz się już Victorze, nikt
cię za to nie wini... gdyby nie ty, z pewnością wszyscy byśmy
zginęli...
Victor
spojrzał na niego wzrokiem zbitego psa, nic nie odpowiedział, nie
miał już na to siły. Podniósł się, i poszedł w kierunku
wielkiego drzewa obrośniętego mchem, przy którym leżały
dwie karimaty: jedna dla niego, a druga dla Rogera. Położył się
na jednej z nich na plecach, krzyżując ręce pod głową, i
pogrążył się w myślach.
Od
czasu nieprzyjemnej opowieści Victora minęła godzina, może dwie.
Roger nie śpieszył się z dołączeniem do swojego przyjaciela
leżącego pod wielkim drzewem, siedział długo, słuchając
opowieści Ekene, który umilał im czas strasznymi
historyjkami opowiadanymi każdemu, kto miał ochotę go wysłuchać.
Victor
cały czas spoglądał w niebo, rozmyślał o ich misji, i o jego
własnej misji powierzonej mu osobiście przez Magnusa. Z początku
myślał, że ten rozkaz jest jakimś ponurym żartem, czymś
nierealnym, lecz poważny ton Magnusa rozwiał jego wątpliwości.
Czy będzie w stanie to zrobić? Nie wiedział, i jeszcze przez jakiś
czas się nie dowie. Był pewny tylko jednego: to jest ich ostatnia
misja, przynajmniej w takim składzie. Usłyszał ciężkie kroki
olbrzyma, który w końcu zdecydował się do niego dołączyć.
Roger usiadł po jego prawej stronie, wypluł z ust obgryziony patyk,
ściągnął swój kapelusz z głowy.
– Wiesz
Victor... – Roger włożył palec w dziurę po kuli nad rondem
kapelusza. – Od dłuższego czasu o tym myślałem, doszedłem do
wniosku, że nasze wspólne przygody dobiegają końca.
– Co
masz przez to na myśli? – zapytał z zaciekawieniem.
– Ile
razy omal nie zginąłem? Zbyt, kurwa, wiele! Nawet wczorajszego
wieczoru, czy tam dzisiejszego ranka, udało mi się oszukać śmierć.
Ale śmierć to podła suka, wiem, że kiedyś mnie dorwie. Czuję to
w kościach. Zdecydowałem, że kończę z tym wszystkim, to jest
moja ostatnia misja.
Victor
zamyślił się, podrapał się po brzuchu, i skierował wzrok na
Rogera.
– Zastanawiałeś
się co będziesz robić? Przecież jesteś maszyną do zabijania...
nie znasz innego życia, żadne z nas nie zna. Jakoś nie wyobrażam
sobie ciebie jako sprzedawcy używanych aut.
– Obiecujesz,
że nie będziesz się śmiał? – zapytał nerwowo Roger.
– Masz
mnie za dziecko? Myślisz, że jestem w stanie cię wyśmiać? Po tym
wszystkim co razem przeszliśmy? – Victor poczuł się lekko
urażony jego słowami.
Roger
położył się na boku, kładąc głowę na dłoni, patrząc wprost
na Victora.
– Poświęciłem
wiele czasu na przemyślenie mojego życia, wiem, że powoli tracę
swoją moc, a po tym co przeszedłem, głupio by było zginąć z rąk
jakiegoś wieśniaka z pistoletu na kapiszony. Mam zamiar otworzyć
małą kawiarenkę, gdzie każdy człowiek będzie mógł
odpocząć, na chwilę zapomnieć o chujowym życiu, pracy, w której
jest traktowany jak zwykły śmieć. Tak, chciałbym dać odrobinę
szczęścia takim ludziom. Stworze piękny nastrój ułatwiający
wewnętrzne wyciszenie. Wszystko już zaplanowałem! Dębowe stoliki,
krzesła obite czerwonym aksamitem, a ściany... ściany jebnę na
zielono.
– Mówisz
poważnie, prawda? – Victor nie musiał zadawać tego pytania;
widział poważny wyraz twarzy olbrzyma, widział lekki uśmiech na
jego ustach, gdy wspomniał o kawiarence. Roger mówił jak
najbardziej poważnie.
– Nie...
a może... kto wie? – Roger uśmiechnął się. – Wiesz...
chciałbym poznać kobietę, która pokocha mnie takim, jakim
jestem, a wiesz, że nie jestem aniołkiem. Myślę, że to jakiś
wczesny kryzys wieku średniego, lub coś w tym stylu. Jednak wiem,
że naprawdę tego pragnę!
– Masz
na myśli Tą Jedyną?
– Tak,
chociaż nie jestem pewny, czy taka kobieta istnieje.
– Skoro
chcesz, by ta rozmowa była poważna, to taka będzie. Kochasz Mary,
prawda?
Roger
przełknął głośno ślinę, lekko się zaczerwienił.
– Tak,
kocham ją, lecz nie tak jak myślisz. Tak samo jak ją, kocham
ciebie i Willa. Jesteście dla mnie rodziną. Nigdy nie widziałem w
niej kobiety, dla mnie zawsze była kumplem z cyckami, niczym więcej.
Ciągle
zapominasz, że potrafimy wyczuć kłamstwa, pomyślał Victor.
– Czy
nie wydaje ci się, że po tym wszystkim łączy was więcej niż
zwykła przyjaźń? Myślę, że powinieneś spróbować coś z
nią stworzyć.
– Może
masz rację. – Olbrzym się zamyślił. – Wiesz, ja nawet nie
wiem jak do niej zagadać, nigdy nie musiałem bawić się w miłego
faceta, dziwkom wystarczyła kasa, nie musiałem się niczym
przejmować.
– Zdajesz
sobie sprawę z kim rozmawiasz? Widziałeś mnie kiedykolwiek z
kobietą?
– No
niby nie...
– Wiesz,
niektórym kobietom wystarczyłby widok twojego sprzętu,
widziałem cię nago, jesteś, jak to się mówi... wprost
proporcjonalny, ściągnij portki i zacznij kręcić biodrami.
– Gdybym
to zrobił, to z pewnością byłyby straty w ludziach – Roger
zaśmiał się na głos, Victor zresztą też.
Victor
usiadł po turecku, położył dłonie na kolanach. Z jego twarzy
zniknęło rozbawienie i pojawił się poważny wyraz.
– Posłuchaj
mnie uważnie, ani ja, ani Will nie wiążemy naszej przyszłości z
Mary, jestem tego pewny. Jeżeli więc czujesz do niej coś więcej
niż braterską miłość, powiedz jej to. Jeżeli ona nie
odwzajemnia twoich uczuć, to najwyżej wyjdziesz na idiotę, jednak
wątpię, by tak się stało. Myślę, że ona coś do ciebie czuje.
– Myślisz?
– Tak.
Nic na tym nie stracisz, a możesz zyskać naprawdę wiele. Zresztą
trzeba ją wyrwać z tego koszmaru. Nie możemy pozwolić jej dłużej
brać w tym udziału.
Tak,
Roger myślał o tym przez cały czas, tylko udawał, że słucha
opowieści Ekene o leśnych duszkach, czy innych wróżkach.
Cały czas myślał o tym, co zobaczył, to coś nie było kobietą,
którą znał, to coś było potworem. Jednak nie było za
późno, by ją z tego wyciągnąć.
– Jeżeli
Mary się zgodzi i opuści Illuminati razem ze mną, to co zrobicie
razem z Willem? Nie możemy was tak zostawić.
– O
nas się nie martw, jakoś sobie poradzimy. – Chociaż bardzo
chciał, nie mógł mu powiedzieć, że w ciągu doby nie
będzie już Williama i Victora, jeden z nich stanie się zwykłym,
ponurym wspomnieniem.
– Mnie
martwi coś innego. Nie wiem czy odejście od Illuminati jest takie
łatwe. Myślisz, że pozwolą nam odejść? Chyba wiemy zbyt dużo...
– Wrócę
z Pieczęcią Wojny w zębach, niczym zwykły kundel przynoszący
kapcie swojemu panu, i z wielkim żalem powiadomię ich, że Mary i
Roger nie przeżyli. O ile przeżyjemy, oczywiście.
– Jesteś
gotowy to dla nas zrobić? Przecież zabiją cię jeśli to się
wyda! A co z Willem? On jest jednym z najwyższych rangą, tylko parę
osób ma bezpośredni dostęp do Magnusa, on jest jednym z
nich.
– O
to się nie martw. Powinieneś zacząć myśleć o tym, jak rozkochać
w sobie Mary – powiedział Victor kładąc się na plecach. –
Mógłbyś pierwszy pełnić wartę? Chciałbym się przespać.
– Nie
ma problemu.
– Roger...
ja nigdy nie przeprosiłem cię za to co zrobiłem z twoim ciałem,
nie znalazłem w sobie tyle odwagi by prosić cię o wybaczenie... –
powiedział drżącym głosem, omal się nie popłakał.
– Prosić
o wybaczenie? Nigdy ci nie wybaczę. – Słysząc te słowa, Victor
poczuł jak jego serce pęka, jednak nie mógł nic na to
poradzić. – Ponieważ żeby wybaczyć, trzeba kogoś za coś
obwiniać, a ja nigdy nie uważałem, że zrobiłeś mi jakąkolwiek
krzywdę. Kurwa, przez ostatnie dwa lata dusiłeś to w sobie? Jesteś
idiotą Victorze, pieprzonym idiotą...
Victor
nigdy nie przestał się obwiniać, jednak te słowa dały mu
odrobinę spokoju, poczuł, jak ogromny ciężar spada mu z serca. I
chociaż nie zaznał nawet odrobiny snu, udawał, że pogrążył się
w błogim śnie.
Ekene
zasnął bez najmniejszego problemu, wiedział, że po tym małym
przedstawieniu jedyne co im zagraża, to piekielne komary, nic
więcej. Śnił o starych dobrych czasach, o ojcu i dzieciństwie
spędzonym z Jones'em.
Dwadzieścia
lat wcześniej, gdy był jeszcze małym chłopcem, spędzał cały
wolny czas razem z ojcem. Ekne opowiadał mu o swojej przeszłości,
swojej rodzinie i dawnej wiosce. Chociaż mały Ekene miał tylko
dziewięć lat, jego ojciec opowiadał mu wszystko bardzo dokładnie,
z najdrobniejszymi szczegółami, o których chłopak w
jego wieku nie powinien był wiedzieć.
Śnił
o przeklętych misjonarzach, którzy nie wiadomo jak znaleźli
Małe Niebo, nie wiadomo po co wpychali im na siłę wiarę w ich
Boga, jego syna i wszystkie te aniołki i diabełki. Starali się
przekonać jego ojca, by zgodził się na wybudowanie kościoła
chrześcijańskiego, na szczepionki dla najmłodszych mieszkańców.
Nie wiadomo co chcieli przez to osiągnąć, nie wiadomo po co
chcieli zmieniać jego dom. Przecież była to najpiękniejsza i
najspokojniejsza wioska w całym Kongo. Jednak czy tego chciał czy
nie, ci misjonarze zmienili jego życie. Śnił o tym jak Jones
zaprzyjaźnił się z małym, grubym, białym misjonarzem, często
odwiedzał go w jego namiocie, ponoć grali tam w karty i śpiewali.
Jones opowiadał, że grubas uczył go grać na gitarze akustycznej.
Pamiętał, że w przeddzień ich wyjazdu Jones odwiedził go po raz
ostatni, lecz to co wyszło z namiotu nie było już jego
przyjacielem, wtedy nie wiedział co tam zaszło, teraz, jako dorosły
mężczyzna był pewny co spotkało Jones'a, jednak nigdy go o to nie
zapytał i nigdy nie miał zamiaru zapytać.
Pamiętał,
że po odlocie misjonarzy poszedł do swojego domu i przeżył
prawdziwy koszmar. Wszędzie była krew, jeszcze świeża, widział
na podłodze krwawe odciski butów. Poszedł ich śladem po
schodach i to co zobaczył zmroziło krew w jego żyłach, złapało
go za gardło i zaczęło dusić. Cała podłoga wymazana była
krwią. Na ścianach dostrzegł jakieś nieznane symbole, a na łóżku
dostrzegł swego ojca. Podbiegł do niego, zaczął szarpać go za
rękawy, błagać by się obudził, by nie robił sobie z niego
żartów, lecz to nie był żart, poderżnięte gardło,
podcięte żyły wzdłuż przedramienia też nie były żartem.
Ekene
powoli otwierał oczy. Widział nieprzeniknioną ciemność nieba, na
którym nie widać było żadnej gwiazdy. Słyszał wiele
dźwięków naokoło siebie, lecz z początku nie zdawał sobie
sprawy z tego, gdzie, i w jakim otoczeniu się znajduje. Wszystko
powoli wracało, rzeź Małego Nieba, oraz ptaki pochłonięte przez
moc ten istoty. Wszystko nabierało sensu. Odepchnął się rękoma
od podłoża i usiadł, przyglądając się ludziom pakującym
wszystkie swoje rzeczy do plecaków. Jones siedział obok niego
i przygotowywał małe pochodnie z patyków i skóry
zanurzonej w nafcie. Mary całkowicie wypoczęta rozmawiała z
okaleczonym gigantem pod drzewem, a William siedział w milczeniu
gdzieś na krańcu polany. Nigdzie nie mógł dostrzec Victora.
– Jak
ci się spało? – zapytał Jones.
– Bywało
lepiej. – odpowiedział masując dłonią obolały kark. Mogliście
mnie obudzić.
– Sam
wstałem godzinę wcześniej. Wyobrażasz sobie moje zdziwienie, gdy
William powiedział mi dlaczego straciłem przytomność?
Ekene
nie odpowiedział. Wstał delikatnie, odrobinę kręciło mu się w
głowie. Przykucnął przy niebieskiej karimacie i zwinął ją w
rulon.
– Gdzie
jest Victor?
– Poszedł
się odlać. – Jones skierował dłoń w prawą stronę, wskazując
mu wynurzającego się z ciemności mężczyznę.
Ekene
zobaczył, że cała grupa zbliża się do centrum polany. Już
czas, pomyślał. Podał zwinięty rulon Rogerowi, olbrzym
wsadził go do plecaka, który trzymał w dłoni.
– Jesteś
gotowy Ekene? – zapytał Will.
Przewodnik
spojrzał jeszcze raz w niebo, chmury powoli się rozpraszały,
ukazując miliony gwiazd, i parę tych szczególnych, dzięki
którym Ekene był w stanie doprowadzić ich do celu.
– Tak,
jestem gotowy.
Wyruszyli,
zostawiając za sobą stare legowisko goryli, które dało im
schronienie na tą jedną noc. Każde z nich pogrążone w myślach,
każde z nich wiedziało, że wojowniczki zostały wysłane, by ich
zabić. Wiedzieli, że czeka ich kolejna walka, nie wiedzieli jednak
tego, dla wielu z nich będzie to ostatnia walka w życiu.
Tym
razem nie szli w całkowitym milczeniu; Jones i Ekene wspominali
czasy spędzone z jego ojcem. William opieprzał Mary za
lekkomyślność i ogólny brak stylu. A Roger i Victor
rozmawiali o Alvarezie i Vladimirze. Victor powiedział, że po tych
wydarzeniach odwiedził ich rodziny, chociaż nie mógł
powiedzieć czym naprawdę się zajmowali, powiedział im, że
zginęli z uśmiechem na ustach w służbie ludzkości. Choć agencja
zadbała o to, by ich rodzinom nigdy nic złego się nie stało, oraz
o ich stan materialny, Victor wiedział, że jest to o wiele za mało.
Vladimir był typem samotnika, jedynym żyjącym członkiem jego
rodziny, była jego matka. Niestety, Alvarez zostawił po sobie żonę
z trójką małych dzieci. Victor zaoferował swoją pomoc,
jednak wdowa odmówiła. Nie chciała mieć nic wspólnego
z człowiekiem, który był przy śmierci jej ukochanego.
Jones
przystanął na chwilę, przyglądając się ciemnościom, szukając
w nich czegoś, czego nie powinno tam być.
– Mam
wrażenie, że w tych ciemnościach kryją się potwory, które
tylko czekają, by pożreć nasze ciała. Widzę ich twarze... –
powiedział Jones z lekkim przerażeniem.
– Nasze
mózgi działają w ten sposób, nie martw się tym, to
tylko złudzenie – odpowiedział Ekene.
– Nie
masz racji przewodniku – wtrącił William. – To co widzi Jones
nie jest złudzeniem, o nie... są to umęczone dusze ludzkie, które
po śmierci nie mogły zaznać spokoju, one naprawdę na nas patrzą,
lecz nie są w stanie zrobić nam krzywdy, przynajmniej nie te tutaj.
– Śmiejesz
się z moich wczorajszych historyjek? – zapytał urażony Ekene.
– Niestety
nie. To co powiedziałem to szczera prawda. Wiesz, że niektóre
z tych dusz są w stanie pochłaniać słabsze osobniki? Prawo
dżungli jest prawem nawet po śmierci. Jestem pewny, że słyszałeś
o opętaniach, nawiedzonych miejscach, o zbrodniach popełnionych we
śnie przez całkowicie nieświadomych ludzi. Dusze, które
pochłoną znaczną ilość słabszych osobników stają się
niewiarygodnie silne, one stają się tym co nazywamy demonami.
– I
one robią to same z siebie? Bez niczyjego udziału? – Słowa Willa
bardzo zaciekawiły Ekene.
– Tak.
Tymi duszami kieruje zwykła, ludzka zazdrość. Zazdroszczą nam
fizycznego ciała, ponieważ one już nie są w stanie odczuwać
niczego fizycznego, składają się z czystej energii.
– Nie
miałem o tym pojęcia, myślałem, że...
Ekene
przerwał wpół zdania. Usłyszał, poczuł, zawirowanie
powietrza kierujące się wprost na Jones'a. Maczetą trzymanej w
prawej dłoni zasłonił jego twarz; Jones usłyszał metal
uderzający o metal. W tym samym momencie, tuż za jego plecami
usłyszał ogłuszający huk armaty, odwrócił głowę i
dostrzegł w dłoniach olbrzyma ogromną strzelbę, z której
unosiła się stróżka błękitnego dymu. Przed nim coś
ciężkiego upadło na ziemię. Próbował oświetlić to
pochodnią, jednak stał za daleko, by życiodajne światło sięgnęło
swego celu. Podeszli, bardzo powoli, rozglądając się na wszystkie
strony, razem z Ekene i Rogerem do miejsca, w którym ów
przedmiot spadł z drzewa. Pochodnia rozświetliła trawę pod ich
stopami, która przechodziła z ciemnej zieleni w krwistą
czerwień. Dostrzegł dłoń, najpewniej męską, następnie tors,
teraz był pewny, że był to mężczyzna, gdy przysunął pochodnię
bliżej, odwrócił wzrok z obrzydzeniem; kolejny raz w życiu
zobaczył bezgłowe zwłoki.
Roger
naprężył się, nerwowo odwrócił za siebie i znów
wystrzelił; Jones nie zauważył nawet kiedy olbrzym przeładował
broń. Tym razem nie usłyszeli uderzenia w ziemię, lecz krzyk
cierpienia. Victor podszedł do jęczącego mężczyzny, nie musiał
iść daleko, zaledwie cztery metry w prawo, i podniósł
okaleczonego człowieka, jedną dłonią trzymając go za tył głowy.
Wojownik przeciekał niczym dziurawe wiadro, zalewając własną
krwią wszystko, co znajdowało się pod nim. Poniżej jego kolan nie
było już ciała, Roger odstrzelił obie jego nogi jednym strzałem.
Victor
przysunął mężczyznę do swojej twarzy, spojrzał mu w oczy i
wykrzyczał:
– Nie
chcieliśmy was zabijać! Gdybyście zostawili nas w spokoju, to
byście przeżyli, a tak, podpisaliście wyrok na siebie, i
wszystkich waszych ludzi. – Victor był wściekły, tak wściekły,
że z każdym słowem płynącym z jego ust, mała porcja śliny
padała na twarz wojownika. Złapał go drugą dłonią za szyję, i
jednym, niewiarygodnie lekkim ruchem skręcił mu kark, przekręcając
głowę w lewą stronę. – Roger! – kontynuował Victor
pozbywając się zwłok, rzucił je w krzaki, i sięgając za plecy
po swoje wierne bronie. – Mów!
Roger
uśmiechnął się, przeładował broń, wciągnął powietrze i
wykrzyczał:
– Dwóch
na dwunastej, oddaleni od siebie o metr – dwa pociski przeszyły
powietrze trafiając swój cel – kolejny nad... – nie
dokończył. William ubiegł Victora wyrzucając w powietrze sześć
ostrzy upodabniając głowę niedoszłego zabójcy do jeża. –
Ten jest mój – powiedział pod nosem, i wystrzelił, trafił
w drzewo, które zostało przeszyte na wylot zabijając
mężczyznę chowającego się za nim. – Spierdalacie? Nie chcecie
pobawić się z wujkiem Rogerem? – olbrzym wykrzyczał te słowa w
powietrze, czując, jak pozostała piątką widząc masakrę swoich
kompanów najzwyczajniej w świecie uciekła.
– Już
po wszystkim? – zapytał skulony pod drzewem Jones.
– Ta,
wstawaj, idziemy dalej – odpowiedział Roger.
I
ruszyli, jakby nic się nie stało. Jones z niedowierzaniem, kątem
oka, przyglądał się tym istotom, lecz najbardziej zdziwiło go
zachowanie Ekene; jego twarz była równie rozluźniona jak
tych potworów. Była jak z kamienia, na którym nie mają
prawa pojawić się żadne emocje. Jones poczuł się samotny, bardzo
samotny. Jedyny w miarę normalny człowiek, otoczony przez demony w
czeluściach mrocznego lasu, tak daleko od domu.
Zasadzka,
którą udaremnili nim się jeszcze rozpoczęła, miała
miejsce ponad dziesięć minut temu. Znajdowali się teraz na
wydeptanej ścieżce, prowadzącej, jak się wydawało Ekene, wprost
do Wioski Potępionych; gwiazdy wskazywało na to, że się nie
mylił.
Przewodnik
uważnie stawiał każdy krok, może nie czekało ich zbyt wiele
niebezpieczeństw, na pewno nie na drodze takiej jak ta, lecz
odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Ekene był w
dobrym humorze; nie pamiętał kiedy ostatnio bawił się tak dobrze.
Victor oraz jego przyjaciele dostarczyli mu naprawdę wielu nowych
przeżyć, a ich historie były naprawdę ciekawe, sam nigdy by
czegoś takiego nie przeżył, nie był pewny, czy chciałby coś
takiego przeżyć. Całe ich życie, wszyscy wrogowie, których
spotkali na swojej drodze, oraz prawdziwe możliwości Oddechu, było
czymś, co niezwykle go fascynowało. Było też coś jeszcze,
przewodnik nie wybaczyłby sobie, gdyby o to nie zapytał.
– Victor,
mógłbyś podejść? – poprosił Ekene.
Victor
przyśpieszył kroku, po chwili znalazł się tuż po lewej stronie
przewodnika.
– Ta?
– Myślę,
że zbliżamy się do waszego celu – powiedział spoglądając w
niebo. – Jest coś, co mnie bardzo ciekawi, lecz nie wiem, czy
powinienem o to pytać.
– Powiedziałem
ci już tyle, że możesz pytać o co chcesz.
– Dziękuje.
Jak to się stało... to znaczy... jak zostaliście zrekrutowani? Jak
dowiedzieliście się o tej swojej organizacji?
Victor
zamyślił się, to pytanie wybiło go z rytmu, starał się nastawić
swój umysł na nadchodzącą walkę, teraz już nawet on był
pewny, że nie będzie pokojowego rozwiązania.
– Rekrutacja?
To jedno z najstarszych moich wspomnień, nie pamiętam już tego
dokładnie, ale powiem ci co wiem. Ja, Roger i Mary pochodzimy z
sierocińców. Jesteśmy niechcianymi dziećmi, a może nasi
rodzicie nie mieli nas za co wykarmić i z dobroci serca oddali nas w
dobre ręce? Nie wiem, jakoś nigdy nie miało to dla mnie większego
znaczenia. Nie wiem też jak zostaliśmy wybrani, po czym poznali, że
uda nam się przejść ich próby, ale jak widzisz, udało nam
się. Pamiętam, że w wieku pięciu lat zabrał mnie mężczyzna w
garniturze, wyglądający na jakiegoś bogacza, a jak zdajesz sobie
sprawę, w sierocińcach się nie przelewa. Myślałem, że już
nigdy niczego mi nie zabraknie, że będę żył jak pączek w
maśle... mówiąc słowami Rogera: to się, kurwa, zdziwiłem.
Pamiętam podróż samolotem, oraz miejsce, do którego
mnie wysłano, miejsce, w którym spędziłem piętnaście lat.
Już pierwszego dnia dołączono mnie do grupy, w której skład
wchodził Roger, który, prawdę mówiąc, jako
siedmiolatek był niedużo niższy, niż Mary jest teraz. Oczywiście
była też mała zaryczana blondyna – Victor spojrzał na Mary,
która się lekko zarumieniła. – Alvarez i Vladimir, ta
dwójka zawsze trzymała się razem, pamiętam jak mi
dokuczali, lecz z czasem zaczęli mnie szanować. Cóż, z
czasem pokochaliśmy się jak bracia. Pamiętam też, że w pierwszy
dzień poznałem przywódcę naszej grupy, był nim Will. Co
jeszcze mogę powiedzieć? Treningi zręcznościowe, siłowe, walka
bronią białą, bronią palną. Nauka o układzie nerwowym
człowieka, czyli gdzie uderzyć żeby zabolało. Tajniki Qi,
Przebudzenie,
Oddech,
nieśmiertelna ludzka dusza. Wszystko to o czym już ci powiedziałem.
Po piętnastu latach morderczych treningów zostaliśmy wysłani
do kwatery głównej. Poznaliśmy naszego przywódcę
Magnusa, oraz poznaliśmy cel naszej pierwszej misji. Gdybyś widział
wyraz naszych twarzy; banda posranych ze strachu dzieciaków,
które miały wykorzystać nabyte umiejętności do... do
zabijania ludzi. Pierwsza misja była prawdziwym koszmarem, gdyby nie
opieka Willa, to Roger i ja z pewnością strzelilibyśmy sobie w
łeb, ja zresztą prawie to zrobiłem. Trzy lata później
byliśmy już po wielu, naprawdę wielu udanych misjach, byliśmy
prawdziwymi zabójcami. Kolejna misja dotyczyła szalonego
alchemika pracującego nad wynalezieniem kamienia filozoficznego...
kamienia nie wynalazł, ale to co odkrył było łakomym kąskiem dla
naszych uczonych, to wtedy się Przebudziłem... resztę znasz.
Ekene
nie odzywał się przez dłuższą chwilę, potrzebował czasu na
przetrawienie tych informacji. Wreszcie, ku ogromnej uldze Victora,
przewodnik przemówił:
– William
był w waszym wieku, gdy został mianowanym przywódcą?
– William?
– na twarzy Victora pojawił się wyraz zdziwienia. – William
wyglądał tak jak teraz.
– Co?!
– Will...
– Victor zwrócił się do swojego przyjaciela. – Ile ty w
ogóle masz lat?
Will
ułożył usta w dzióbek, chciał powiedzieć „w chuj”,
lecz ugryzł się w język. Spojrzał na Rogera, którego
sposób wypowiadania się, ogromna ilość przekleństw jaką
używał, udzielił się i jemu.
– Jestem
o wiele starszy niż myślisz.
– Więc
jakim cudem wyglądasz jakbyś był w moim wieku? – powiedział
potwornie zdziwiony Ekene.
– Na
to pytanie akurat mogę odpowiedzieć – wtrącił Victor. – Mamy
dostęp do technologii, o której zwykli ludzie, tacy jak
Jones, nie dowiedzą się nigdy. Z tego co mi wiadomo, to już
trzysta lat temu jeden z naszych naukowców opracował broń, o
której zwykli ludzie dowiedzą się najpewniej za sto, może
dwieście lat, mam na myśli laser. Jednym z ciekawszych wynalazków
naszych jajogłowych jest komora regeneracyjna. Odkryli oni, że, w
pewnym stopniu, można zatrzymać proces starzenia się komórek,
a nawet można go cofnąć.
– Ale
żeby wymyślić jedzenie, które nadaje się do jedzenia, to
kurwa nie, bo po chuj – burknął Roger.
– Jaszczurki
też nie chciałeś. – Ekene zaśmiał się pod nosem.
Jones
był prawdziwie zrozpaczony, choć nie dał tego po sobie poznać.
Znowu poczuł ogromną samotność. Ekene zachowywał się jak jeden
z nich, polubił ich, a oni polubili jego. Zachowywali się, jakby
znali się całe życie, on był jednym z nich.
Nagle
Ekene zatrzymał się, przeskoczył przez mały strumyk, i ruszył w
głąb gęstych krzaków. Cała grupa podążyła za nim,
przystanęli tuż obok niego, gdyż dostrzegli kres swojej wędrówki.
Stali u podnóża ogromnej góry, tuż przed nimi
znajdowało się ogromne wejście ozdobione kamiennymi rzeźbami. Na
dwóch kamiennych okręgach wpisanych w kwadrat wykute zostały
twarze starszego mężczyzny z bujną brodą. Victor podszedł
bliżej, ściągnął rękawiczkę z prawej dłoni, i przejechał nią
po rzeźbie. Podziwiał wszystkie detale twarzy, artysta, który
wykonał to arcydzieło był prawdziwie uzdolniony; starszy mężczyzna
wyglądał jak żywy, zmarszczki na czole, lekko przymrużone oczy,
oraz złowrogi uśmiech, wszystko to wyglądało jak prawdziwe.
– Co
czujesz? – zapytał Will.
– Kłopoty
– odpowiedział Victor. – Ekene, czym był ten kamień w centrum
Małego Nieba?
– To
kiedyś był posąg Papy Legby, naszego boga.
– Twój
ojciec go wykonał, prawda?
– Tak,
masz rację, ale dlaczego pytasz?
– Ponieważ
to też jest dzieło twojego ojca – wskazał dłonią piękne
rzeźby. – One emanują złowrogą energią... twój ojciec
nie był dobrym człowiekiem, jestem tego pewny.
Ekene
poczuł się dziwnie, bardzo dziwnie. Jego ojciec zawsze był
najmilszym człowiekiem jakiego znał, uosobieniem dobroci,
prawdziwym aniołem. Nie był w stanie uwierzyć w słowa Victora, i
wcale nie musiał tego robić.
– Uważam
inaczej. On zawsze był i będzie dobry, przynajmniej w mojej
pamięci.
– Nie
o to mi chodziło – Victor westchnął głośno. – To jest
pułapka, tak samo jak ten Papa Legba.
– Pułapka?
Papa Legba pułapką?!
– Kiedyś
nią był. Gdyby nie został zniszczony, to zapewne któreś z
nas by zginęło. Podczas szkolenia nauczono nas, że takie coś jest
możliwe, przynajmniej teoretycznie. Pułapki wysysające energię Qi
do ostatniej kropli. Tym był twój posąg, zabezpieczeniem
przed takimi jak my.
– Jesteś
tego pewny?
– Tak,
stuprocentowo pewny.
Przewodnik
kolejny raz się zamyślił. Starał się przypomnieć sobie, w jakim
stanie był ten posąg za czasów jego ojca. Uświadomił
sobie, że Papa Legba został zniszczony jakieś dziesięć lat
później, więc nie jest możliwe by szaman Xulu zabił jego
ojca, jeżeli Victor mówi prawdę, to Xulu powinien był
umrzeć. W tym momencie zdecydował, że będzie miał kolejny cel w
życiu, postanowił zbadać sprawę śmierci swojego ojca. Z czasem
stało się to nawet ważniejsze od odbudowania Małego Nieba.
Jones
podszedł do kamiennej twarzy, przysunął do niej twarz, i spojrzał
prosto w martwe oczy starca. Przez chwilę zdawało mu się, że
widzi w nich blask, jakby ktoś zamknął w ich wnętrzu księżyc, a
przynajmniej jedną z wielu gwiazd. Ciągle przyglądając się
rzeźbie zapytał Victora:
– Skoro
to jest pułapka, to dlaczego jeszcze żyjecie?
– I
to jest dobre pytanie – odparł Victor. – Zdaje mi się, że jest
to coś, o czym nasz nauczyciel nie miał pojęcia. – Victor włożył
skórzaną rękawiczkę na dłoń i stanął przed czarną
dziurą wewnątrz góry, dostrzegł na jej końcu słabe, białe
światło. – No cóż... wydaje mi się, że zaraz przekonamy
się czym jest ta pułapka. Ekene, jesteś pewny, że to jest wejście
do Wioski Potępionych? – Ekene kiwnął głową.
Weszli
całą grupą w głąb czarnego tunelu; Victor na czele, za nim Jones
i Ekene, Mary i William, z Rogerem na samym końcu. Szli bardzo
powoli, lękając się nieznanej pułapki, uważnie spoglądając pod
nogi. Victor oświetlał tunel światłem pochodni, wypatrywał
jakichś ukrytych zapadni, czy chociażby linki uwalniającej
nieprzyjemną niespodziankę.
– DAŁEM
WAM CZAS NA UCIECZKĘ. WYSŁAŁEM MOICH LUDZI Z OSTRZEŻENIEM, A WY
ICH ZABILIŚCIE. NIE CHCIAŁEM WAM TEGO ROBIĆ, LECZ NIE DALIŚCIE MI
WYBORU. GIŃCIE! – Wibrujący głos wydawał się dochodzić z
każdej strony, nawet z wnętrza ich własnego umysłu. Był to głos
potworny, niski, przywodzący na myśl bulgoczącego potwora z
bagien. Jeżeli jakikolwiek dźwięk może być obrzydliwy, to ten
głos taki właśnie był.
Victor
otrząsnął się najszybciej z nieprzyjemnego odrętwienia
spowodowanego głosem potwora. Dostrzegł mały kamień upadający z
sufitu, następny mały kamyczek upadł mu przy prawej stopie. Już
wiedział co się dzieje, przerażonym wzrokiem przyglądał się
kamiennemu sufitowi, już wiedział.
– Biegnijcie!
Do wyjścia! – wykrzyczał ile sił w płucach. Rzucił pochodnię
i pobiegł, biegł z całych sił, poczuł małą ulgę, gdy usłyszał
dźwięki ciężkich kroków jego kompanów, nie mógł
się zatrzymać, nie mógł się odwrócić i zobaczyć
czy go posłuchali.
Cały
tunel zatrząsł się, kamienny sufit zaczął opadać, powodując
deszcz małych kamiennych odłamków raniących ich twarze. Nie
uda nam się! Nie zdążymy!,
pomyślał Victor. Musiał pochylić się w biegu, ponieważ sufit
opadał o wiele szybciej niż mu się zdawało. Światło jest tak
blisko, już na wyciągnięcie ręki. Przerażeni ludzie poruszali
się na czworaka, Victor, który znajdował się na samym
przedzie, poczuł już ciężar kamienia na swoich plecach. Nagle,
podświadomie zdał sobie z czegoś sprawę, piętnaście sekund temu
słyszał więcej dźwięków, czyżby ktoś się zatrzymał?
Roger
zatrzymał się tuż przy pochodni wyrzuconej przez Victora. Czas się
dla niego zatrzymał. Widział nieruchomy płomień u swoich stóp,
widział kamienne odłamki lewitujące w powietrzu, widział swoich
przyjaciół, swoją rodzinę starającą się przeżyć za
wszelką cenę. Wiedział, że im się to nie uda, wylot tunelu był
o wiele za daleko, by nawet Victor zdążył się uratować. Czy
tak umiera bohater? Nie chcę być bohaterem, chcę być zapamiętany
takim, jakim byłem naprawdę,
pomyślał.
Kamienny
tunel spotęgował krzyk mężczyzny, który użył całych sił
zaklętych w ciele do przeciwstawienia się niewiarygodnemu
ciężarowi.
Po
drugiej stronie tunelu, z małej luki powstałej przez zawalenie się
kamiennego sklepienia, wyskoczył Victor. Błyskawicznie przykucnął
przy wyjściu, wyciągając dłonie po resztę swoich przyjaciół.
Zobaczył, że sufit nieznacznie się uniósł. Gdy pięć
sekund wcześniej usłyszał głos Rogera, domyślił się co olbrzym
zamierza zrobić, teraz był tego pewny. Cała grupa, za wyjątkiem
Rogera, była już całkowicie bezpieczna.
– Szybko!
Pomóżcie mi! – krzyknął Victor łapiąc za krawędź
sufitu.
William,
Ekene i Jones starali się mu pomóc, z całych sił próbowali
unieść kamienny sufit, by dać Rogerowi szansę na ratunek. Victor
usłyszał za swoimi plecami osunięcie się ciała, spojrzał za
siebie, ciągle starając się podtrzymać sufit, który teraz
stał się o wiele cięższy, i dostrzegł za sobą Mary z
zakrwawioną twarzą, krew wypływała jej z nosa, a po policzkach
spływały krwawe łzy. Przeciążyła się, chciała pomóc im
swoimi zdolnościami, jednak nie dała rady. Victor pochylił się i
wpełzł do tunelu. Opierając się plecami o sufit, starał się
użyć nóg do podniesienia go. Mniej więcej w środku tunelu
dostrzegł małą pochodnię lezącą u stóp olbrzyma. Roger
całą siłą swojego potężnego ciała wspierał sufit, jednak z
każdą sekundą słabł. Musiał się pochylić i oprzeć go na
barkach. Gdy dostrzegł Victora, szybko sięgnął po swoją
strzelbę, ciągle skulony wziął zamach, rzucił nią z całej siły
w stronę Victora i krzyknął „ Zaopiekuj się Sashą”.
Olbrzym
zobaczył jak jego ukochana broń przeleciała między nogami
Victora, zatrzymując się na jakimś kamieniu.
Wyśniła
ci się kawiarenka? Chciałeś dać szczęście ludziom? Jesteś
głupi Roger, jesteś głupi... zniszczyłeś tyle ludzkich istnień,
przelałeś morze krwi w imię celu, który nawet nie był
twoim celem. Po wszystkich tych okropnościach chciałeś być
szczęśliwy? Szczęście nie jest przeznaczone dla takich potworów
i ty dobrze o tym wiesz, pomyślał.
Jednak twoje życie nie było złym życiem. Teraz, gdy już
wiesz, że to koniec, przypominają ci się przyjemne chwile spędzone
z rodziną, które wcześniej uważałeś za całkowicie
zwyczajne, nie warte uwagi. Mary wycierająca twoją twarz
chusteczką, ponieważ znowu upierdzieliłeś się, bo jesz jak
świnia. Vladimir pijący litr wódki duszkiem, ponieważ
wygrałeś z nim w karty dostając z ręki pokera. Alvarez, który
pomimo swojego zajęcia zawsze był dobrym ojcem i za to go
podziwiałeś. Victor... Victor, który był dla ciebie kimś
więcej niż bratem, kimś więcej niż rodziną, nawet nie wiesz jak
nazwać to uczucie. William, który na twoje dwudzieste
urodziny podarował ci najpotężniejszą broń jaką kiedykolwiek
widziałeś, byłeś taki szczęśliwy, że nawet nadałeś jej imię.
I znowu Mary, Mary, którą kochałeś, choć bałeś się do
tego przyznać. Żyłeś dobrym życiem.
Victor
poczuł, że Roger nie wytrzyma ani chwili dłużej, coś szarpnęło
go za bluzkę i wyciągnęło siłą z tunelu, jednak zdążył
jeszcze dostrzec bezgłośne słowa płynące z ust olbrzyma, słowa,
których nie zapomni do końca życia, i które będą go
prześladowały jeszcze przez wiele, wiele lat.
Will
wyszarpał Victora i rzucił go o ziemię, ułamek sekundy później
sufit uderzył w podłoże, pozbawiając Rogera życia.
Victor
leżał chwilę na ziemi, spojrzał na skulonych Jones'a i Ekene,
którzy wyglądali jakby mieli się rozpłakać. Dostrzegł też
stalowo zimny wzrok Willa. Nie myśląc zbyt wiele rzucił się na
niego, okładając go pięściami po twarzy. Will upadł na ziemię,
Victor przysiadł na nim i uderzył go jeszcze raz, ten ostatni raz.
Zobaczył, że to co wydawało mu się zimnem bijącym z jego wzroku
nie było tym, czym się wydawało. Will płakał, zwyczajnie płakał.
Victor puścił go, usiadł na ziemi i przyłożył obie dłonie do
twarzy.
– MÓWIŁEM
WAM, ŻE TO SIĘ TAK SKOŃCZY. BYŁOBY DLA WAS ZNACZNIE LEPIEJ,
GDYBYŚCIE WSZYSCY TAM ZGINĘLI! – Kolejny raz usłyszeli potworny
głos, który niewątpliwie należał do Szamana Xulu.
– Już
nie żyjesz skurwysynu. Zabije ciebie, zabije wszystkich których
kochasz, wszystko na czym ci zależy zostanie zniszczone na twoich
oczach. Wybije w pień całą twoją pieprzoną wioskę! –
Powiedział Victor stojąc już twardo na ziemi. Ściągnął obydwie
rękawiczki z dłoni, sięgnął po Seek
i Destroy,
przycisnął mały guzik ukryty u spodu rękojeści swoich
rewolwerów. W drewnianych rękojeściach pojawił się małe
igły, mające na celu wbicie się w wewnętrzną część dłoni.
Victor wbij obydwa rewolwery w dłonie, wydając przy tym cichy syk,
skierował twarz na Ekene, który najwyraźniej bardzo
przeżywał śmierć Rogera, ponieważ nie poruszył się nawet na
milimetr od czasu zawalenia sufitu.
– Ekene,
mógłbyś poczęstować mnie papierosem?
Przewodnik
sięgnął do kieszeni, wyciągnął tytoń, bibułkę i skręcił
papierosa, podsunął go pod twarz Victora.
– Jeżeli
mógłbyś, to proszę wsadź mi go do ust, jak widzisz, moje
ręce są zajęte. – Ekene posłusznie wykonał prośbę.
Victor
przysunął lufę rewolweru do czubka skręta i pociągnął za
spust. Ciągły niebieski promień oświetlił całe pomieszczenie,
omal nie oślepiając Ekene.
– Po
przygodzie z alchemikiem, jajogłowi udoskonalili moją broń.
– Co
zamierzasz teraz zrobić? – spytał Ekene beznamiętnym
głosem, jakby stracił coś cennego, lecz przecież nie stracił
nic.
– Czy
to nie oczywiste? – Victor spojrzał na Ekene, zaciągnął się,
następnie skierował wzrok na „Sashę” strzelbę Rogera. Wskazał
ją dłonią. – Zaopiekuj się nią, i przy okazji zajmij się też
Mary, nie możemy pozwolić jej na zemstę, to by ją całkowicie
zniszczyło.
– Więc
idziemy w dwóch – powiedział Will trzymając się za
obolałą twarz. – Myślisz, że damy rade?
– Zaraz
się przekonamy – odparł sucho.
Ruszyli,
dwóch mścicieli, dwóch przyjaciół, a
jednocześnie wrogów, z czego jeden z nich nie zdawał sobie
sprawy. Jeden z nich zginie z ręki drugiego, lecz żaden z nich już
nie wróci. Istota, która pojawi się z Pieczęcią
Wojny w dłoni, nie będzie żadnym z nich.
Trochę mi szkoda Rogera, bo planował zacząć swoje życie na nowo uwalniając się od Illuminatich - ale uratował przyjaciół, co było bardzo szlachetne. Ciekawie opisane wspomnienia "z przed dwóch lat" oraz dzieciństwo bohaterów opowieści Fausta. Czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńW normalnej powieści tłumaczenie/wyjaśnienie „*” podaje się na dole strony. Gdybym wkleił te informacje na koniec części, to nie miałoby to sensu, ponieważ zaraz po rozmowie Willa z Rogerem jest cała ta akcja z telekinezą Mary. Myślę, że to miejsce jest najbardziej odpowiednie w tego typu powieści:
OdpowiedzUsuń1. Feuilleté de fruits de mer* - owoce morza w cieście francuskim.
2 Crème de champignons** - zupa krem z pieczarek.
Roger... mi osobiście, jako twórcy tej postaci, było strasznie przykro z powodu jego śmierci. Roger był człowiekiem, który nie znał normalnego życia; został sierotą w wieku pięciu lat(co i jak jeszcze kiedyś się dowiecie – mały spojler) po czym wyrwano go z sierocińca i wyszkolono na maszynę do zabijania. Roger robił to co umiał – zabijał. Gdy jednak stanął twarzą w twarz ze śmiercią i to przez najlepszego przyjaciela, zaczął zastanawiać się nad swoim życiem. Zrozumiał, że prędzej czy później stanie się dokładnie takim samym potworem na jakie polował przez całe życie. Gdy w końcu to zrozumiał, zaczął wątpić w to, czy ktoś, w kim przemoc i nienawiść jest tak głęboko zakorzeniona, zasługuje na szczęście. Słowa Victora uświadomiły mu, że nigdy nie jest za późno na ratunek. I gdy zdecydował się porzucić nienawiść, porzucić Illuminati i stać się normalnym człowiekiem, który uszczęśliwia innych, gdy postanowił żyć jak normalny człowiek, śmierć upomniała się o swoją własność. Właśnie w tym momencie, gdy wiedział już, że nie uniknie jej, zrozumiał, że przez cały czas był szczęśliwy, cały czas miał wszystko to o czym marzył.
Czy udało mi się napisać to w ten właśnie sposób? Czy poczuliście to wszystko tak jak ja? Wydaje mi się, że nie aż tak jakbym chciał...
Zostawmy teraz Rogera i powiedzcie mi czy podobało wam się przedstawienie Mary? Z opisem telekinetycznych zdolności Mary męczyłem się parę dni, na początku wyglądało to zupełnie inaczej. Powiedzmy, że jestem zadowolony z efektu, ja jednak czytałem to wiele, wiele razy, dlatego rozumiem wszystko i wydaje mi się to całkiem fajne. Wystarczyło wam raz przeczytać, by wszystko wydało się całkiem jasne? Czy może jednak jest to troszkę chaotyczne?
Mam jeszcze parę pytań odnośnie sposobu w jaki to jest napisane. Pozwoliłem sobie na wiele metafor i ogólnie dałem ponieść się wyobraźni. Starałem się używać lepszego słownictwa, zwracając uwagę na dosłownie wszystko. Sam przeczytałem ten rozdział dwa razy po ukończeniu; czytało mi się naprawdę fajnie i przyjemnie, metafory, epitety, wszystko wydawało się na swoim miejscu. Czy według was też jest dobrze?