5. Wioska Potępionych.

     Jones siedział na ziemi, oparty plecami o kamienną ścianę. Kątem oka dostrzegł niknące światło pochodni w tunelu prowadzącym w głąb góry. Przetarł przepoconą twarz. Spojrzał na swoją dłoń, która wydawała się migotać tuż przed jego oczyma. Zawroty głowy, mdłości, poczucie bezsilności, te emocje zawładnęły nim całkowicie. Zastanawiał się dlaczego tak bardzo starał się ocalić olbrzyma? Może to przez zmysł stadny? Skoro wszyscy starali się podtrzymać sufit, to i on musiał? Może jednak chodziło o coś innego? Może chodziło o sposób, w jaki Roger zginął?
     W przeszłości, gdy jeszcze był dzieckiem, pod skrzydłami opiekuńczego ojca Ekene, zostały mu wpojone wartości, o których z biegiem lat zapomniał. Teraz jednak, poświęcenie olbrzyma obudziło w nim dawno zapomniane uczucia; Roger poświęcił życie, aby ich ocalić. Jones zdawał sobie sprawę z tego, że został ocalony „przy okazji”, jednak to nic nie zmieniało, zupełnie nic. Ten człowiek... nie... ta bestia zamordowała wszystkich moich ludzi, wszystkich, których mogłem nazwać przyjaciółmi, wprawdzie nimi nie byli, lecz przyświecał nam ten sam cel. Dlaczego jego śmierć tak mnie zdewastowała? Dlaczego?! — Jones pytał sam siebie w myślach.
     Ekene wyglądał na równie zdruzgotanego, lecz powoli zbierał się do kupy. Zawierzono mu opiekę nad Mary i strzelbą; bronią nie musiał się przejmować, lecz kobieta wymagała jego opieki. „Zaopiekuj się nią” powiedział Victor. Ekene wiedział, że nie chodziło o to, by umilić jej czas czekając na ich powrót, lecz o to, aby powstrzymać ją za wszelką cenę, gdy się ocknie i zrozumie co się stało. Jedyne co przyszło mu na myśl, to ogłuszyć ją w momencie, w którym się obudzi.
     Jones, podaj mi swój plecak — powiedział podnosząc delikatnie Mary.
     Mężczyzna nie zareagował natychmiast, chwilę przyglądał się otępiałym wzrokiem, wstał z miejsca, bardzo powoli. Ściągnął plecak, podszedł do Ekene i razem z nim ułożył głowę Mary na miękkiej torbie.
     Krew, wszędzie krew — wyszeptał Jones spoglądając na twarz nieprzytomnej kobiety.
     Ekene obślinił rękaw swojej koszuli i delikatnie przetarł nim jej twarz; czerwone smugi rozmazanej krwi przypominały obdarte ze skóry zwierzę.
     Nic jej nie będzie?
     Nie — odparł Ekene przyglądając się kobiecie. — Widziałeś co zrobił Victor ze swoją bronią?
     Wbił ją w dłonie...
     Tak... myślę, że ten ich Oddech, energia Qi, jest w ludzkiej krwi. Może jest w całym ciele, ale jestem pewny, że krew jest jej najsilniejszym źródłem. Zobacz — wskazał dłonią twarz Mary      — jej naczyńka krwionośne pękły, dlatego krwawi z nosa i ust, a po policzkach spływają jej krwawe łzy.
     Może masz rację, ale czy to coś zmienia?
     Ekene ruszył w kierunku zawalonego sufitu i położył się na ziemi, nie spuszczając z oka śpiącej kobiety. Sięgnął do kieszeni na piersi, wyciągnął z niej tytoń, skręcił papierosa, odpalił go pochodnią i zaciągnął się. Jones dołączył do Ekene; zajął miejsce tuż obok niego.
     Jeżeli mam rację co do Qi, to oni ryzykują o wiele więcej niż myślałem; każde użycie Oddechu może okazać się dla nich śmiertelne...
     Jones spojrzał na swego dawnego przyjaciela zdziwionym wzrokiem.
     Chcesz mi powiedzieć, że oni nie mają zamiaru wracać?
     Nie — Ekene kiwnął przecząco głową — myślę, że oni chcą wrócić, lecz wiedzą, że mają znikome szanse. — Nie mógł mu powiedzieć o swojej pierwszej rozmowie z Victorem, i o tym, czego się z niej dowiedział. Poczuł ulgę, gdy dostrzegł, że Jones nie miał zamiaru pytać o nic więcej.
     Jones spojrzał w głąb tunelu; światło pochodni niesionej przez Willa zniknęło.


     Po osunięciu potężnego bloku kamienia, sufitu tunelu, została tylko jedna droga, prowadząca w głąb jaskini, wprost przed oblicze szamana Xulu.
     William szedł na przedzie, trzymając w dłoniach pochodnię oświetlającą im drogę. Tuż za nim kroczył Victor; twarz rewolwerowca przypominała biały marmur, na próżno było szukać w niej jakichkolwiek emocji. Victor przywdział swą maskę; maskę potwora wypranego z uczuć, jednak nie był w stanie zabić emocji oraz myśli kłębiących się w jego głowie. Dłonie miał opuszczone wzdłuż tułowia, a w nich swoją wierną broń: rewolwery, które, jego zdaniem, miały wszystko zakończyć.
     Dwóch mścicieli, gotowych poświęcić wszystko, byle tylko zakosztować rozkoszy zemsty, stąpało delikatnie po skalistym podłożu, starannie wybierając miejsce do postawienia następnego kroku; obawiali się kolejnej pułapki zastawionej na nich przez szamana.
     Tunel, którym szli, został niezwykle starannie wydrążony w skale. Podłoga była idealnie płaska, wypolerowana niczym lustro, i gdyby nie drobne kawałki skał i kurzu, można by było się w niej przejrzeć. Proste ściany ozdobione dziwnymi napisami, których Victor nie był w stanie zrozumieć. Zaokrąglone sklepienie na wysokości ponad trzech metrów, na którym, co parę metrów zawieszone były czerwone „bańki”, żaden z nich nie wiedział do czego służą, możliwe, że były to zwykłe lampy. Obydwaj czuli się niezwykle nieswojo; mieli wrażenie, że przejście prowadzi do grobowca faraona, lub innego majestatycznego władcy, a szli przecież do zapyziałej wioski, przynajmniej tak im powiedziano.
     Tuż przed nimi pojawiła się kamienna framuga ozdobiona niezwykle pięknymi literami. William oświetlił tajemnicze pismo, w zamyśleniu przyglądając się każdej z liter.
     Potrafisz to przeczytać? — zapytał Victor wypluwając niedopałek papierosa z ust.
     Ta literka „Y” z ogonkiem, oznacza „wroga”, a to, co przypomina przekrzywioną literę „K” znaczy gość, przybysz, lub przyjaciel. Daj mi chwilkę.
Victor skinął głową, oparł się plecami o ścianę i cierpliwie czekał.
     Po niecałych dziesięciu sekundach William powiedział: „ Zawróć przybyszu! Za tymi wrotami znajduje się Samekh, nasz dom. Po ich przekroczeniu staniesz się naszym wrogiem, a jako wróg, zostaniesz unicestwiony.”
     Wioska Potępionych nazywa się Samekh? Nawet lepiej brzmi — skomentował Victor.
     Ostrzeżenie znajduje się tutaj, we wnętrzu góry, a nie przed samym wejściem do jaskini. Po śmierci Rogera przemówił do nas głos, prawdopodobnie szamana Xulu. A do tego szpiegowano nas i zastawiono na nas pułapkę. Coś mi tu śmierdzi.
     Myślisz, że wiedzieli o naszym przybyciu?
     Musieli wiedzieć...
     Więc ktoś zdradził — powiedział nerwowym głosem, patrząc prosto w oczy Willa. Niedawno usłyszał o pewnym zdrajcy znajdującym się w jego własnej grupie.
     Może tak, później się tym zajmiemy.
Przekroczyli pierwsze wrota. William zatrzymał się, przykucnął, przysunął pochodnię do podłoża. Rozejrzał się wokół siebie, zatrzymując wzrok na Victorze.
     Czujesz to?
     Victor zupełnie go zignorował. Zbyt dużo myśli zaprzątało mu głowę.
     Na przeciwległej ścianie małego korytarza zapaliła się pochodnia ukazując kamiennie schody.
      Spiralne schody prowadzące w dół wieży... — powiedział William.
     Chyba coś spieprzyliśmy. Jak to często bywa w baśniach, bohaterowie, po pokonaniu smoka wspinają się na wieże, by uratować księżniczkę uwięzioną przez złego czarownika.
     Ta... najwyraźniej coś spieprzyliśmy. Zakrwawiona księżniczka leży na twardej podłodze, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że jej rycerz został zabity. A smok jeszcze żyje i ma się dobrze...
     Już niedługo... — prychnął Victor.
     Gdy schodzili w dół wieży kolejne pochodnie zapalały się tuż przed ich oczami, same z siebie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
     Bawi się z nami — wysyczał Victor przez zaciśnięte zęby.
     Albo jest niezwykle głupi, albo niezwykle potężny. Miejmy nadzieję, że mamy do czynienia ze zwykłym głupcem — odrzekł Will.
     Po przejściu trzystu schodków wkroczyli do wielkiej sali, na środku której znajdował się potężnych rozmiarów kamienny stół, bez krzeseł. Na ścianach zawieszone były pochodnie oraz uschnięte szkielety ptaków z rozłożonymi skrzydłami i dziobami skierowanymi ku górze.
     Pomieszczenie miało długość ponad dwustu kroków, a na samym końcu znajdowało się wyjście, przez które, jak się wydawało, przebijały się promienie słońca.
     Będę zbyt wyczerpany po walce z szamanem, żeby wykonać Jego rozkaz. Jeżeli jednak zrobię to teraz, to czy dam radę pokonać Xulu w pojedynkę? Nie mam wyjścia, pomyślał Victor.
     William wiedziony złym przeczuciem obejrzał się za siebie. Przed swoją twarzą dostrzegł lufę rewolweru, a tuż za nią zimny wzrok Victora.
     Co ty robisz?! — krzyknął.
     Szczęka Victora zatrzęsła się delikatnie nim pociągnął za spust. William uchylił się przed niebieskim promieniem, jednocześnie uderzając pięścią w przedramię Victora. Rewolwerowiec syknął z bólu. Wystrzelił z drugiej broni, trzymając ją nisko przy pasie. Will uskoczył w prawo, jednak zbyt wolno: promień pozbawił go większej części lewego ucha.
     Ostatni raz pytam, co ty odpierdalasz?!
     Nie uzyskał odpowiedzi.
     Więc niech tak będzie — wysyczał.
     William stał niedaleko wyjścia z pomieszczenia, mając za plecami oślepiające światło. Stanął w małym rozkroku, uginając kolana i przechylając tułów do przodu; przypominał bestię szykującą się do ataku. Szybkim ruchem rozchylił poły płaszcza wyciągając z nich sztylety. Cisnął nimi wprost w twarz Victora szykującego się do kolejnego strzału. Rewolwerowiec rzucił się na ziemie, cudem tylko unikając śmiercionośnych ostrzy, odbił się nogami od podłoża wykonując zwinnego fikołka i schronił się za kamiennym stołem.
     Victor oddychał ciężko, spojrzał na swoją rękę; fioletowe żyły uwypukliły się na jego przedramieniu; Seek i Destroy wysysały z niego życie. Nie był pewny, na ile może sobie pozwolić; pięć? Może sześć wystrzałów. Sięgnął do prawej kieszeni spodni, wyciągnął z niej dwie metalowe łuski po nabojach. Odczekał chwilę, po czym rzucił je w ścianę znajdującą się po jego prawej stronie. Miał nadzieję, że odwróci tym uwagę przeciwnika.
     Pół sekundy po uderzeniu metalowych łusek o kamienną ścianę, rewolwerowiec wychylił się zza stołu. Ku jego przerażeniu zobaczył przed sobą Williama, oraz trzy sztylety lecące w jego kierunku. Wiedział, że nie zdoła zrobić uniku, w akcie desperacji wystrzelił ze swojej broni, celując wprost w ostrza. Trzymał palec na spuście o wiele dłużej niż powinien, poziom jego energii drastycznie zmalał. Skoncentrowany promień Qi zdezintegrował dwa z trzech ostrzy, a ostatnie z nich tylko częściowo, lecz Victor tego nie zauważył. Zostały mu tylko dwa strzały, jeżeli teraz nie trafi, to już po nim. Już miał pociągnąć za spust, gdy poczuł ogromny ból w klatce piersiowej; trzecie z ostrzy, które zostało tylko lekko nadtopione, wbiło się w jego klatkę piersiową zatrzymując się na żebrze, tuż przed sercem.
     Rewolwerowiec upadł na jedno kolano. Spojrzał na Willa, który wskoczył na stół trzymając w prawej dłoni Arachne; był to sejmitar o karmazynowym kolorze, który przez swój zakrzywiony kształt przypominał kieł ptasznika. Arachne przez większość czasu spoczywała ukryta w skórzanej pochwie przysznurowanej rzemieniami do uda Williama. Używał jej tylko w wyjątkowych okolicznościach, w takich jak ta, gdy wiedział, że nie może sobie pozwolić na lekceważenie przeciwnika.
     Czas zwolnił, każda sekunda była dla Victora godziną, godzina dniem, a każdy dzień rokiem. Widział Willa biegnącego w jego stronę z zamiarem pozbawienia go życia. Widział emocje na jego twarzy oraz ból w jego sercu. Oto on Victor, uczeń i przyjaciel, klęczał na ziemi i czekał na śmierć, ponieważ odważył się podnieść rękę na swego mentora.
     William był już niebezpiecznie blisko, jeszcze jeden kroczek i poderżnie gardło swemu niedoszłemu zabójcy. Victor przysunął prawą dłoń do ust, przytrzymał lufę rewolweru w zębach, wyrywając igły ze swojej dłoni. Chwycił go zakrwawioną ręka, kierując igły w stronę przeciwnika. Przykucnął i skoczył do przodu, nie zdążył przechylić głowy; Arachne wbiła się w jego nos i prześlizgnęła po kości policzkowej przecinając skórę i mięśnie aż do samego ucha. Poświęcił część twarzy, jednak dopiął swego celu; Destroy tkwił w klatce piersiowej przeciwnika.
     Pociągnął za spust.
     Prawy mięsień piersiowy Williama, w który został wbity Destroy, napiął się do granic możliwości. Mężczyzna nie mógł złapać tchu, czuł jak opuszczają go siły. Biały promień jego własnej energii wystrzelił z lufy położonej wzdłuż jego ciała, wprost w ścianę z kamiennych bloków dezintegrując znaczny jej fragment. W ścianie powstał długi tunel o idealnie zaokrąglonym wejściu średnicy ponad dwóch metrów.
     William wypuścił sejmitar z dłoni i upadł na kolana, jego ręce leżały bezwładnie tuż o stóp Victora. Rewolwerowiec wyciągnął dłoń z Seek przed siebie, przykładając lufę wprost do czoła obezwładnionego Williama.
     Każdy strzał wysysa ogromną ilość energii. Przez ponad pół roku ćwiczyłem, by zyskać nad tym choć odrobinę kontroli, dla kogoś takiego jak ty jeden wystrzał może być śmiertelny.
     Victor trzymał lufę Seek ciągle przyciśniętą do twarzy Willa. Starał się opanować drżenie dłoni, lecz nie potrafił tego zrobić, nie był w stanie pociągnąć za spust, nie był w stanie wykonać rozkazu. Brutalnie wyrwał rewolwer z dłoni i rzucił go za siebie. Upadł na kolana zalewając się łzami. Źrenice Willa podążyły za nim, była to jedyna część ciała nad którą miał jakąkolwiek kontrolę.
     Nie jestem w stanie tego zrobić — wyszlochał.
     William ciągle patrzył na swego przyjaciela, który schował twarz w dłoniach. Nie potrafił nic powiedzieć, zresztą, co miałby powiedzieć? „Przykro mi, że nie udało ci się mnie zabić?”
Victor wyciągnął Destroy z piersi Williama i powiedział:
     Rób co chcesz...
     Will powoli dochodził do siebie, nie był jednak w stanie ustać na nogach.
     Mam tylko jedno pytanie — wyszeptał — dlaczego?
     Przecież wiesz dlaczego! — krzyknął Victor
     William uniósł brwi ze zdziwienia.
     Ja... nie rozumiem...
     Więc pozwól, że ci wytłumaczę! Dzień przed naszym wyjazdem zostałem wezwany przed obliczę naszego mistrza. Zdziwiłem się bardzo, ponieważ pierwszy raz miałem okazję stanąć z nim twarzą w twarz. Mistrz Magnus powiedział mi prawdę, prawdę, w którą nie mogłem uwierzyć, w którą nie byłem w stanie uwierzyć... „William jest podwójnym agentem, sprzedaje tajemnice Illuminati naszym wrogom. Chociaż robie to z ciężkim sercem, i wiem, że nie powinienem cię obarczać takim brzemieniem, to jednak jesteś jedyną osobą, która jest w stanie to zrobić. Musisz go zabić...”
     William otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Z jego ust wydobył się jakiś dźwięk, słowo, lecz całkowicie niezrozumiałe.
     Teraz już rozumiesz?! — kontynuował Victor.
     Will wstał o własnych silach; jego umiejętność szybkiej regeneracji bardzo mu w tym pomogła. Położył dłoń na ramieniu Victora i powiedział:
     To jest kłamstwo... nigdy bym was nie zdradził. Prawdziwym zdrajcą jest Magnus. Nie wiem tylko dlaczego...
     Dlaczego miałbym w to uwierzyć? — zapytał Victor ocierając oczy z łez.
     A dlaczego uwierzyłeś jemu? — odpowiedział bez chwili namysłu.
     Ponieważ... on jest naszym przywódcą!
     Można o nim powiedzieć naprawdę wiele, ale nie można nazwać go przywódcą... on jest raczej płaczącym dzieckiem, które zyskało zbyt wiele władzy. Zaufaj mi, wiem o czym mówię.
Will podszedł do stołu i usiadł na nim krzyżując ręce na piersi.
     Powiedz mi, dlaczego on chciał twojej śmierci? — Victor próbował wstać, lecz metalowy odłamek w jego piersi powodował ogromny ból.
     William zamyślił się, spojrzał przenikliwym wzrokiem na swego ucznia, i powiedział:
      Gdy skończyłeś dwadzieścia lat wyglądałeś już jak dorosły mężczyzna. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że do złudzenia przypominasz kogoś z mojej przeszłości. Z początku wydawało mi się to niemożliwe; tamten człowiek zginął... a jednak wszystko co robiłeś przypominało mi o Nim. Nawet pozycja w jakiej zwykle odpoczywasz. Powiedz — narysował palcem na zakurzonej podłodze numer „10325” — czy to ci coś mówi?
     Nic... nie rozumiem o co ci chodzi...
     Jak już mówiłem, mam pewną teorię na temat zdrady Magnusa. Jeszcze jedno: kiedyś, gdy byłem dużo młodszy, pewna czarnoskóra wieszczka przepowiedziała mi coś, czego nie byłem w stanie pojąć, lecz teraz wszystko staje się jasne. Posłuchaj:

                                                         Szklana kula wypadła z rąk jej niegodnych,
                                                         i rozbiła się o ziemię, której dała życie.
                                                         Szklana kula rozbiła się na dwanaście fragmentów,
                                                         każdy z nich o niewyobrażalnej mocy.
                                                         Każdy z dwunastu niegodnych otrzymał jeden z nich,
                                                         a z nim potężną moc,
                                                         oraz przekleństwo.
                                                         Co kiedyś było jednością, zostało podzielone,
                                                         lecz nastanie dzień,
                                                         w którym na powrót stanie się jednością.
                                                         Gdy ten dzień nadejdzie,
                                                         świat ulegnie zmianie,
                                                         lub całkowitemu zniszczeniu.”

      Rozumiesz coś z tego? — kontynuował Will.
     Victor złapał się za pierś, na jego twarzy pojawił się wyraz ogromnego cierpienia; z każdym oddechem ostrze wbijało się coraz głębiej, niebezpiecznie zbliżając się do serca.
     Dalej nic...
     William znów popadł w zadumę. Victor, pomimo ogromnego bólu, przyglądał się jego twarzy, dostrzegł na niej smutek.
     Kiedyś było nas dwunastu... — westchnął — profesor oraz jego jedenastu uczniów. Zarówno Magnus jak i ja byliśmy uczniami, lecz równie potępionymi co nasz mentor. Niedługo po naszym przybyciu zostaliśmy wplątani w intrygę, przez którą kolejny raz dopuściliśmy się grzechu. — William spuścił wzrok, ciężar jego wspomnień nie dawał mu spać spokojnie przez wiele lat. — My... my zabiliśmy profesora... zabiliśmy, — mężczyzna zaśmiał się gorzko — my go zamordowaliśmy! Obdarliśmy go ze skóry i rozczłonkowaliśmy jego ciało. Najgorsze w tym wszystkim nie jest to, że on żył dopóki nie pozbawiliśmy go ostatniej kończyny... najgorsze jest to, że wmówiono nam jego winę, a tak naprawdę zamordowaliśmy niewinnego człowieka...
     Cóż... to nie jest zbyt przyjemna opowieść, lecz co ja mam z tym wspólnego?
     Otóż, myślę, że profesor został w jakiś sposób wskrzeszony, może przez tą istotę, która tamtego dnia powiedziała nam prawdę. Może reinkarnacja jednak jest możliwa, a może zwyczajnie żaden z nas nie może umrzeć? Myślę, że ty jesteś reinkarnacją naszego profesora. Nie... jestem tego pewny.
     Rewolwerowiec chciał się roześmiać, lecz dopiero teraz rana na twarzy dała o sobie znać.
     Gdybym był tym waszym tajemniczym mentorem, to raczej bym o tym pamiętał — odpowiedział Victor krzywiąc się.
     Powiadają, że ogromne cierpienie może wyryć na duszy nieuleczalną ranę. A co może być większym cierpieniem od tego, jak jedenastu uczniów, których wychowywałeś od maleńkości, dla których byłeś ojcem, którego nigdy nie mieli, pozbawili cię życia w tak okrutny sposób? — William znów spuścił wzrok. Myślał, że udało mu się pozbyć tego poczucia winy, zepchnąć je w otchłań zapomnienia, lecz okazało się, że był w błędzie. —Dobra, porozmawiamy o tym później. Teraz trzeba doprowadzić cię do porządku i odzyskać Pieczęć. Połóż się.
     Victor posłusznie wykonał rozkaz. William przykucnął przy nim, rozpiął jego koszulę i wsadził dwa palce w ranę na jego piersi. Wyciągnął metalowy odłamek i rzucił go na ziemię.
     Nie wiem czy to zadziała...
     Wyciągnął sztylet z podszewki płaszcza i przeciął wewnętrzną część swojej dłoni, pozwalając, by krople krwi zalały ranę na piersi rewolwerowca. Rozcięcie bardzo powoli zrastało się, by po chwili zostawić po sobie pamiątkę w postaci ledwo widocznej blizny. William odetchnął z ulgą. Ścisnął dłoń nad potwornym rozcięciem na twarzy przyjaciela, strużka szkarłatnej krwi zalała ranę, która, tak samo jak rozcięcie na piersi, zabliźniła się.
Victor podniósł się, pomacał twarz, gruba blizna stała się częścią jego twarzy, pamiątką po jednej z jego wielu złych decyzji. Spojrzał na rozweseloną twarz Williama i powiedział:
     Twoje ucho... dlaczego ono się jeszcze nie odbudowało?
     Ponieważ moje zdolności mają limity. Złamania czy rozcięcia nie stanowią najmniejszego problemu, lecz raz stracony fragment ciała już nie odrośnie.
     Ja...
     Nie martw się o to — William zaśmiał się. — Połóż się, musimy odpocząć. Myślę, że godzina, góra dwie, i możemy stanąć przed obliczem Xulu.



      Victor leżał na kamiennym stole, z rękoma skrzyżowanymi pod głową. Myślał o słowach Williama, myślał o przekleństwie, o zabójstwie mentora i tajemniczej istocie. Zbyt dużo w życiu widział, by wątpić w jego słowa.
     William stał zamyślony, skąpany w białym świetle wejścia do Wioski Potępionych.
     — Wioska? Przecież to jest większe od niejednego miasta! — powiedział pod nosem.
     Widział przed swymi oczyma wielką łąkę pokrytą jasnozieloną, równo przyciętą trawą. Strumień niezwykle czystej wody przecinał ją tuż przy kompleksie budynków wbudowanych w kamienną ścianę. Każdy z domów mieszkalnych miał wykute duże okno, drzwi, a nad nimi zawieszone ozdoby z koralików, prawdopodobnie zrobionych z drewna.
Część łąki przeznaczona była na pole uprawne, widział ludzi pracujących ciężko przy zbiorze warzyw.
     Dokładnie w połowie drogi między nim a kompleksem budynków, wznosił się drewniany totem, a przy nim garstka ludzi modlących się do nieznanych mu bogów. Jego cała uwaga skupiła się na źródle światła, znajdowali się przecież wewnątrz góry.
Na sklepieniu ogromnej jaskini, dokładnie nad totemem, znajdował się potężny kryształ, który emanował złociste światło, łudząco podobne do światła słonecznego. Energia kryształu zdawała się działać uspokajająco, wyciszając jego umysł. Jednak było to tylko złudzenie; już kiedyś widział taki kryształ, chociaż tamten był o wiele mniejszy.
     Wspomnienie tamtej chwili zmroziło mu krew w żyłach. To wtedy stracił dwóch swoich ludzi, omal nie tracąc czterech. Tamten przeklęty kamień był wielkości cytryny, emanował czerwone, złowrogie światło, a moc zaklęta w tym przedmiocie pozwalała manipulować otaczająca rzeczywistością. To za jego pomocą alchemik Xaan Chao połączył swoje ciało z tygrysem, smokiem z komodo, orłem i Bóg wie czym jeszcze, stając się obrzydliwą chimerą. Ten potwór zniszczył tysiące ludzkich istnień zanim położyli kres jego życiu.
     Will zdał sobie sprawę z tego, że mogą mieć olbrzymie kłopoty, ponieważ nawet on nie był w stanie zabić Xaan'a Chao, a przecież jest jedną z najpotężniejszych istot. Pieprzony szaman z pieprzonej wioski jest w posiadaniu kamienia filozoficznego wielkości dużego samochodu. W co my się wpakowaliśmy... — pomyślał.


     Kompleks budynków w Wiosce Potępionych, w samym jego centrum znajdowały się potężne wrota, a za nimi sala tronowa.
     Mężczyzna, mniej więcej w wieku Ekene – był też do niego nieco podobny, – wszedł do sali. Niewielu mieszkańców Wioski miało do niej dostęp, ponieważ szaman Xulu wyznawał twarde zasady, i czasem lubił posiedzieć w samotności. Jednak tego dnia nie chciał być sam; miał do przekazania ważną wiadomość swojemu potomkowi.
     Apio stąpał wolno po czarnym dywanie prowadzącym wprost przed oblicze swego ojca. On, jako dziedzic, mógł przebywać w tej sali ile tylko chciał, lecz robił to niezwykle rzadko; wolał spędzać czas na uprawie swoich kochanych roślin i czytaniu książek. Niezbyt też lubił przebywać w obecności swego ojca; był on bardzo dziwnym człowiekiem, niewiarygodnie tajemniczym, oraz małomównym. Jednak pomimo swego nastawienia w stosunku do świata, był bardzo dobrym wodzem, dbał o swoich ludzi bardziej niż o własne ciało, był też bardzo sprawiedliwy.
     Apio uklęknął przed tronem, na którym siedział brodaty starzec odziany w czarny płaszcz pokryty kabalistycznymi znakami. Górna część jego twarzy była zasłonięta przez kaptur, widać było tylko jego usta oraz bujną brodę sięgającą do pasa.
     — Chciałeś mnie widzieć? — spytał Apio.
     Starzec przechylił się w tronie, położył łokcie na podłokietnikach i splótł ręce pod brodą.
     — Nadchodzą mroczne czasy — przemówił spokojnym, lecz niezwykle mocnym głosem. — Nigdy ci tego nie mówiłem, ponieważ nie było takiej potrzeby. Nie chciałem cię obarczać naszym brzemieniem. Teraz jednak nie mam wyboru...
Apio wytężył słuch, jego ojciec tylko raz, bardzo dawno temu, napomknął o dziedzictwie Xulu, teraz miał powiedzieć całą prawdę.
     — Nasza rodzina od wielu pokoleń jest w posiadaniu przedmiotu, który nazywamy Amuletem Przeznaczenia — kontynuował szaman — jednak prawdziwa jego nazwa brzmi: „Pieczęć Wojny”. — Apio przyłożył dłoń do piersi i ujął w dłonie metalowy talizman, który towarzyszył mu przez całe życie. — Tak, synu, to właśnie o ten amulet chodzi. Legenda głosi, że przyjdzie czas, gdy równowaga naszego świata zostanie zachwiana. Ta Pieczęć jest kluczem do przyzwania Wojny, jednego z Jeźdźców Apokalipsy, nie wiem tylko czym dokładnie jest „Wojna”.
     — Czytałem kiedyś o jeźdźcach — wtrącił Apio. — Druga pieczęć zwiastuje przybycie uosobienia Wojny, tak też go nazywają. Potężny wojownik nie mający sobie równych zarówno na ziemi jak i w królestwie niebieskim. „I dano mu miecz wielkitak zostało zapisane w Chrześcijańskich księgach, jednak nasza rodzinna księga mówi o tym, że Wojna jest mistrzem wielu broni, chociaż jego głównym orężem pozostaje ogromny miecz, który płonie żywym ogniem.
     — Widzę, że zainteresowałeś się naszym dziedzictwem, radujesz me starcze serce, synu.
     — Ty nigdy nie chciałeś podzielić się swoją wiedzą, a ja chciałem wiedzieć...
     — Chciałem, żebyś żył w spokoju. Zawsze byłeś miłym człowiekiem, dobrodusznym. Nie chciałem, abyś się zmienił. A uwierz mi, ta wiedza jest przekleństwem.
     — Rozumiem cię ojcze, jednak nie wybaczę ci tego, że bez mojej wiedzy zdecydowałeś co będzie dla mnie lepsze.
     — Taka jest rola rodzica — starzec westchnął. — Zrozumiesz już niedługo.
     — Co masz na myśli? — Zapytał zmieszany. Nigdy nie śpieszyło mu się do bycia ojcem.
     — To nie ma najmniejszego znaczenia.
     Apio nie wiedział jak na to zareagować, dostrzegł na twarzy ojca, że temat z ewentualnym potomkiem uznał za zakończony.
     — Powiedz mi ojcze, czym lub kim jest Wojna? W księgach zapisano: „I wyszedł drugi koń rydzy; a temu, który na nim siedział, dano, aby odjął pokój z ziemi, a iżby jedni drugich zabijali, i dano mu miecz wielki.”
     — Długo szukałem odpowiedzi na to pytanie. Doszedłem do wniosku, że „Wojna” jest zwiastunem prawdziwej, ziemskiej wojny. Możliwe, że Trzeciej Wojny Światowej. Moim zdaniem „koń rydzy” oznacza Rosję, samym „Wojną” będzie jeden z jej przywódców, a „Wielkim Mieczem” będzie niewyobrażalna broń zdolna zniszczyć wszystko na swojej drodze. Czternaście lat temu udowodnili, że potrafią stworzyć taką broń.
     — W takim razie do czego służy Pieczęć Wojny?
     — Co to tego też nie mam pewności, lecz żadna wojna nie bierze się z niczego, przeważnie chodzi o pieniądze i władzę. Myślę, że Pieczęć może zawładnąć jej właścicielem, wydobywając z niego najgorsze pragnienia.
     Apio spojrzał na amulet trzymany w dłoni, następnie skierował wzrok na swego ojca.
     — Byłem królikiem doświadczalnym?
     — Nie — szaman pokręcił głową. — Ten amulet jest w naszym posiadaniu już prawie dwa tysiące lat. Nasz przodek został zapewniony, że nie stanowi on dla nas żadnego niebezpieczeństwa.
     — Zapewniony przez kogo?
     — Nie musisz tego wiedzieć.
     — Ale...
     — Posłuchaj mnie synu. Kiedyś powiedziałem ci o mojej wizji, w której Nieśmiertelni przybędą do naszego domu, do Samekh, by odebrać nam nasze dziedzictwo. Ten dzień właśnie nadszedł. Oni przybyli niosąc śmierć. Zabili Adongo, jego żona postradała zmysły, a mi poprzysięgli zemstę za pozbawienie życia jednego z nich. — Szaman dostrzegł niedowierzanie na twarzy swego pierworodnego syna. — Oni są pewni, że są uosobieniem śmierci. — Xulu powstał ze swego tronu. Stanął przed Apio, przysunął do piersi i objął go ramionami. — Pokaże im, że nawet śmierć może umrzeć.
     Apio nigdy nie widział ojca w takim stanie; starzec był niezwykle podekscytowany.
     Szaman wypuścił syna z rąk, odstąpił od niego na krok, uśmiechnął się, po czym rozpłynął się w powietrzu w strugach czarnego dymu.

 
       Victor grzebał w torbie rzuconej na ziemię tuż przed walką z Willem. Wyciągnął z niej pas amunicji i zawiesił go sobie na piersi. Następnie sięgnął po czarne pudełko, które zawierało przyrządy do konserwacji broni. Trzymając wycior między dwoma palcami wsadził go do lufy rewolweru, i powoli, z chirurgiczną precyzją rozpoczął czyszczenie lufy. Chwilę później zajął się oliwieniem mechanizmu spustowego.
     William przyglądał się pracy rewolwerowca żując beznamiętne twarde sucharki, co jakiś czas zerkając na modlących się ludzi przy wielkim totemie.
     — Victor... na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Zresztą, kiedyś to zrobiłem. Chciałem powiedzieć, że między nami wszystko w porządku.
     — Dziękuje za zrozumienie. Ja skończyłem. — Victor wsunął rewolwery za pas, poprawił spodnie i schował pudełko do plecaka.
     — Powiedz mi...
     — Tak?
     — Co zamierzałeś zrobić po mojej śmierci?
     — Jak to co? Chciałem odzyskać Pieczęć i zanieść ją Magnusowi.
     — Jakoś nie potrafię w to uwierzyć... po śmierci Rogera połączyłeś bronie ze swoim ciałem, ile jest tych igiełek? Pięć?
     — Po sześć na każdy rewolwer, ale..
     — Nieważne. Odpaliłeś fajkę jak, w amerykańskim slangu jest na to niezłe określenie „badass motherfucker”, marnując na to sporą ilość energii. I po co to było? Myślałeś, że zabijesz mnie jednym strzałem, dobiegniesz do szamana, on umrze na zawał na sam twój widok, zabierzesz mu amulet i wrócisz do domku?
     — No cóż... taki był plan.
     — Prosty i genialny... nie uwzględniłeś w nim jednego: otóż nasz szaman nie jest zgrzybiałym starcem z kosturem, lecz kimś, kogo nie należy lekceważyć.
     Nim Victor zdążył zapytać skąd ta pewność, William wskazał dłonią na sklepienie jaskini. Rewolwerowiec podszedł powoli do bramy, spojrzał w górę i z niedowierzaniem wlepił wzrok w wielki biały kryształ.
     — T-to jest...
     — Owszem, pieprzony kamień filozoficzny.
     — On jest jakiś inny... może nie działa?
     — Cóż, to się niedługo okaże. — William wziął głęboki oddech i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. — Victorze, te wszystkie lata spędzone razem były prawdziwą przyjemnością.
     Rewolwerowiec uśmiechnął się, kiedyś ten uśmiech potrafił zniewolić wiele kobiecych serc, teraz jednak blizna przecinająca jego twarz upodabniała go do obrzydliwej bestii.
      — Tak na wszelki wypadek, co nie? Ta... nie zamieniłbym ich na nic innego. Zostawię plecak przy wyjściu z tej śmiesznej sali okrągłego stołu i możemy wyruszać.
     Jak powiedział tak zrobił. Wyciągnął jeszcze butelkę krystalicznie czystej wody i pociągnął z niej ogromny łyk.
     William stał we wrotach do wioski, rzucił swój plecak na stół i odwrócił się w stronę przyjaciela.
     — Wiesz Vict... — przerwał w pół zdania, ponieważ dostrzegł ogromny cień czający się za rewolwerowcem. — Za tobą!
     Victor instynktownie odskoczył, spojrzał za siebie, lecz zobaczył zwykłą ścianę zbudowaną z kamiennych bloków.
     — Chcesz żebym dostał zawału? — Nagle jego ciało przeszył dreszcz. Poczuł, że czegoś mu brakuje, sięgnął do pasa i ze zgrozą odkrył, że rewolwery zniknęły. Spojrzał przerażony na Willa, nagle tuż przed twarzą jego przyjaciela pojawił się ogromny mężczyzna w czarnym płaszczu. Szaman przystawił Seek do czoła Williama, i nim ten zdążył wykonać jakikolwiek ruch, krzyknął „BANG!” po czym zniknął zostawiając za sobą dziwny, czarny dym, który sekundę później rozpłynął się w powietrzu.
     Niemożliwe! Zwyczajnie niemożliwe! Nie może być tak szybki!
     Victor poczuł ciężar broni w kaburach przypiętych do pasa. Sięgnął po nie dłonią, by się upewnić, że jego umysł nie płata mu figli. Są!, stwierdził ze zgrozą.
     Czarny cień zmaterializował się przed tunelem wyrytym przez energię Willa, i brzegiem dłoni potarł o zaokrągloną krawędź. Rozległ się podwójny huk wystrzału. Victor, trzymając dymiące rewolwery w wyciągniętych przed siebie rękach, śledził lot pocisków. Gdy zbliżyły się do ciemnej postaci, sam czubek kuli zanurzył się w czarnym materiale, lecz mężczyzna znowu znikł, a pociski trafiły wprost w kamień zamieniając się w ołowiane grudki.
     — Udowodniłem wam, że jestem w stanie was zabić. — Źródło tego niezwykle mocnego głosu pochodziło z głębi tunelu. — Porozmawiajmy. — Głos zmienił swoje miejsce, teraz dochodził spod czarnego kaptura mężczyzny stojącego na stole. — Powiedzcie mi, tak oficjalnie, po co tu przybyliście? — Szaman spojrzał na Victora, który wlepił swoje błękitne oczy wprost w jego postać, nie spuszczając go z muszki rewolwerów. Następnie odwrócił wzrok i spojrzał na Willa trzymającego w jednej dłoni Arachne, a w drugiej cztery sztylety. — Nie robie sobie z was żartów, no może nie do końca. Schowajcie broń, nie mam zamiaru was zabijać, przynajmniej nie w ciągu najbliższych pięciu godzin.
     — Co się stanie w ciągu tych godzin? — odezwał się Will nie ukrywając gniewu.
     — Po co tu przybyliście?
     — Przybyliśmy odebrać ci Pieczęć Wojny.
     Szaman zaśmiał się szczerze, tak mocno, że aż jego bujna broda zaczęła podskakiwać, odbijając się od piersi.
     — Ja, Kibwe Xulu, opiekun Amuletu Przeznaczenia, oficjalnie przyjmuję wasze wyzwanie!
Mężczyźni popatrzyli po sobie z ogromnym zdziwieniem.
     — Co przez to rozumiesz? — zapytał Victor nie opuszczając broni.
     — Przybyliście tutaj nie znając naszych zwyczajów. Pewnie spodziewaliście się sędziwego staruszka, który odda wam metalowy amulecik za garść paciorków, czy coś w tym stylu? Widząc wasze zdziwienie jestem pewny, że Magnus nie powiedział wam nic o miejscu, do którego zostaliście wysłani.
     — Magnus?! — krzyknął William.
     — To nieistotne. Schowajcie broń, a powiem wam w co się wplątaliście. — Victor spojrzał na Willa, ten skinął głową, po czym obydwaj schowali swoją broń. — Tak lepiej. Teraz posłuchajcie mnie uważnie. Nie jesteście pierwszymi, którzy pragną odebrać mi moją własność, i pewnie nie jesteście ostatnimi. Obowiązują mnie pewne zasady ustalone wieki temu przez moich przodków. Amuletu nie można przekazać, nie bez odpowiedniego rytuału. Urządzimy sobie mały turniej: wy dwaj przeciwko moim najlepszym wojownikom, chyba nie muszę wam tłumaczyć, że nie wyskoczą na was dzikusy z dzidami, to by było głupie — Kibwe kolejny raz się zaśmiał, ta rozmowa sprawiała mu wiele przyjemności. — To z czym przyjdzie wam się zmierzyć... będzie niespodzianką. Turniej podzielony jest na pięć etapów. W każdym stoczycie walkę z coraz potężniejszymi istotami, a na końcu przeciw wam stanę ja. Mam nadzieję, że dożyjecie tego momentu, przydałoby się rozruszać to stare ciało.
     William odetchnął ciężko, starał się wyczytać cokolwiek z postawy starca, lecz nie był w stanie tego zrobić; Kibwe Xulu był dla niego zamkniętą księgą. Przyglądał się jego twarzy, lecz większą jej część zasłaniał trójkątny kaptur czarnego płaszcza.
     — Kibwe Xulu — zaczął William skutecznie modulując swój głos na bardziej złowrogi.      — Z przyjemnością weźmiemy udział w twoim turnieju. Wiedz jedno...
     — Och? — szaman udał zaciekawienie przerywając jego wypowiedź.
     — Dzisiejszego dnia Arachne — klepnął dłonią w sejmitar przysznurowany do jego uda — zagości w twoim sercu. — William emanował niebywałą pewnością siebie, lecz jak to często bywa w jego przypadku, była to kolejna z jego masek. W prawdzie nie czuł przerażenia, lecz wiedział, że Opiekun Pieczęci nie będzie łatwym przeciwnikiem, nie... wiedział, że będzie on prawie niemożliwym do pokonania. Po wielu potyczkach z podobnymi mu istotami potrafił stwierdzić to na pierwszy rzut oka.
     — Nie jest to niemożliwe, lecz wysoce nieprawdopodobne. — Kibwe zeskoczył ze stołu lądując twardo na ziemi.
     Victor zamyślił się, tak samo jak William analizował każdy ruch szamana. Nawet masa jego ciała miała istotne znaczenie w zrozumieniu tej dziwnej umiejętności szybkiego przemieszczania się. Według ich obliczeń szaman ważył około stu trzydziestu kilo, więc taka szybkość była niemożliwa; olbrzymi Roger nie był w stanie uzyskać nawet dziesięciu procent tej szybkości. Może to jest teleportacja?
     — Skąd znasz Magnusa? — William postanowił zagadać Kibwe, by dać Victorowi więcej czasu na przeanalizowanie szamana.
     — Dowiecie się już niedługo... teraz zapraszam was na...hmm... przyjęcie powitalne? Może pożegnalne? Nazwijcie to jak chcecie.
     Nie czekając na ich reakcję szaman, mijając Williama, przeszedł przez wrota i skierował się w stronę modlących się ludzi. Usłyszał ciche, delikatne kroki, obawiające się jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki. Przechylił głowę w ich stronę i dostrzegł rewolwerowca wlepiającego wzrok w kryształ. Zatrzymał się i przemówił:
     — Ten kryształ nie jest tym, za co go bierzecie. On jest źródłem światła, niczym więcej.
     Kim ty jesteś?! — William pytał sam siebie w myślach. — Znasz Magnusa, wiesz czym jest dla nas ten kamień. Czym ty jesteś?! Czy to możliwe... nie... chyba nie...
     Źrenice szamana podążyły w prawo, jakby starając się obejrzeć za siebie, a na jego usta wypełzł złowrogi uśmiech. Brawo, brawo, pomyślał.
     Zatrzymali się przy tuż przy wielkim totemie stworzonym z czterech potężnych segmentów. Pierwszy z nich, ten najbliżej podłoża, z wyglądu przypominał twarz człowieka-demona, głęboko osadzone oczy tuż nad długim, jakby psim pyskiem wypchanym dziesiątkami ostrych zębów. Drugi był z pewnością podobizną kobiety, nie wyróżniał się niczym szczególnym, ot zwykła kobieta o afrykańskich rysach. Kolejny był nieco dziwny, nawet jak dla Williama; była to twarz niemowlęcia, lecz było w niej coś złego, coś, czego nie było widać na pierwszy rzut oka. Zwieńczeniem totemu było popiersie mężczyzny trzymającego w dłoni długi kostur, na czubku którego znajdował się mały krzyż. Zgodnie z oczekiwaniami twarz tego człowieka stanowiła połączenie afrykańskich rys kobiety oraz psiego pyska demona, teraz jednak nie był on pokryty czymś przypominającym zwierzęcą sierść, lecz skórą.
     — Demon zniewolił kobietę, która zaszła w ciąże i urodziła mieszańca krwi — powiedział na głos William, zupełnie ignorując ludzi klęczących niedaleko niego, oni zresztą też go zignorowali.
     — Prawie masz rację. — Szaman spojrzał na totem, następnie na Willa. — Ten na dole to Akarath, demon wygnany z czeluści piekła za... dobroć okazaną potępionym duszom. Podczas swojej wiecznej tułaczki po świecie żywych spotkał Ebidu, kobietę, która zobaczyła w nim coś więcej niż tylko zniekształcone oblicze, dostrzegła dobroć w jego sercu. Oni zakochali się w sobie i po pewnym czasie spłodzili syna. Jego podobiznę możesz zobaczyć na samej górze totemu. Asteroth, bo tak nazwali swojego pierworodnego, był czymś, co można nazwać obrazą dla matki natury. Wyglądał dosyć... hmm... wyjątkowo, co zresztą sam widzisz. Lecz przez swoje krótkie życie udowodnił, że wygląd nie ma nic wspólnego z tym co ma się w środku. Uznajemy go za naszego Boga.
     — Powiedziałeś krótkie życie? — zapytał zaciekawiony Victor.
     — Och tak... on został... zgładzony. Asteroth zyskał niezwykłą potęgę z połączenia demonicznej oraz ludzkiej krwi, potęgę dorównującą sile samego Archanioła Michała. Taka istota była jak czerwone światełko na radarze niebios i piekieł, każda ze stron zyskałaby olbrzymią przewagę, gdyby udało im się przeciągnąć go na ich stronę. Jednak on nie chciał brać udziału w Wiecznym Konflikcie, zwyczajnie go to nie interesowało. Rada aniołów zadecydowała, że taka siła nie może być pozostawiona sama sobie, obawiali się, że kiedyś przyłączy się do armii piekieł, a to oznaczałoby klęskę dobra. Gromowładny Archanioł Barachiel zstąpił na ziemię i starał się przekonać Asteroth'a do biernego udziału w wojnie, chciał w ten sposób ocalić jego życie, lecz Asteroth odmówił, czym rozzłościł Barachiela, który zesłał na niego grad błyskawic; uznał, że taka śmierć będzie dla niego najmniej bolesna, ot taki anielski akt dobroci. Błyskawice nie stanowiły najmniejszego zagrożenia dla Asteroth'a, lecz obudziły w nim jego demoniczną naturę, nim zdążył ją powstrzymać, Barachiel stał się kupką anielskiego popiołu, który użyźnia tutejszą glebę. Chociaż aniołowie już dawno zdecydowali o jego śmierci, teraz zyskali powód, który mogli wykorzystać: „zabił syna Bożego! Musi umrzeć”. Całe zastępy aniołów prowadzone przez samego Archanioła Michała zstąpiły na ziemię w poszukiwaniu, jakże anielskiej, zemsty. Tu pojawia się zadziwiający zwrot akcji: Lucyfer postanowił stanąć w jego obronie, wysłał swoich najpotężniejszych generałów do obrony Asteroth'a, lecz gdy dotarli na miejsce, on już był skąpani w anielskiej krwi, całkowicie pochłonięty przez nienawiść, stracony... W tych lasach rozpętała się największa bitwa w historii naszej planety: Człowieczy syn zgładził setki tysięcy anielskich i demonicznych sług, zmieniając w proch nawet najpotężniejszych. Dopiero połączona siła Lucyfera i Archanioła Michała była w stanie położyć kres jego istnieniu. Oni tylko cudem uniknęli śmierci. Od tamtego czasu zakazane jest mieszanie naszych gatunków.
     — Jest w tym choć odrobina prawdy? — rewolwerowiec zadał kolejne pytanie.
     — Cóż — szaman wlepił wzrok w podobiznę swojego boga. — Myślę, że we wszystkim jest ziarnko prawdy. Prawda, panie „Lubię ostre przedmioty”?
     — Może... — To pytanie wcale nie zdziwiło Williama, on już wiedział czym jest szaman, lecz to wcale nie ułatwiało sprawy, był to wręcz ogromny cios w całą jego taktykę.
     Kibwe klasnął w dłonie. Ludzie powstali z klęczek i podeszli do swojego wodza, bacznie przyglądając się białym przybyszom.
     — Los potrafi płatać figle — szaman skierował wzrok na Williama. — Wasze przybycie uznaję za nieco zabawny zbieg okoliczności. Dzisiaj w Samekh obchodzimy święto na cześć Asteroth'a. Jesteście wrogami, lecz równocześnie naszymi gośćmi, dlatego z przyjemnością zapraszam was do wzięcia udziału w naszym święcie!
     Nim przybysze zdążyli grzecznie podziękować i odmówić, jedna z kobiet podeszła do Williama, delikatnie oplotła go rękoma i pocałowała prosto w usta, mężczyzna bez słowa sprzeciwu poddał się jej woli. Gdy kolejna z kobiet podeszła do Victora, ten delikatnie odepchnął ją dłonią, urażona kobieta nie wiedziała co zrobić; stała zdziwiona z czarnymi oczyma wlepionymi w bliznę rewolwerowca.
     — Jesteś jednym z tych, którzy wolą mężczyzn? — To pytanie nie miało w sobie nawet cienia oskarżenia. — Znajdzie się i coś dla ciebie. — Kibwe podniósł dłoń do góry, był to znak dla atletycznie zbudowanego młodzieńca.
     — Nie, nie... — Victor zająknął się. — Dziękuję za troskę, ale nie skorzystam.
     — Twój wybór, ale zważywszy na to, że niedługo zginiesz, gorąco polecam ci zakosztować czekoladki? Tak się chyba u was mówi na stosunek z czarnoskórą kobietą. Spójrz — Kibwe wskazał dłonią na czarno-białą bestię szamoczącą się jakby toczyła walkę na śmierć i życie z samym sobą, parę metrów od nich, zupełnie nie zwracając na nic uwagi. — Twój przyjaciel wie co dobre.
     — Odmawiam — odpowiedział stanowczo, wpatrując się w tłumy ciągnące na łąkę porośniętą dosyć wysoką trawą, by wziąć udział w ogromnej orgii.
     Kibwe prychnął przewracając oczyma.
     Starszy mężczyzna, na oko czterdzieści lat, podszedł do wodza i oznajmił, że wszystko gotowe. Szaman skinął głową, odwrócił się w drugą stronę łąki, na której znajdowały się potężne kamiennie płyty przypominające parkiet do tańca. Pstryknął palcami, a na kamiennej posadzce, niczym fatamorgana, pojawiły się wielkie drewniane stoły zasłane ogromną ilością najróżniejszych talerzy, półmisków oraz szklanek.
     Victor przetarł oczy ze zdumienia. Jednak to nie zdziwienie było dominującą emocją jego ciała, lecz gniew oraz słaby, ledwo dostrzegalny strach; moc tworzenia czegoś z nicości posiadał tylko kamień filozoficzny. Pamiętał jak dziś moment, w którym Xaan Chao przyzwał za pomocą swojego kamienia armię człekokształtnych istot, które pożywiały się ludzkim mięsem.
     — Mówiłeś, że ten kamień nie działa! — Victor wykrzyczał te słowa, wspomnienie szalonego alchemika obudziło w nim nie tak dawno ukojony gniew.
     — Ponieważ — Kibwe uśmiechnął się — to prawda. Myślisz, że tylko kamień ma taką moc? Cóż, nie masz pojęcia w co się wpakowałeś. — Rewolwerowiec stał zamurowany, czym znów rozweselił starca. — Nie musisz się tym przejmować. Chodź, zajmiemy miejsce i poczekamy na resztę.



 
     Victor podążał za Kibwe lekko zamroczony; nie wiedział nawet jak doszli na miejsce i kiedy usiadł na, jak się okazuje, całkiem wygodnym, drewnianym krześle. Przyglądał się srebrnemu talerzowi, wziął w dłonie pięknie zdobiony widelec. Może gdybym wbij go w krtań starca to, to wszystko by się skończyło?  – pomyślał. Spojrzał na Kibwe, który siedział na specjalnie przygotowanym dla niego tronie, tuż po lewej stronie. Aura szamana wydawała się mówić „nie radzę ci tego robić!”. Victor uśmiechnął się pod nosem i odłożył widelec na miejsce. Zmysły powoli zaczęły się wyostrzać, wrażenie otępienia minęło.
     Przyglądał się czarnej masie, z jednym białym elementem. Kobiety jęczały z rozkoszy, mężczyźni wydawali z siebie zwierzęce okrzyki. Odgłosy wyuzdanej orgii powoli cichły. Powiedzieć, że Victor nie był fanem takich rozrywek, to o wiele za mało; to było dla niego zwyczajnie obrzydliwe, jednak nie potępiał ich, to ich życie i ich wybory.



 
     Minęło może trzydzieści minut, może troszkę więcej, tłumy spełnionych ludzi zaczęły zbierać się wokół stołu, zasiadając na swoich miejscach, nawet William, trzymający płaszcz i czarną kamizelkę na przedramieniu, szedł w objęciach czarnoskórej piękności.
     — Panie Scyzoryk, proszę tutaj — Kibwe wskazał honorowe miejsce po jego lewicy.
     Pięć długich stołów ustawionych na kształt podkowy mieściło ponad trzystu mieszkańców Samekh, każdy miał swoje miejsce. Na zewnętrznym półokręgu, w centralnym punkcie znajdował się drewniany tron wodza: końce podłokietników zostały wyrzeźbione na kształt ludzkich czaszek, nogi wyglądały jak grube piszczele, a oparcie przypominało ludzką klatkę piersiową: Kibwe widocznie kochał wzbudzać strach, lecz mieszkańcy wioski byli do tego przyzwyczajeni, a na Willu i Victorze nie robiło to najmniejszego wrażenia. Tuż po jego prawej stronie zasiadał rewolwerowiec, na zwykłym, drewnianym krześle, takim, jak każde inne. A po lewej siedział William, mając przy boku swoją kochankę. Rewolwerowiec uznał to za bardzo dziwne, zbyt dziwne jak na taki zbieg okoliczności. Szalona myśl przeszyła jego umysł niczym pocisk z jego własnego rewolweru: „czyżby on przewidywał przyszłość?!” wydało mu się to zbyt niedorzeczne, lecz nie niemożliwe.
     Paru mężczyzn, z wyglądu nie przypominający służących, byli to zwykli mieszkańcy wioski, którzy jeszcze nie zajęli swoich miejsc, zajęło się rozdzieleniem jedzenia. Odsłaniając metalowe pokrywki talerzy oraz półmisków, uwolnili przepiękną woń pieczonego mięsa, duszonych warzyw połączonych z niezwykłym aromatem owoców morza. Powolutku nakładali każdemu z mieszkańców oraz dwóch gości dokładnie taką samą porcję.
     — Jedzcie! Mamy tego pod dostatkiem! — szaman zaśmiał się wesoło.
     — Skąd to wszystko? Przecież jesteście odizolowani od reszty świata! — Victor był ogromnie zdziwiony.
Samekh jest odizolowane, to prawda, lecz ja nie jestem.
     Kolejna wskazówka, wszystko zaczyna się układać, pomyślał Will.
     — Możesz to wyjaśnić?
     — Mogę, ale tego nie zrobię. Wiecie, imponujecie mi. Od pierwszego momentu staracie się odgadnąć moje umiejętności, co jakiś czas rzucam wam wskazówki, jako nagrodę za wasz trud, i powiem wam, że jesteście naprawdę blisko, zwłaszcza pan, panie gladiator.
     — Odpowiesz mi na parę pytań? — zapytał William ignorując kolejną zaczepkę szamana.
     — To zależy od pytań, nie zapominajcie o naszej wspólnej przyszłości — twarz Kibwe na chwilkę stała się śmiertelnie poważna, lecz to szybko minęło, na powrót stała się niezwykle wesoła, lecz wciąż ukryta pod trójkątnym kapturem.
     — Potrafisz czytać w myślach?
     — Może.
     — Czy twoja umiejętność to teleportacja?
     — Nie.
     — Raczej nie zdradzisz jej sekretu, więc zadam ci ostanie, najważniejsze pytanie...
     — Masz rację, pytaj...
     — Czy... czy potrafisz przewidywać przyszłość?
     Victor miał włożyć do ust kawałek przypieczonego kurzego udka, lecz to pytanie spowodowało u niego chwilowy zanik pamięci, jakby zapomniał o całym świecie, oczekując tylko upragnionej odpowiedzi.
     — Tak, i mogę nawet wyjaśnić wam na jakiej zasadzie to działa, uznajcie to za bonus. — Kibwe chwycił za złoty kufel wypełniony słabym winem, wypił całą jego zawartość i głośno beknął. — Otóż, jasnowidzenie, czy jak to nazwiecie, nie jest takie jak myślicie. Mówiąc prostymi słowami: widzę tysiące możliwych przyszłości, na przykład: jeżeli rewolwerowiec w ciągu dwóch minut zdecyduje się zjeść to co trzyma w dłoni, to następnie sięgnie po krewetki, jeżeli zje to udko za trzy minuty, to sięgnie po następne.
     — Czy każdą z możliwych przyszłości widzisz tak dokładnie? — zapytał Victor.
     — Nie... jest ich zbyt wiele bym dał rade je zapamiętać, to zwyczajnie zapadło mi w pamięci. Możecie być spokojni, nie da się tego wykorzystać do walki, przynajmniej nie w znaczącym stopniu.
     — No to teraz kamień spadł mi z serca — powiedział Victor.
     — Lubie cię, wiesz? — Kibwe buchnął śmiechem. — Szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach, myślę, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi.
     — Nie ma sensu myśleć o tym co by było gdyby... jesteśmy tu i teraz, nie liczy się nic więcej.
     — Masz rację, niestety...
     — Kibwe — William stał się niezwykle poważny. — Powiedz nam, wyczytałeś informacje o Magnusie z naszych umysłów?
     — Nie. Znam go osobiście. — Zarówno Will jak i Victor znieruchomieli, jakby lalkarz pociągający za sznurki zrobił sobie krótką przerwę. — Kiedyś, gdy chciałem wyjść na zewnątrz zaczerpnąć kąpieli słonecznej, usłyszałem dziwny dźwięk, takie „squiku squiku” patrze przed siebie, a tam zasuwa inwalida na wózku! Było to niezwykle dziwne, ponieważ nie czułem jego obecności, nie widziałem go też w żadnej ze swoich wizji przyszłości. Ostrzegłem go, że jeżeli zbliży się choć odrobinę bliżej, to pozbawię go życia. Inwalida wcale się tym nie przejął. Magnus, bo tak się przedstawił, szukał sposobu na uleczenie swojego ciała. — Victor skupił całą swoją uwagę na Kibwe, bardzo ciekawiło go co się stało z ciałem jego, byłego zresztą, przywódcy. Gdy parę dni wcześniej spotkał się z Magnusem, tak naprawdę rozmawiał ze zniszczonym człowiekiem poruszającym się na wózku inwalidzkim. Do jego ciała, tuż pod sercem, przyczepiony był jakiś dziwny mechanizm, prawdopodobnie pompa, która wtłaczała w niego czerwonawy płyn. — Magnus opowiedział mi sporą część swojej historii, począwszy od waszego planu uzdrowienia świata, który, jak wiadomo, skończył się nieco tragicznie, skończywszy na zdradzie przywódcy. Z początku nie mogłem uwierzyć w jego słowa, on to widział i udostępnił mi część swoich wspomnień... tyle cierpienia... setki lat nieustającej walki z własnym ciałem. Prawdę mówiąc, jego wspomnienia zdewastowały mój umysł, zmieniły mnie całkowicie — Kibwe zacisnął dłoń w pięść przebijając paznokciami skórę do samej krwi.. — Wracając do Magnusa... cóż, nie byłem w stanie mu pomóc. Wykorzystałem parę zaklęć uzdrawiających... użyłem nawet zakazaną technikę nekromantów, bezskutecznie. Ta rana została zadana przez broń pochodzącą z innego świata, i tylko coś z innego świata potrafi ją uzdrowić, tak mu powiedziałem. Po głębszym zastanowieniu wspomniałem mu o pewnej legendzie, którą kiedyś usłyszałem od swojego dziadka: mityczne miasto Shangri-La ukryte gdzieś w Tybecie, jest ponoć w posiadaniu Fontanny Młodości. Jeżeli ono naprawdę istnieje, i ta fontanna potrafi przywrócić utraconą młodość, to z pewnością poradzi sobie z jego ciałem. To było nasze jedyne spotkanie, co się działo później wyczytałem z waszych umysłów. Naprawdę nie wiem dlaczego wysłał was na śmierć, Pieczęć Wojny do niczego mu się nie przyda.
     Mężczyzna siedzący po prawej stronie Victora nagle wstał, z wielką furią odrzucając krzesło do tyłu. Usta miał skrzywione w grymasie nienawiści, a wzrok wyrażał głęboki żal, oraz niemożliwość zrozumienia. Uderzył otwartą dłonią w stół i powiedział:
     — Jak możesz!? Dlaczego dałeś im jedzenie? Dlaczego pozwoliłeś, by wzięli udział w naszym święcie? Co się stało, że nagle stałeś się taki rozmowny i wesoły?! Przecież oni zabili mojego brata!
     W Samekh zapanowała niezwykłe ponura cisza, skończyły się wesołe rozmowy, nawet znikł dźwięk sztućców uderzających o porcelanowe talerze. Victora przeszył potwornie silny dreszcz, jego ciało ostrzegało go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem, i on doskonale wiedział skąd ono pochodzi: ujrzał prawdziwe oblicze Kibwe, i wcale mu się to nie spodobało. Gniew jaki zawładnął ciałem Kibwe zmroził krew w żyłach wszystkich obecnych ludzi. Najstraszniejsze było to, że on delikatnie wstał z tronu i wlepił wzrok w swego syna, nie okazując żadnych cielesnych emocji, złość emanowała z jego ciała niczym światło wschodzącego słońca. Nie trwało to długo, nie dłużej niż mrugnięcie, lecz pozostawiło w ludzkich sercach pragnienie ocalenia życia, ucieczki w jakieś dobre miejsce, w którym będą bezpieczni.
     William spojrzał dyskretnie na Victora, zyskali kolejną wskazówkę co do prawdziwej siły szamana, bardzo przydatną wskazówkę: Kibwe można łatwo sprowokować, a człowiek w takim stanie jest łatwiejszy do pokonania.
     — Apio... — szaman mówił spokojnym tonem, zdołał zdusić w sobie gniew, jaki spowodował jego syn, okazując mu całkowity brak szacunku. Udało mu się to głównie dzięki temu, że całkowicie go rozumiał. — Adongo zginął śmiercią wojownika. Każdy, nie ważne jak silny, w pewnym momencie spotka kogoś, kogo nie jest w stanie pokonać, to właśnie spotkało twojego brata. Zrozum jedno: oni nie zabili go, ponieważ mieli taki kaprys... stanowił jedną z wielu przeszkód na drodze do ich celu. Gdyby zabili go dla przyjemności, to wiedz, że torturował bym ich przez wiele dni, na ich oczach zabiłbym każdego, z kim choćby zamienili jedno słowo! Błagali by o szybką śmierć! — Kibwe zauważył, że William chce coś powiedzieć, lecz uznał za niestosowne przerywać wypowiedź szamana. — Proszę Williamie, mów.
     — Posłuchaj mnie chłopcze... my zabiliśmy wiele ludzi w imię wyższego celu... nawet nie wiem, który z nich był twoim bratem, dla mnie to wszystko ciała bez twarzy, bez życia... nie mogę ci powiedzieć, że przykro mi z powodu jego śmierci, ponieważ nawet jakby to była prawda, to te słowa nic nie zmienią. Powiem ci tylko jedno: każdy, prędzej czy później, musi zapłacić za swoje grzechy, nie ważne kim jesteś i co zrobiłeś, w końcu zapłacisz...
     Apio spuścił wzrok, było mu strasznie głupio za ten wybuch gniewu, lecz zobaczył co chciał zobaczyć i pokazał co chciał pokazać, reszta nie miała znaczenia. Odwrócił się od stołu, postawił krzesło i zasiadł na nim w całkowitym milczeniu.
     Kibwe delikatnie westchnął, nalał sobie wina i wypił duszkiem całą zawartość kufla.
     Victor postanowił dopchać żołądek dobrze przypieczonym kawałkiem pieczeni. Gdy odkrajał kolejny kawałek z ust wyrwało mu się: „szkoda, że nie ma tu Ekene i reszty, ciekawe, co by powiedzieli na ten widok.
     — Powiedziałeś Ekne? — Szaman nie ukrywał ogromnego zdziwienia, myślał, że już nigdy nie usłyszy tego imienia.
     — Ekene — Victor poprawił Kibwe.
     — Czy on ma coś wspólnego z Ekne?
     — Tak, to jego syn, a z tego co mi mówił, jest twoim bratankiem.
     — Ha! Stary Ekne w końcu się rozmnożył! Co u tego durnia?
     — Co?! — Victor zmrużył brwi ze zdziwienia.
     — Jak to co? Co u mojego brata?
     — Czekaj, czekaj, czy ja czegoś nie rozumiem? Ekne zginął dwadzieścia lat temu, to znaczy... został zamordowany...
     — Zamordowany? Posłuchaj, jeżeli robisz sobie ze mnie żarty, to przysięgam, że...
     — Kibwe, uspokój się, Victor mówi prawdę — przerwał mu Will.
     — To niemożliwe! Ekne był potężny! Nie mógł zginąć z rąk żadnego człowieka!
     — Jak to możliwe, że o tym nie wiedziałeś? Przecież czytałeś w naszych myślach, Ekene nas tu przyprowadził i teraz czeka we wnętrzu tej góry.
Co wiecie o moim bracie? Co wam powiedziano?
Jego syn powiedział nam, że twój brat opuścił Wioskę Potępionych, znaczy Samekh, bo szaman zwariował i żądał ludzkich ofiar dla swoich bogów. Niecałe trzy dni drogi stąd wybudował własną osadę, którą nazwano Małe Niebo.
     — Stary dureń...wiem o Małym Niebie, lecz nie wiedziałem kto je wybudował. Nie wiedziałem też, że przewodzi wam jego syn, ten stary głupiec musiał rzucić jedno z naszych najpotężniejszych zaklęć blokujących, dla mnie on i jego syn nie istniał w niczyich wspomnieniach. Nasz ojciec przed śmiercią zdecydował, że Ekne, jako pierworodny, zostanie nowym wodzem Samekh. Lecz on tego nie chciał, jak mówił „chcę założyć nowe plemię, nową rodzinę, którą będzie miała Bogów zgodnych z naszymi czasami” i odszedł, a ja zostałem nowym szamanem.
     — Ekene wierzy, że to ty zamordowałeś jego ojca.
     — Nie byłbym w stanie tego zrobić... nie... dalej nie mogę uwierzyć, że ktoś był w stanie pozbawić go życia, myślałem, że jeżeli on umarł, to ze starości, ale to było mało prawdopodobne, ponieważ jesteśmy długowieczni. — Kibwe powstał ze swego tronu, chwycił go za podłokietnik i odwrócił się w stronę domów, wybudowanych na wysokim kamiennym wzniesieniu. Zatrzymał się na chwilkę, przekręcił głowę w prawo i powiedział: „Dwie godziny”, po czym odszedł w milczeniu, niosąc swój tron na nowe miejsce.



     Minęło półtorej godziny od wielkiej uczty. William i Victor odpoczywali na miękkiej trawie, i przyglądali się pracy ludzi, którzy niczym małe mróweczki sprzątali po przyjęciu. Kibwe, niczym majestatyczny władca, którym zresztą był, siedział na swoim tronie na wielkim wzniesieniu, z którego widział dokładnie całą łąkę, wszystkich ludzi oraz wielki totem. Tuż za nim znajdował się ogromny budynek, magazyn, do którego mężczyźni znosili całą zastawę, a w końcu i ogromne drewniane stoły.
     — Co o nim myślisz? — zapytał Victor.
     — Hmm... chcesz szczerą odpowiedź?
     — Nie, okłam mnie...
     — Z danych zebranych przez ten czas wynika, że Kibwe jest silniejszy ode mnie, dużo silniejszy... a jestem pewny, że nie pokazał nawet dziesięciu procent swoich możliwości.
     — Czyli spotka nas koniec godny wojowników, a nasze gnijące zwłoki staną się pożywką dla trawy, na której kochałeś się z tą kobietą?
     William obrzucił Victora ponurym spojrzeniem, to było zupełnie nie w jego stylu.
     — Jeżeli popełnimy nawet najmniejszy błąd, to tak, już jesteśmy martwi. Ale myślę, że mam na niego pewien sposób.
     — Miejmy nadzieję, że zadziała, mam bardzo złe przeczucia.
     Tak, to samo złe przeczucie krążyło w umyśle Williama od momentu, w którym poznali szamana. On był niemal pewny, że to jego ostatnie chwile, dlatego nie stawiał oporu, gdy ta kobieta postanowiła się z nim zabawić. Co dziwne, nie odczuwał pragnienia ucieczki, jedyne co czuł, to ogromna ekscytacja na myśl o pojedynku z tą potężną istotą, i był pewny, że Kibwe czuł dokładnie to samo.
     Powoli zbliżał się do nich mężczyzna, ten sam, który wcześniej rozmawiał z szamanem, gdy William odszedł razem z tą kobietą na drugi koniec łąki. Mężczyzna przedstawił się jako Thabo, i oznajmił im, że Wódz chce się z nimi widzieć. Już czas, pomyśleli.
     Gdy podążali za Thabo, zobaczyli, że wszyscy mieszkańcy, których wcześniej widzieli podczas uczty, kłębią się na tym samym wzgórzu, na które i oni szli. Po lewej stronie jaskini znajdowały się wykute w kamieniu schody, które prowadziły wprost do domostw, była to jedyna droga. Po pięciu minutach niezbyt męczącego marszu stanęli przed obliczem szamana.
     — Już czas — powiedział Kibwe. Wstał ze swego tronu, wszyscy ludzie, oprócz Willa i Victora, odsunęli się na znaczną odległość. Kibwe uklęknął na jedno kolano, złożył dłonie jakby do modlitwy i wypowiedział zaklęcie w starym języku, tym samym, który wyryty był na kamiennej framudze pierwszej bramy.
     — Mógłbyś mi to przetłumaczyć? — poprosił Victor.
     — „ Wy, których ciała spoczywają pod naszymi stopami. Wy, których potępione dusze nie potrafią znaleźć ukojenia. Wy, którzy błagacie o łaskę, a której nigdy nie dostąpicie, poddajcie się woli waszego pana. Ja, Kibwe Xulu rozkazuje wam! Powstańcie ze swoich grobów, stańcie się częścią mojej mocy! Niech ma krew, i krew moich przodków da wam życie!”, mniej więcej — powiedział William.
     Szaman rozciął wewnętrzną część swojej dłoni małym sztyletem, powstał z klęczek i zacisnął pięść. Krew z jego dłoni drobnymi kroplami przeciekała mu przez palce na kamienną podłogę u jego stóp, by chwilę później przelać się przez krawędź skarpy. Z początku była to malutka stróżka, którą z czasem przemieniła się w rwący potok. Niszczycielski strumień pogrążył całą łąkę w szkarłatnej krwi, wyglądało to jak piękne, czerwone jezioro. Ziemia zatrzęsła się, kryształ migotał złowrogo, jakby „Coś” starało się pochłonąć jego życiodajne światło. Morze krwi zaczęło bulgotać, ogromne bąble pękały, niczym pęcherze na skórze trędowatego, zalewając czerwonymi kroplami wszystko w swoim zasięgu.
     — Powstańcie! — krzyknął Kibwe, trzymając otwarte dłonie wysoko nad głową.
     Potępieni usłuchali jego rozkazu, morze krwi zastygło niczym lawa tracąca swój żar. W wielu miejscach pojawiły się wściekle błękitne plamy w kształcie heksagonu, które poprzecinane były czerwonymi bliznami. Blizny zaczęły pękać, uwypuklać się, jakby coś potwornego parło w nie z całej siły od wewnątrz. Trzęsienie ziemi przybrało na sile, małe kawałki skał zaczęły odpadać ze sklepienia, nawet sam kryształ zatrząsł się delikatnie. Nagle, w wielkiej eksplozji niebieskiego światła, wszystkie heksagony otwarły się, a z ich wnętrza wyleciały setki potępionych dusz; każda z nich była półprzeźroczysta, otoczona widmową poświatą, lecz można było je podzielić na kilka gatunków; od znacznej części z nich biło białe, jakby błogosławione przez samego Boga światło. Reszta była czerwona, jakby wygnana z samych czeluści piekieł. Dusze kłębiły się przy krysztale, krążąc wokół niego. Jedna z nich, o ledwo dostrzegalnej złotej poświacie, miała na tyle odwagi, by stanąć twarzą w twarz z szamanem. Podleciała do swego pana powoli, jakby obawiając się jego gniewu, lecz wcale tak nie było; to ona była gniewem.
     — Uwolnij nas! — złota dusza przemówiła tysiącem ludzkich głosów, powodując ogromny ból u większości ludzi. — Byliśmy uwięzieni przez tysiące ludzkich lat, pozwól nam zaznać spokoju.
     — Zamilcz, demonie! — wykrzyczał Kibwe Xulu.
     — Demonie? Masz czelność nazwać mnie demonem, ty krucha ludzka istoto? Jam jest Archanioł Barachiel, syn Boży, i twój pan.
     — O najwspanialszy, najsprawiedliwszy aniele! Powiedz jak zginąłeś? Co chciałeś uczynić? — Dusza zatrzęsła się, jakby ktoś zadał jej potworny cios, jej widmowe usta rozchyliły się, lecz nie wypowiedziały żadnego słowa. — Barachielu przeklęty! Jesteś gorszy od najpodlejszego demona! I tak zostaniesz potraktowany! — Kibwe skupił całą swoją energię w prawej dłoni, zaciskał ją powoli, jakby trzymał w niej mały owoc. Z każdą chwilą duch wiszący przed jego oczyma stawał się coraz mniejszy, zapadał się do wewnątrz czarnej dziurki powstałej w miejscu jego serca.
     — Nie! Nie rób tego! Błagam!
     — A więc uklęknij przed swoim panem! Przysięgnij mi posłuszeństwo, a daruję ci tą zniewagę.
     Barachiel odetchnął, co swoją drogą zaciekawiło większość zgromadzonych, dotknął widmowymi stopami podłoża i uklęknął przykładając prawą dłoń zaciśniętą w pięść do serca.
     — Przysięgam.
     Kibwe uśmiechnął się, spojrzał wprost w puste oczy upadłego anioła i zacisnął całkowicie pięść.
     — Nie! Nie! Przecież... — Barachiel cierpiał niewyobrażalne katusze, z jego spektralnych ust wydobywał się okropny jęk bólu. Jego ciało zapadało się coraz bardziej, aż w końcu zniknęło w ogromnym, lecz całkowicie nieszkodliwym wybuchu złotej energii. Iskry jego astralnego ciała powoli upadały na ziemię, a tam, gasły całkowicie.
     Dusze krążące naokoło białego kryształu zatrzymały się i wlepiły wzrok w potwora, który nawet nie zawahał się zniszczyć jednego z Archaniołów.
     — Barachielu, upadłeś tak nisko, że w obawie przed utratą, i tak straconego już życia, złożyłeś pokłon człowiekowi, gatunkowi, który uważałeś za niegodny istnienia. — Kibwe powiedział te słowa na głos, lecz nie skierował ich do nikogo z obecnych. Musiał usłyszeć to zdanie, potrzebował tego, by chociaż odrobinę zrozumieć, jak istoty, które według wszelkich podań, powinny być uosobieniem dobra, miłości i sprawiedliwości potrafią upaść tak nisko...
     Spektralne istoty, o czerwonym i białym kolorze, zaczęły wirować w powietrzu, z wielką furią obijając się o siebie, oraz o sklepienie jaskini. Odważniejsze z nich niebezpiecznie zbliżały się do samego Kibwe, symulując nadchodzący atak, by w ostatniej chwili zaniechać swego zamiaru śmiejąc się szyderczo.
     — Tak was to bawi? Pośmiejmy się razem! — Kibwe zaśmiał się w sposób podobny do tego, w jaki wybuchał śmiechem podczas uroczystej biesiady, jednak w tym pokazie radości była jedna subtelna różnica: był to śmiech człowieka świadomego swojej wyższości nad tymi istotami.
     Szaman pstryknął palcami prawej dłoni. Czerwona dusza zatrzymała się w połowie drogi udawanego ataku. Z szaloną furią i niedowierzaniem dotykała swego widmowego ciała dłońmi, jakby starała się otrzepać z kurzu. Rubinowy demon opuścił ręce i zniknął w potężnej eksplozji, której energia rozeszła się po całym Samekh niczym wybuch supernowy.
     Niewiarygodnie potężny podmuch zwalił z nóg paru mieszkańców. A dwóch z nich, stojących najbliżej szamana, przeturlało się po trawie. William i Victor zasłonili twarz rękoma. Kibwe stał twardo na ziemi, niewzruszony, niczym kamienny posąg. Lecz kaptur jego płaszcza nie był z kamienia, podmuch zsunął go z głowy szamana. W tym momencie William zrozumiał, dlaczego Kibwe zasłaniał swoją twarz: był łysy jak kolano, ogromne wąsiska, które scalały się z brodą przypominały czarodzieja z powieści Tolkiena — Władca Pierścieni, którą Will czytał parę lat wcześniej. To był najzupełniej normalny wygląd, jak na człowieka w jego wieku. Oczodoły szamana były głęboko osadzone w czaszce, co niektórzy ludzie nazywają antypatycznym wyglądem. Taki człowiek sprawa wrażenie złego, zdolnego do najstraszniejszych rzeczy, lecz jest to zwykłe złudzenie. To oczy Kibwe były prawdziwym koszmarem, jaskrawo błękitne źrenice, co u czarnych ludzi jest niezwykłą rzadkością, obramowane krwiście szkarłatnym pierścieniem. To były oczy bestii, zdolnej niszczyć wszystko. Lecz William nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że to były raczej oczy Boga...
     Kibwe dostrzegł na sobie wzrok Willa. Szybko założył kaptur na głowę, zasłaniając swoje oczy, które były źródłem jego mocy, jego dziedzictwem.
     Victor nie zdążył przyjrzeć się jego twarzy, był zbyt zajęty obserwowaniem mieszkańców, którzy nie wydawali się zbyt przejęci całą sytuacją. Zachowywali się, jakby brali udział w jakimś teatralnym przedstawieniu. Zmartwił się na myśl, że to on i William stanowili dodatkową atrakcję, a może danie główne? Cóż, na pewno drugi akt, lub trzeci, jeżeli Kibwe zaplanował więcej atrakcji. W ciągu następnej godziny dowiedział się, że Szaman dokładnie zaplanował cały spektakl, z wieloma nieoczekiwanymi zwrotami akcji, oraz... dramatycznym zakończeniem....



     — Czujesz to? — zapytał Victor. — Jakby ktoś narobił w gacie ze strachu.
     — To odór siarki — odpowiedział Will. — Wygląda na to, że to był prawdziwy demon. A co za tym idzie Barachiel...oraz Asteroth, też są prawdziwi.
     Victor nie skomentował, tylko lekko uniósł brwi. Nie miał czasu na zastanawianie się nad opowieścią szamana, ponieważ on, Kibwe, szykował się do kolejnego aktu.
     Potępieni zaprzestali swoich symulowanych ataków. Całe trzysta dusz zawisło tuż przed obliczem Kibwe Xulu, przyglądając mu się z zaciekawieniem, czekając na rozkazy.
     Jest ich zdecydowanie zbyt mało jak na bitwę, o której opowiedział szaman. Widocznie dla nich walka wciąż trwała, nawet w miejscu, w którym znaleźli się po śmierci. Słabsze osobniki zostały pochłonięte, stając się częścią mocy tych silniejszych, to najbardziej prawdopodobny scenariusz... prawo dżungli obowiązuje wszędzie, pomyślał William.
     — Tak, dobrze. Wsłuchajcie się w głos swego pana! — krzyknął Kibwe unosząc dłonie ku górze. Rękawy płaszcza zsunęły mu się do łokci, ukazując potwornie umięśnione przedramiona.
     Teraz już wiemy, dlaczego jest taki ciężki, pomyślał Victor.
     Szaman rozpostarł ręce, w jego dłoniach zaświeciły się małe fioletowe promyczki. Sługi usłuchały niemego rozkazu. Poleciały wprost pod kryształ, wirując wokół niego, tworząc coś na wzór czerwono-niebieskiej trąby powietrznej. Dolna warstwa rozłożyła się na zakrzepłym morzu krwi, układając się jak dywan na całej jego powierzchni. Większa część z pozostałych dusz utworzyła okrąg tuż pod kryształem. Na jego krawędziach stanęły czerwone dusze, przeplatając się z białymi. Trzymały się za ręce, chociaż robiły to z obrzydzeniem, widać to było na ich spektralnych twarzach. Pozostałe duszę ułożyły się jedna na drugiej, stwarzając z własnych ciał schody, prowadzące od wielkiej skarpy, na której znajdował się Szaman oraz reszta mieszkańców, aż do krawędzi areny, powstałej z ich braci.
     Kibwe Xulu klasnął w dłonie, ściskając promyczki do granic możliwości, które z głośnym hukiem wybuchły w jego dłoniach, zamieniając się w tysiące purpurowych iskier. Małe promyki zawisły w powietrzu; przypominały Drogę Mleczną, podziwianą nocą na pustyni Atakama,
     Nagle, iskry ruszyły z ogromną prędkością, kierując się wprost na kryształ, zagłębiając się w nim, spaczając go, niczym dotyk śmierci. Kryształ alchemika, jak Victor nazywał go w swoim umyśle, chociaż teraz, jest to raczej Kryształ Xulu, zmienił swój kolor na purpurowy. Fioletowy kryształ migotał wściekle, jakby została na niego przelana cała nienawiść tego świata. Wydał dźwięk przypominający turbinę startującego samolotu. W jednym ulotnym momencie, cała nagromadzona, oraz wzmocniona w nim energia, wystrzeliła z niego, niczym z broni półautomatycznej. Purpurowe pociski zalały całe Samekh swoim pięknym światłem. Z precyzją snajpera trafiając każdego z potępionych prosto między oczy.
     Dźwięk, jakby ktoś zrzucił mały kamyczek z najwyższej skalistej góry na świecie, który z czasem strącał coraz więcej kamieni, wywołując niszczycielską lawinę, przeszył Samekh niczym pocisk. Ludzie przybliżyli się do samego krańca skarpy, by przyjrzeć się dokładnie. Oni, oraz William, dopiero z czasem zobaczyli, co wydaje ten dziwny odgłos, lecz Victor dostrzegł to od razu, jego wzrok, po wieloletnich treningach i zmaganiach z potworami, stał się niezwykle ostry.
     Karmazynowy demon stojący na arenie, ustawiony przodem do Victora, skierował swoje martwe źrenice ku górze, starając się dostrzec ranę na czole. Fioletowy pocisk wbij się w jego widmową czaszkę, ozdabiając jego głowę małymi żyłkami, które z czasem rozrosły się na całym jego ciele. Wszyscy potępieni krzyczeli tysiącem głosów, które z czasem stały się jednością, jednym, wielkim krzykiem rozpaczy. Energia szamana odbierała im to, co miały najcenniejsze: ich własne dusze. Demony oraz anioły zostały splugawione mocą, przeciwko której nie mieli najmniejszych szans. Ta moc zamieniała je w żywe posągi, petryfikowała ich ciała.
     Krzyki zastąpił chóralny okrzyk podziwu: na środku Samekh znajdowała się teraz kamienna arena, stworzona ze skamieniałych ciał poległych wojowników. Gdyby ktoś przeoczył pierwszy i drugi akt sztuki Kibwe, z pewnością stwierdziłby, że kamienne posągi są zbyt doskonałe, by mogła stworzyć je ludzka ręka, i miałby całkowitą rację.



     Drugi akt zakończony powodzeniem. Ludzie wiwatują, domagając się kolejnej części. Scena jest nasza, pomyślał Victor.
     Kibwe nie musiał nic mówić, nie musiał zapraszać, czy nawet wskazywać kierunku; William i Victor wiedzieli, że na tej arenie rozegra się najważniejsza bitwa w ich życiu.
     Will dotknął czubkiem stopy schody utworzone z pozostałości demona. Raczej nie jest to ciało, czy też zwłoki, a astralna postać nie może zostać spetryfikowana, chyba, pomyślał. „Coś” było twarde niczym skała, bez większych obaw skierował się w dół schodów. Lecz nagle, ktoś szarpnął go za rękaw płaszcza; myślał, że to Victor, lecz jego przyjaciel stał po jego lewej stronie. Odwrócił się, dostrzegł mężczyznę, który wybuchł niepohamowanym gniewem podczas wielkiej uczty.
     — W czym mogę ci pomóc? — zapytał.
     Mężczyzna zbierał w sobie siły, widać po nim było, że stara się sformułować ważne pytanie w swoim umyśle. Po chwili zastanowienia przemówił:
     — Do czego jest wam potrzebna Pieczęć Wojny?
     — Do niczego...
     Apio poczuł, jak niewidzialna dłoń Williama wymierza mu potężny policzek. Gdyby nie była stworzona ze słów, z pewnością padłby na ziemię.
     — Jak to?!
     — Już nie jest nam do niczego potrzebna. Cztery godziny temu okazało się, że człowiek, dla którego pracowaliśmy, i któremu mieliśmy dostarczyć skarb twojego szamana, jest zwykłym zdrajcą...
     Zapadła nieznośna cisza. Apio nie wiedział co powiedzieć. W końcu ułożył w głowie jedno ważne, najważniejsze pytanie:
     — Dlaczego więc nie uciekliście... dlaczego ryzykujecie... nie... dlaczego macie zamiar zginąć z ręki mojego ojca?
     Twarz Victora zniekształcił, pomijając obrzydliwą bliznę, wyraz ogromnego szoku. Ojca?!
     — Ponieważ śmierć wszystkich, którzy, chcąc nie chcąc, poświęcili życie dla tego celu, okazałaby się bezcelowa. Nie mamy prawa im tego zrobić. — William niemal wykrzyczał to ostatnie zdanie, by dać mu do zrozumienia, jakie to jest dla nich ważne.
     — Mówisz o śmierci wojownika? Żyłeś jak wojownik, i tak chcesz umrzeć?
     — Jesteś za młody, by to zrozumieć... — odpowiedział, po czym, razem z Victorem, ruszył w dół schodów, zostawiając Apio w wielkim zdumieniu.
     Znajdowali się mniej więcej w połowie drogi na arenę, gdy Victor powiedział:
     — Zabiliśmy mu syna...
     — Ta...




    Victor usiadł na środku areny, wyciągnął rewolwery zza pasa, i zajął się układaniem naboi. Destroy, który zawsze trzymany był w prawej dłoni, został naładowany jedenastoma zwykłymi pociskami. Dwunasty stanowił specjalny wyrób Victora, który nazywał „przykrą śmiercią”; był to zwykły kartacz, pocisk zawierający wiele małych, ołowianych kulek. Podczas wystrzału powłoka kartacza ulega rozerwaniu, w efekcie czego, z lufy wylatują dziesiątki ołowianych kul, zmieniając cel w tak zwane sito. Chociaż kartacze stosuje się w o wiele większym kalibrze, Victor dostosował pocisk do swojej broni.
    Seek był specjalny, różnił się od swego bliźniaczego brata tym, że nie wymagał jakichkolwiek umiejętności strzeleckich. Jego nazwa pochodzi z angielskiego, Seek oznacza „szukać” i to właśnie robił. Ta broń została przeklęta. Każdy pocisk z niej wystrzelony zawsze, ale to zawsze dosięga swego celu, nie ma znaczenia gdzie celujesz, możesz nawet strzelić za siebie, gdy cel stoi przed twoją twarzą, Seek zawsze trafia. Drugi rewolwer został naładowany pociskami, które eksplodują w zetknięciu ze swoim celem. Victor doskonale wiedział, jak wykorzystać jego specjalnie zdolności.
    Skończyłeś? — zapytał William, przyglądając się kamiennemu obliczu Kibwe, który spoglądał na nich z góry.
    Tia...
    William wytężył wzrok, jakiś mężczyzna pokłonił się przed szamanem, rozmawiali o czymś, lecz nie wiedział o czym. Mężczyzna, trzymający w dłoni glewie, przypominającą Guan dao, lecz ta miała na drugim końcu krótsze ostrze, szedł w dół po schodach.
    A więc to jest nasz pierwszy przeciwnik. Przecież nie miało być dzikusów z dzidami — powiedział pod nosem.
    W momencie, gdy mężczyzna stanął na arenie, pięć metrów od Williama i Victora, w ich głowach, jak i reszty mieszkańców, rozległ się głos, ten sam, który słyszeli po śmierci Rogera, i ten sam, który przemawiał do nich podczas biesiady.
    MAM OGROMNY ZASZCZYT PRZEDSTAWIĆ WOJOWINKÓW, KTÓRZY BĘDĄ WALCZYĆ NA ŚMIERĆ I ŻYCIE. JEDNI DLA OGROMNEJ NAGRODY, INNI Z ZEMSTY. PIERWSZYM Z NICH JEST VICTOR BELIKOV, REWOLWEROWIEC, URODZONY I WYCHOWANY W NAJCZARNIEJSZYCH ODMĘTACH MATECZKI ROSJI. DRUGIM CZŁONKIEM JEGO DRUŻYNY JEST PRZYBYSZ Z INNEGO ŚWIATA. — Tym słowom towarzyszył okrzyk zdumienia, po którym nastąpiły gromkie brawa. — BYŁY MIESZKANIEC ŚWIATA O NAZWIE GAIA, ZAMIESZKAŁ W AMERYCE I PRZYBRAŁ IMIĘ WILLIAM BISHOP. MISTRZ BRONI BIAŁEJ, WYBITNY MATEMATYK ORAZ TAKTYK. PRZECIW NIM STANIE KAMAU, SAMOUK Z SAMEKH, KTÓRYM KIERUJE CHĘĆ ZEMSTY. WILLIAM BISHOP ZBEZSZCZEŚCIŁ WYBRANKĘ JEGO SERCA PODCZAS NASZEGO ŚWIĘTA. IGRZYSKA CZAS ZACZĄĆ!
    Mieszkaniec świata Gaia? — zapytał Victor.
    Przecież powiedziałem ci, że są inne światy niż ten.
    Myślałem, że nie mówiłeś tego poważnie.
    Byłem całkiem poważny. Zresztą, to jest teraz nieistotne. Zaczynamy zabawę.
    Ta... ale mogłeś darować sobie tę kobietkę.
    Gryzoń sam pchał się do paszczy węża, a wąż, jak to wąż, żadnej myszce nie popuści.
    Victor prychnął jak koń smagany batem. Przyglądał się Kamau, który wykonał parę pchnięć, przecinając powietrze. Zakręcił swoją bronią między palcami dłoni; wyglądało to całkiem efektownie, lecz dla nich był to gówniany popis.
    Kamau! Nie mam zamiaru się wtrącać. Walczycie jeden na jednego — krzyknął Victor, po czym odszedł na sam koniec areny.
    William drobnymi kroczkami zbliżał się do centrum okręgu. Rozchylił poły płaszcza, położył dłoń rękojeści Arachne, i czekał.
    Ini była moją kobietą! Mieliśmy spędzić resztę życia razem. A ty ją wziąłeś, jakby była twoją własnością! Zginiesz! — słowa wypowiedziane przez Kamau kipiały nienawiścią.
    William nie zareagował, nawet się nie poruszył.
    Kamau rozpoczął swój taniec. Zakręcił bronią na pokaz. Wykonał piruet trzymając glewię w połowie jej długości, przy końcowym obrocie przesunął dłoń na sam koniec drzewca, zwiększając zasięg broni o ponad metr. Zamaszyste cięcie miało na celu przepołowienie Willa tuż poniżej klatki piersiowej. Ku ogromnemu zdziwieniu Kamau, które nie trwało zbyt długo, William złapał glewię za żeleziec obiema dłońmi, złożonymi jakby do modlitwy. Przekręcił się lekko w prawo, wyrywając broń z rąk Kamau. Trzymając broń za ostrze, przekręcił nią w powietrzu, drugą dłonią prześlizgnął w dół drzewca. Wykonał jedno pchnięcie, celując wprost w krtań swego przeciwnika. Chrząstka pękła z cichym zgrzytem. Zdekapitowane ciało Kamau opadło na ziemię wijąc się w spazmach niczym rozcięta na pół dżdżownica. Jego głowa spoczywała na ostrzu glewii, trzymanej na wyciągniętej ręce Williama. Mężczyzna pozwolił, by głowa jego martwego przeciwnika upadła na ziemię, po czym rzucił broń tuż obok jego ciała.
    To by było na tyle — szepnął.
    Mieszkańcy Samekh oniemieli, nie spodziewali się, że Kamau, który przez wiele lat trenował na ich oczach, by pewnego dnia stać się mistrzem broni białej, zostanie zabity w tak prosty sposób. Ich szok spowodowany był też tym, że cała walka nie trwała nawet pięciu sekund.
    ZWYCIĘZCĄ ZOSTAŁ WILLIAM BISHOP! GRATULACJE!
    Tak, brawo, brawo — powiedział Victor klaszcząc w dłonie.
    Dźwięk gromkich braw odbijał się echem od zaokrąglonego sklepienia jaskini, potęgując ich efekt.
    CZAS NA RUNDĘ DRUGĄ!
    Szaman przykucnął, przyłożył dłoń do ziemi pod swoimi stopami. Z trawy wyrosły trzy prążkowane glizdy. Wziął wijące się stworzonka w dłonie, przysunął je do twarzy. Z jego ust wydobył się zielonkawy dym, który omiótł swą zgnilizną glizdy w jego dłoniach. Wziął zamach i zrzucił je ze skarpy, a one wgryzły się w skamieniałe podłoże, stworzone z dusz poległych.
    Victor poczuł lekkie wibracje podłoża, jakby jakiś stary mechanizm, ukryty w głębi areny, został aktywowany. Na kamiennej podłodze pojawiły się małe koła, o średnicy pół metra, które wyrosły wysoko ponad ich głowy.
    Ciekawe co teraz — powiedział Victor przyglądając się nowo powstałym filarom.
    Zaraz się przekonamy.
    Szaman pochylił się w stronę schodów. Przyłożył usta do pięści i dmuchnął w nią. Z jego zaciśniętej dłoni buchnął zielony dym, niczym z komina huty stali. Ogromny obłok płynął wzdłuż schodów, kierując się na arenę. Gdy dym dosięgnął zwłok pokonanego wojownika, William krzyknął:
    Podsadź mnie! Szybko!
    Victor pochylił się, splótł dłonie w koszyk. Podrzucił Willa wysoko w powietrze. Ten chwycił lewą dłonią krawędź filaru, a drugą złapał Victora, rozbujał nim i wrzucił go na sąsiednią kolumnę.
    William i Victor, stojąc bezpiecznie na kamiennych słupach, przyglądali się, jak chmura dymu pochłania całą arenę aż do połowy wysokości filarów. Przez krótki moment widzieli, jak obłok zgnilizny wchłania ciało Kamau, które zostało przez niego strawione.
    Cóż... tego się nie spodziewałem — rzekł Victor.
    Coś poruszyło się w kłębach dymu. Pełzło między filarami. Wąż? Nie, to było o wiele większe. Syk. Filar, na którym stał Victor, zaczął się trząść. Rewolwerowiec w ostatnim momencie przeskoczył na drugą kolumnę. Poprzedni filar rozpadł się i runął na ziemię z tępym hukiem, jakby uderzył o coś miękkiego... żywego.
    Dym pod Victorem rozstąpił się pod cielskiem ogromnego stworzenia; nie była to glizda, czy też wąż. Podłużne ciało składało się z wielu segmentów. Pierwszy z nich, z pewnością głowa tego stworzenia, był w kształcie stożka, z czterema nacięciami wzdłuż pyska. Każdy kolejny segment nie różnił się niczym od poprzedniego. To musiał być jakiś gatunek lub mutacja czerwi. Ten różnił się od swoich kuzynów tym, że był czarny, z zielonymi plamami wzdłuż cielska, oraz tym, że miał co najmniej dziesięć metrów długości.
    Czerw wyskoczył z dymu wprost na Victora. Tuż przed jego oczami, cztery płaty podłużnego pyska rozchyliły się, ukazując paszczę pełną lśniących od jadu zębisk. Victor skoczył wykonując pół salto w przód , odbił się rękoma od segmentu bestii znajdującego się tuż za pyskiem, przebiegł parę kroków po niej. Przeskoczył na filar, odwrócił się w stronę czerwia i wystrzelił. Dwukrotnie. Pociski odbiły się od pancerza potwora. William przykucnął, rykoszet omal nie ozdobił jego twarzy dwoma dodatkowymi otworami.
    Wybacz. Wygląda na to, że to świństwo jest pancerne...
    Przed atakiem...
    ... otwiera pysk, wiem — przerwał mu Victor.
    No to na co czekasz?
    Rewolwerowiec stał nieruchomo, próbował policzyć ile tych stworzeń czai się w dymie. Naliczył co najmniej dwie sztuki.
    Ten jest mój — powiedział William.
    Czerw wyskoczył z dymu. Tuż przed atakiem otworzył paszczę, by pochłonąć swoją ofiarę. William wyjął z pochwy sejmitar i pochylił się najniżej jak mógł. Uniósł ostrze trzymane w dwóch dłoniach nad głowę. Końcówką ostrza Arachne celował w połączenie płatów skórnych, znajdujących się na pysku potwora. Czerw zawył gardłowym głosem. Arachne wypatroszyła potwora, który zalał Williama fioletową breją z własnych wnętrzności. Bestia padła na ziemię. Martwa.
    Kolumna z Victorem została zniszczona tuż przy podstawie. Rewolwerowiec starał się przeskoczyć na kolejną, znajdującą się cztery metry od Williama. W trakcie skoku spojrzał w dół. Z gęstej chmury dymu wyłoniła się bestia z otwartą paszczą.
    Nie zdążę! — pomyślał.
    Sam nie wiedział, czy ten pomysł wpadł mu do głowy z desperackiej sytuacji w jakiej się znalazł, czy może widział to kiedyś w jednym z komiksów Marvela. Postanowił spróbować.
    Mam nadzieję, że buty wytrzymają, pomyślał spoglądając na swoje wojskowe obuwie na grubej, gumowej podeszwie. W tym momencie cieszył się, że nie przyjął rady Rogera: „Załóż jakieś wzmocnione trampki, w tych buciorach tracisz swoją zwinność”. Tak, stracił zwinność, lecz może ocalił życie.
    Paszcza bestii omal nie pochłonęła jego nóg. Zaparł się gumowymi buciorami o dwa przeciwległe płaty pyska wypchane zębiskami. Kły czerwi wbiły się na ponad połowę swojej długości w gumowe podeszwy. Dwa centymetry głębiej, i rewolwerowiec przekonałby się czy ten jad jest śmiertelny. Victor napiął mięśnie ud, osiągając granicę ich siły. Spojrzał w dół, wprost w otwór gębowy czerwia. Zęby były ustawione spiralnie, jak świder, który mielił wszystko na papkę. Głębiej, lekko powyżej przełyku, zobaczył poziomy wachlarz zębów, które pulsowały się w pewnym rymie: dwa szybkie zaciśnięcia , następnie pół sekundy przerwy. Rewolwerowiec z trudem powstrzymywał ogromne starania czerwia próbującego zamknąć pysk. Cieszył się, że dwa pozostałe płaty pyska bestii, te, które miał przed i za sobą, pozostały jakby oklapłe; czerw nie starał się nimi poruszyć; widocznie skupił się na zamknięciu tych dwóch, blokowanych przez nogi Victora.
    Nie wiem jak to coś jest zbudowane; może mięśnie jego paszczy dzielą między sobą siłę, i jeżeli potwór wkłada całą moc w jeden, lub dwa z nich, pozostałe pozostają jakby martwe, pomyślał. Miał wielką nadzieję, że ma racje, ponieważ znajdował się teraz w takiej pozycji, że jeżeli czerw postanowi osłabić nacisk, i wyrównać siłę tak, by móc znów używać wszystkich czterech części paszczy, i zamknie dwa pozostałe płaty, te zwisające bezwładnie, to Victor nie będzie już mógł nazywać siebie mężczyzną, a tego bardzo nie chciał. Skierował Seek w dół, w ciągu ułamka sekundy opróżnił cały bębenek.
    Zdychaj! — krzyknął. Zeskoczył z pyska bestii, wystawiając prawą rękę przed siebie. William, który postanowił nie ingerować w zmagania przyjaciela – zwyczajnie nie wiedział co zrobić, zdał się spryt przyjaciela – złapał go za dłoń, i przerzucił na sąsiedni filar.
    Zwycięzcy przyglądali się, jak bestia umiera w krótkim, lecz potężnym wybuchu. Poszczególne segmenty oderwały się od cielska, trzymając się na krótkich niteczkach, przypominających białe ścięgna, by chwilę później spłonąć, zamieniając się w proch.
    BRAWO! CZAS NA RUNDĘ TRZECIĄ!
    Nie da nam nawet odsapnąć, pomyślał Victor.
    Poczuli ogromne trzęsienie ziemi, nie tylko areny, lecz całej Wioski Potępionych. Swoją drogą, Victor dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, dlaczego Samekh nazywane jest Wioską Potępionych – Potępionymi nie byli ludzie, czy żądny krwi szaman, lecz dusze poległych.
    Na średnicy o wiele większej niż arena, pojawił się pierścień pękającego kamienia. Trzęsienie ziemi uległo wzmocnieniu. Warstwa skał wypiętrzyła się w miejscu powstałego okręgu, by chwilę później zapaść się do wewnątrz, stawiając nikły opór czemuś, co starało się wydostać.
    Może czary Kibwe przestają działać? – pomyślał William. Parę sekund później dowiedział się jak daleki był od prawdy.
    Coś wysunęło się z pęknięć w gruncie. Płat skóry, pokryty czymś twardym, pancerzem.
Potworny pisk towarzyszący tarciu jakby kamienia o kamień. To brzmiało zupełnie jak zgrzytanie zębów. Zębów! – pomyślał Will.
    O... kur... wa... — wyjąkał Victor.
    Mężczyźni zobaczyli, jak cztery segmenty pyska olbrzymiego potwora wysuwają się z ziemi daleko za każdą z czterech stron areny. A skoro tak, to sam środek paszczy znajdował się dokładnie pod nią.
    Co robimy?! — zapytał zdesperowany Victor. Miał nadzieję, że Will – wybitny taktyk – ma jakiś pomysł. Ze zgrozą dostrzegł na jego twarzy ten sam pusty wyraz, jaki najpewniej malował się na jego własnej.
    Po krótkim namyśle Will odpowiedział: „improwizujemy
    IMPROWIZUJEMY?! – pomyślał nie tyle zawiedziony, co wściekły Victor. Nie mamy dokąd uciec. Stoimy na pieprzonych filarach, które oddzielają nas od żrącego dymu. Ta ogromna bestia, Matka Czerwi pożre nas żywcem, chyba, że wcześniej zrobi to ta cholerna mgła...
    Arena zalała się tysiącem pęknięć przypominających fioletowe żyłki powstałe na ciele demona, który stał się jej częścią. Filar, na którym ściśnięci stali Victor oraz Will, zatrząsł się w posadach. Dźwięk kamieni kruszonych przez olbrzymi mechanizm bestii. Dwójka przyjaciół spoglądała na potwornie wielkie zębiska, wystające z czterech płatów pyska. Pyska, który skąpały cały ich świat w cieniu. Tylko Kryształ Xulu wykazywał jakąkolwiek chęć do podzielenia się z nimi swoim życiodajnym światłem, lecz chwilę później i on został im odebrany. Paszcza potwora zamknęła się, niczym wieko trumny.
    Oszołomieni mieszkańcy Samekh przyglądali się, jak wojownicy, którzy zapewnili im tyle rozrywki, zostają pochłonięci żywcem przez ogromnego potwora, którego sam tylko górny fragment zajmował prawe całą powierzchnię ich byłej polany.



     Już po nich — powiedziała urodziwa kobieta w średnim wieku.
    Szkoda, naprawdę — odpowiedział jej chłopiec.
    Mylisz się Junna. Oni wciąż żyją. Spójrz! — Kibwe wskazał dłonią na olbrzymią bestię przeżuwającą szczątki kamiennej areny.
    Nic się nie dzieje — odparła Junna.
    Kibwe obrzucił ją ponurym spojrzeniem.
    Teraz! — krzyknął szaman.
    Ponownie nic się nie stało; bestia wciąż beznamiętnie przeżuwała to, co wpadło jej do pyska.
    Może teraz? — powiedział desperackim tonem Kibwe.
    Chyba ich zeżarło —  powiedziała smutnie Zuri.



    Nie zeżarło. Żyli, chociaż to mogło się w każdej chwili zmienić. Gdy zniknęli, razem z areną, w czeluściach pyska tego potwora, nie wiedzieli jak to rozegrają, teraz zresztą też nie wiedzieli co zrobić.
    William trzymał się dłonią jednego z dwumetrowych zębów Czerwia Matki. Zębiska bestii pokryte były zielonym jadem. Drugą ręką trzymał rewolwerowca za obuwie. Podeszwa buta Victora była na wpół strawiona, jakby stopiona, przez jad mniejszych czerwi. William nie musiał tego widzieć, ponieważ czuł, że to samo dzieje się z jego dłonią, lecz w znacznie mniejszym stopniu.
    Przynajmniej wciągnęło ten zielony dym — powiedział Victor wisząc do góry nogami.
    Masz jakiś plan? Tylko szybko, to trawi mnie szybciej, niż potrafię się regenerować!
    Strasznie tu ciemno, czekaj. Jakieś cztery metry w dół jest poziomy wachlarz zębów, który rozerwie wszystko, czego się dotknie. Jak w młynku do kawy.
    Szybciej! — krzyknął, ponaglając swojego przyjaciela.
    To jest zbudowane identycznie, jak mniejsza wersja. Te zębiska pode mną zamykają się z takim samym rytmem: dwukrotnie zaciskają się do wewnątrz, po czym następuje sekundka przerwy. Możemy to wykorzystać! Masz Kuleczkę?
    Tak, ale tylko jedną sztukę... chciałem wykorzystać ją przeciwko Kibwe...
    Jeżeli teraz zginiemy, to i tak się do niczego nie przyda. Dasz rade mną zakręcić?
    Tak.
    To lecimy.



    Zeżarło! — krzyknęła Zuri
    Nie zeżarło! — odpowiedział jej Kobe
    Przecież mówię, że zeżarło!
    Nie! Nie zeżarło!
    Jak nie jak tak? Zeżarło!
    Uspokójcie się dzieciaki. Zuri, Kobe ma racje, ci dwaj jeszcze żyją.
    Jesteś pewny szamanie? — zapytała dziewczynka.
    Tak jak tego, że wyrośniesz na piękną kobietę, jak twoja mamusia.
    Dziewczynka zarumieniła się.
    Och przestań, Kibwe. Bo jeszcze i ja się zarumienię — powiedziała Junna lekko sarkastycznym tonem. Lecz szaman widział, że uciekała wzrokiem przed jego spojrzeniem. Lekko się zaczerwieniła.
    Matka Czerwi wydała z siebie dudniący jęk, w momencie, w którym z jej wnętrza wystrzelił ciągły niebieski promień. Energia Qi Victora przedzierała się przez twardą tkankę pancerza Matki, niczym laser tnący stalową blachę.
    Kibwe niezwykle szybko wyciągnął dłonie przed siebie, wypowiedział tajemne zaklęcie tak, żeby ludzie go nie usłyszeli; nie był pewny, czy ktoś z nich byłby w stanie używać jego czarów, wolał nie ryzykować. Skupił większość energii w dłoniach. Różowa tarcza złożona z oktagonów ściśle przylegających do siebie, osłoniła wszystkich mieszkańców, jak i samego szamana. Prosty promień Qi kręcił się wokół osi, którą stanowił Victor, dezintegrując wszystko na swojej drodze. Wszystko, oprócz domostw oraz ludzi, których chroniło tajemne zaklęcie szamana.
    Zbliża się, pomyślał Kibwe. Wbił stopy w ziemię, przechylił się do przodu, rozłożył palce dłoni na maksymalną szerokość, i czekał. Widział, jak coś, co uznał za laser, na krótki moment wbija się w osłonę i rozbija się na tysiące mniejszych, wciąż niebieskich promieni.
Szaman syknął, gdy dostrzegł pęknięcie w miejscu uderzenia promienia w barierę; pojawiły się na niej rysy, jak na stłuczonym lustrze.
    To coś, czym to jest? – zachodził w głowę Kibwe. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem... czy to możliwe, że to ten laser wyrył otwór w sali ze stołem? Jakim cudem nie widziałem tego w ich umysłach?! Gdyby... gdyby to coś nie było rozproszone... gdyby uderzyło we mnie pełnią swojej mocy... zginąłbym...
    Promień znikł.
    Kibwe anulował zaklęcie, wiedział, że to już koniec, widział to na krwawiących rozcięciach na ciele Matki.
    Matka Czerwi została przecięta pod kątem. Górna część jej odciętego pyska stała się miękka. Jak męskość większości starców, pomimo krwi wciąż w niej płynącej, nie nadawała się już do niczego. Opadła z wielkim hukiem na ziemię, przypominającym dźwięk uderzenia człowieka otwartą dłonią w twarz.
    Wnętrze pyska czerwia zostało odsłonięte. Kobe przyłożył dłoń do czoła, układając ją jak daszek czapki baseballówki. Zmrużył oczy. Dostrzegł czarny cień wiszący na jednym z zębisk.
    Ha! Mówiłem, że nie zeżarło! — powiedział triumfalnie Kobe.
    Dziewczynka nie odpowiedziała, było jej głupio, ponieważ nie miała racji. Kobe będzie się naśmiewał z niej jeszcze przez długi czas.



     Gdyby William nie wypuścił z rąk olbrzymiego kła, odcięty fragment Matki pociągnąłby ich za sobą, spadliby razem z nim na ziemię, co z pewnością skończyłoby się ich śmiercią. Aby uniknąć upadku oraz zmiażdżenia przez olbrzymie płaty skóro-pancerza, Will delikatnie zsunął na wpół strawione palce z zębiska bestii. Przerażony Victor dostrzegł przed oczyma zbliżający się mechanizm kruszarki – jak w myślach nazywał okrąg zębów strzegący przełyku czerwi. Zatrzymał się tuż nad nim. Gdyby teraz opuścił ręce, które trzymał za plecami upewniając się, że jego cenna broń nie wypadnie przypadkiem z kabury, to z pewnością by je stracił.
    Gotowy? — zapytał Will, trzymając potwornie zdeformowaną, lecz wciąż silną dłonią kolejnego zębiska.
    Bardziej gotowy już nie będę... — odparł rewolwerowiec.
    William rozbujał swoim przyjacielem na tyle, na ile pozwalała na to dosyć zamknięta przestrzeń, i ogromne zębiska. I chociaż był co najmniej pięciokrotnie silniejszy od dorosłego, twardego chłopa, to wydał z siebie głośny okrzyk wysiłku, gdy przerzucił rewolwerowca ponad krwawiącą raną Matki.
    Victor znajdował się już na zewnątrz potwora; z ulgą patrzył na sztuczne słoneczne światło kryształu. Każdy łyk powietrza wydawał się dla niego błogosławieństwem. Po tym, co czuł i czym oddychał w środku ich grobowca, nawet zatrute spalinami powietrze Moskwy smakowałoby jak ambrozja. Ze snu na jawie brutalnie wyrwała go świadomość tego, że to jeszcze nie koniec; do ziemi miał ponad siedemdziesiąt metrów.
    Spadał wzdłuż ciała czerwi.
    Zbyt wiele komiksów, pomyślał. Przyłożył delikatnie podeszwy butów do twardych płyt stanowiących zewnętrzny pancerz matki. Musiał ocenić, czy jest wystarczająco śliski. Nie był. Skoro nie tak, to można to zrobić inaczej. Wyprostował ciało, spadając teraz jak spadochroniarz, lecz w odróżnieniu od niego, nie miał spadochronu. Dostosował szybkość biegu do szybkości spadania. Sam nie mógł uwierzyć w to, że ta sztuczka naprawdę się udała. Wciąż spadając biegł po pancerzu Matki, jakby po zwykłej poziomej ulicy, jednak troszkę szybciej. Dostrzegł, że olbrzymi czerw rozkopał o wiele większy kawałek gruntu, niż był mu potrzebny. Przed Victorem zionęła czarna dziura, niczym otchłań rozpaczy. Jeszcze kawałek, pomyślał. Tuż przed końcem swego niezwykłego przedstawienia, jakim był bieg po pionowej „prawie ścianie”, musiał jeszcze bezpiecznie wylądować. Znajdował się teraz pięć metrów od głębokiej dziury, sam Bóg nie wiedział jak głębokiej, i jakich rozmiarów naprawdę było to stworzenie; Victor wolał nie sprawdzać. Odchylił ciało do tyłu, by siła tarcia powietrza docisnęła jego plecy do pancerza. Podkurczył nogi i odbił się się z całych sił, lądując na twardym, ale za to stabilnym kamiennym podłożu. Zachwiał się przy tym delikatnie. Nogi bolały go nieziemsko, lecz oprócz tego, nic mu nie było. Stanowczo zbyt wiele komiksów, pomyślał. Odwrócił się w stronę okaleczonego potwora, do którego przy lądowaniu zwrócony był plecami, i z nadzieją czekał na ruch przyjaciela.
    Twoja kolej Will — Victor krzyknął ile sił w płucach.
    William usłyszał słowa swego przyjaciela, oznaczało to, że był już stosunkowo bezpieczny.
    Teraz się zabawimy, pomyślał Will.
    Wyciągnął z kieszeni spodni Kuleczkę, która była metalową kulą wielkości owocu śliwy japońskiej. Z przodu znajdował się mały ekran, a u góry, niebieski przycisk.
    Trzydzieści — powiedział do Kuleczki.
    Na ekranie wyświetlił się napis 20
    Powiedziałem trzydzieści!
    Kuleczka pozostała niewzruszona. Wściekłym niebieskim kolorem wciąż wyświetlała napis 20, jakby na złość Williamowi.
    William syknął. Przycisnął niebieski guzik. Napis zmienił swoją barwę z ciemnoniebieskiego na złowrogi czerwony, i zaczął odliczać w dół.
    — „Dwukrotnie zaciskają się do wewnątrz, po czym następuje sekundka przerwy” — powtórzył słowa Victora na głos. Czekał na odpowiedni moment, nie mógł tego spieprzyć. Teraz! — Żryj to! — krzyknął, wrzucając Kuleczkę wprost między poziome zęby Matki. Wspiął się na kieł, którego trzymał się już od dłuższego czasu.
Matka Czerwi powoli znikała w odmętach swojego tunelu: starała się uciec, by ratować swoje życie, lecz na to było o wiele za późno. Gdy nad krawędź otchłani wystawał tylko jej zakrwawiony fragment, Victor zobaczył twarz Williama.
    Skacz! Złapię cie! — krzyknął rewolwerowiec, wyciągając ręce przed siebie.
    William nie zastanawiał się nawet sekundy. To co zaszło między nimi, jeżeli chodzi o temat zdrady, już dawno zostało zapomniane. Liczyło się to, że ufał mu ponad wszystko, i to się nie miało nigdy zmienić.
    Skoczył.
    Ku dużemu, lecz nie ogromnemu zdziwieniu Victora, William doskoczył do krawędzi skarpy bez większych problemów, nawet nie musiał go łapać.
    Spieprzamy! — krzyknął William klepiąc przyjaciela w plecy. — Zaraz wybuchnie!
    Ile nam zostało? — zapytał rewolwerowiec biegnąc szybciej niż wiatr w kierunku sali, w której rozegrał się jego pojedynek z Williamem.
    Maksymalnie dziesięć sekund.
    Victor obejrzał się za siebie, i dostrzegł, że Matka zniknęła w głębi tunelu.
    Padnij! — krzyknął William rzucając się na ziemię i zasłaniając głowę rękoma.
Wioską Potępionych wstrząsnęła potężna eksplozja. Z tunelu wystrzeliły hektolitry czerwonej krwi, oraz poszarpana zielona masa bliżej niezidentyfikowanych organów czerwi.




    Brawo! UDAŁO WAM SIĘ POKONAĆ JEDNĄ Z NAJGROŹNIEJSZYCH BESTII! ZARZĄDZAM DZIESIĘCIOMINUTOWĄ PRZERWĘ. UZNAJCIE TO ZA NAGRODĘ, ZA WASZ WYSIŁEK.
    Dziesięć minut... musi wystarczyć — westchnął Victor. Spojrzał na Williama, który rozłożył się wygodnie, przynajmniej na tyle, na ile pozwolił na to skamieniały grunt.
    Jeszcze jedna runda. Następnie staniemy przeciwko Kibwe — powiedział zamyślony Will.
    Skoro Kuleczka była twoim jedynym asem w rękawie, będziemy musieli improwizować. — Rewolwerowiec zaśmiał się.
    Nie jedynym...
    Co masz na myśli?
    Victor z uwagą i skupieniem wsłuchiwał się w słowa Williama, który wytłumaczył mu cały swój plan, oraz sposób na pokonanie Kibwe.


     Szaman zniknął w kłębach czarnego dymu. Pojawił się wiele metrów poniżej skarpy, tuż przy odciętym cielsku Matki.
    Służyłaś mi wiernie — powiedział, przykładając dłoń do chropowatej powierzchni jej pancerza. — Możesz odejść w spokoju.
    Martwy fragment Matki – który był tylko górną częścią jej pyska, cała reszta została rozerwana na strzępy przez Kuleczkę – przeszył dreszcz, jakby dłoń szamana była naładowana potężnym ładunkiem elektrycznym. Cielsko zaczęło się wić, falować w bliżej nieokreślonym rytmie. Nagle rozpadło się na setki tysięcy małych fragmentów. Młodych. Te jednak nie były spaczone mocą Xulu, były to zwykłe, małe czerwie, które najpewniej zginą, nim osiągną odpowiedni wiek do reprodukcji. Tysiące małych piskląt zaczęły pełznąć do wnętrza czarnej dziury, w której zginęła ich matka — zapewne kierowały się instynktem, może jednak w jakiś sposób wyczuwały obecność jej szczątków. Kibwe przyglądał się spokojnie, jak to, co zostało z jego największego, lecz nie najpotężniejszego przywołańca, pełznie powoli po krzepnącej krwi, by chwilę później zniknąć w odmętach tunelu.
    Szaman pstryknął palcami. Krew czerwi zaczęła bulgotać, zagęszczać się do konsystencji budyniu. Stała się niemal żywa. I jako niemal żywa istota usłuchała rozkazów swego pana. To coś dopełzło do krawędzi otchłani. W dłoniach Xulu pojawiły się znajome fioletowe promyczki, które teraz były dużo mniejsze, słabsze. Dotknął nimi budyniowej masy, która, tak samo jak i dusze Potępionych, zaczęła powoli zamieniać się w kamień. Istota nawarstwiała się na powstałej wyrwie w podłożu, powoli zasklepiając ją, jakby olbrzymi czerw nigdy nie istniał, i nigdy nie wydostał się na powierzchnię, niszcząc przy tym misternie zaprojektowaną scenę Kibwe.
    Szaman Xulu kolejny raz spowił swoje ciało czarnym, gęstym niczym smoła dymem, i zniknął, by chwilę później pojawić się przy jego ludziach. Wielokrotnie mówił im, że to właśnie przy nich jest jego miejsce, i tak miało zostać do końca, przynajmniej końca Samekh, który miał nastąpić o wiele wcześniej, niż mu się zdawało.



    Dziesięć minut minęło szybciej niż jeden głęboki oddech ulgi. Głos szamana znów przemówił wewnątrz umysłów jego ludzi oraz dwóch gladiatorów:
    WINSZUJĘ. JESTEŚCIE PIERWSZYMI, KTÓRZY ZDOŁALI DOJŚĆ TAK DALEKO! JEDNAKŻE... DALEJ JUŻ NIE ZAJDZIECIE. POWODZENIA! BĘDZIECIE GO POTRZEBOWAĆ.
    Kibwe złączył dłonie; zetknął czubki palców wskazujących ze sobą, to samo zrobił z kciukami, tworząc z nich trójkąt. Pozostałe palce splótł ze sobą. Pochylił się lekko do przodu. Obnażył białe zęby, niczym wilk ostrzegający napastnika. Jego twarz przeszył wyraz ogromnego skupienia oraz bólu. Musiał skoncentrować niewiarygodną ilość energii, do przywrócenia Tych istot.
    Kobe przyglądał się jak czarny habit jego wodza lekko unosi się na ciele, jakby Kibwe stał pod wiatr. Obok szamana strzeliła iskra, następna, i jeszcze jedna. Ludzie odsunęli się na znaczną odległość. Kiedyś Kibwe Xulu wytłumaczył im na czym polega jego siła, i żeby w momentach takich jak ten trzymali się z daleka, ponieważ mógłby nieświadomie ich skrzywdzić.
    Szaman koncentrował się coraz bardziej; ściskał wewnątrz swego ciała niewyobrażalną moc. Iskierki przybrały na sile, stały się prawdziwymi piorunami czystej energii. Błyskawice oplotły ciało Kibwe, jakby był on jednym z transformatorów Tesli.
    Jeszcze troszkę... — wycedził przez zaciśnięte zęby.
    Victor i William – dwaj gladiatorzy, którzy, nawet o tym nie wiedząc, byli u kresu swojej wojowniczej drogi – nim szaman rozpoczął kolejny akt przedstawienia, wrócili na swoje miejsce, tam, gdzie wcześniej znajdowała się arena. Victor starał się odnaleźć wzrokiem otchłań zasklepioną przez szamana, lecz nic nie znalazł; wyglądało to tak, jakby Matka czerwi, i obrażenia przez nią spowodowane, były tylko iluzją.
    Spójrz... — William wskazał dłonią Kibwe skąpanego w niebieskiej poświacie stworzonej z piorunów, jakby był centrum burzy.
    Victor przyglądał się chwile w milczeniu, nagle ten widok coś mu przypomniał, coś, o czym starał się zapomnieć.
    To wygląda bardzo znajomo...
    Ta... to przypomina twoje Przebudzenie. Wtedy było tak samo. Ogromna, wręcz niewyobrażalna moc emitowana przez....
    Ogłuszający grzmot. Ogromny błysk spowił całe Samekh w białym świetle. Było to tak niespodziewane, że żaden z obecnych tam ludzi nie zdążył zasłonić oczu.
    Oczy Rewolwerowca zalały się łzami bólu. Nic nie widział, na chwilę też stracił słuch, lecz ten powoli powracał. Słyszał coś, jakby strzelanie bezpieczników, słyszał wodę przelewającą się z jednego naczynia do drugiego. Płomień? Płonące ognisko. Czuł ciepło na twarzy. Uczucie gorąca zostało przegnane przez przyjemny wietrzyk, lecz w nim też było coś przerażającego. Usłyszał piasek, nie, raczej błotnistą ziemię, jakby staczała się ze wzgórza, powodując lawinę.
    Ból oczu, jakby ktoś dźgał go ostrymi szpilkami w same źrenice, powoli przechodził. Rewolwerowiec otworzył oczy i zamarł. To, co zobaczył, przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania; spodziewał się kolejnego potwora rodem z horroru, lecz to... to było czymś zupełnie innym.
    Na arenie, którą stała się cała Wioska Potępionych, pojawiły się istoty, które znane były tylko w baśniach, legendach, nikt, a zwłaszcza Victor, nigdy nie przypuszczał, że dane mu będzie je zobaczyć, a co dopiero z nimi walczyć. Czy tego chciał, czy nie, musiał uznać to za fakt.
William powoli dochodził do siebie. Na widok tych istot uśmiechnął się kącikiem ust. Victor zdumiał się, gdy dostrzegł, że nikły uśmieszek zamienił się w prawdziwy uśmiech radości. Rewolwerowiec nie miał pojęcia, co się dzieje z jego przyjacielem. Może zwariował? – pomyślał.
    Prawda była zupełnie inna: William dokładnie wiedział z czym mają do czynienia. Kiedyś, gdy Victor nie był Victorem, a praprzodkowie Rogera, Mary, Alvareza i Vladimira byli jedynie plemnikami w jądrach ich ojców, Will pracował nad pewnym naukowym fenomenem. Był jednym z jedenastu uczniów, którzy razem z profesorem ujarzmili potęgę żywiołów, lecz to im nie wystarczyło, oni natchnęli je życiem. To wtedy dowiedzieli się, prawdy o ludzkiej duszy, i to właśnie w tamtym momencie cały ich świat wywrócił się do góry nogami. Najgorszy był moment, w którym Żywiołak ognia – którego wcześniej nazwali „Płomyczkiem” – przemówił do nich. Płomyczek nie zdawał sobie sprawy z tego, że już od dawna był martwy, przynajmniej jego ludzkie ciało było martwe. Prosił ich, by go wypuścili „przecież nic wam nie zrobiłem!” mówił, lecz oni nie mogli tego zrobić. Gdy Linus powiedział mu prawdę – „Wykorzystaliśmy duszę umierającego człowieka do naszych eksperymentów, nie wiedzieliśmy, że to tak się skończy. Wybacz nam!” – Płomyczek postradał zmysły; zniszczył swoje więzienie omal nie zabijając przy tym Williama, i uciekł z ośrodku badawczego o nazwie Oświeceni. Przez wiele dni siał chaos i zniszczenie. Profesor błagał Starego Mędrca by im pomógł, lecz ten powiedział, że to ich problem i nie zamierza ingerować. Wtedy Magnus wpadł na pewien pomysł; dlaczego by nie stworzyć...
    Hej! Will! — rewolwerowiec pstryknął palcami przed jego twarzą. — To nieodpowiedni czas na pogrążanie się w myślach.
    Wybacz, musiałem sobie coś przypomnieć.
    W związku z czym?
    Z tym — Will wskazał palcem lewitujące kule żywiołów.
    Ognista kula, raczej kulka, ponieważ wszystkie były wielkości dorodnej pomarańczy, unosiła się w powietrzu, w towarzystwie swoich braci; kuli błyskawic, kuli wody, kuli ziemi, oraz kuli żywiołu powietrza.
    Na ziemi, tuż naprzeciwko dwójki przyjaciół, zbierał się szary pył, jakby kurz. Lecz to nie był efekt uboczny wiejącego wiatru, to coś było kolejnym asem w rękawie Xulu. Szary pył kostny zaczął się formować w coś, co z początku przypominało brudne kostki do gry, jednak z każdą sekundą przybierało bardziej znane kształty. Powoli, cząstka po cząsteczce, kostka po kosteczce stawało się tym, czego Victor nie spodziewał się już zobaczyć. Szpiczaste kości palców rozrastały się w zastraszającym tempie. Można już było dostrzec kostkę stopy, kość piszczelową, z której wyrosła kość udowa. Widzieli już w połowie uformowaną miednicę, zalążek kręgosłupa, chwilę później nawet łopatki, szczęki i kości ramion.
    Znowu szkielety – Victor westchnął głośno – czuje się, jakby Xaan Chao powrócił zza grobu, by zemścić się na nas za zniszczenie jego nieumarłej armii, pomyślał Victor.
    Z nimi coś jest nie tak, zobacz na ich łopatki, wyrastają z nich jakby dodatkowe kości udowe.
    William odczekał chwilę, był on zdania, że szkoda marnować czasu na gdybanie o czymś, co i tak zaraz zostanie wyjaśnione. I miał rację, tajemnica dodatkowych kości rozwiała ich wszelkie wątpliwości.
    Przed nimi stało pięć szkieletów. Ich suche kości połączone były ze sobą czarnymi nićmi energii. Victor przyglądał im się bardzo dokładnie, dwa lata wcześniej zniszczył wiele podobnych im istot, lecz nie takich samych, o nie... te były czymś innym, lepszym. Zagadkowe kości wyrastające z łopatek nie były niczym innym, niż pozostałościami skrzydeł, kiedyś pewnie majestatycznie pięknych, pokrytych anielskimi piórami. Teraz jednak były karykaturą swojej dawnej postaci, a już niedługo na powrót miały stać się prochem, z którego powstały.
    Kule żywiołów wleciały wprost w otwarte szczęki szkieletów, wypełniając ich puste, wiejące czarną otchłanią oczodoły, jasnym, nawet i pięknym światłem. Życie ponownie w nich zagościło, ten elektryczny wesoło kłapał szczęką, jakby cieszył się, że znów może to robić. Pozostałe przyglądały się mężczyźnie w czarnym płaszczu, trzymającym w dłoniach antyczne ostrze.
    Victor...
    Obecny.
    Masz tylko jedno zadanie: przeżyć! Resztę zostaw mi.
    Ale...!
    Żadnych ale... nie chcę, żebyś mi coś spieprzył.
    Victor nic nie odpowiedział, zresztą nie musiał tego robić, bo i po co? Widział w oczach Williama ogień, który gościł w nich bardzo, ale to bardzo rzadko, jakby ten płomień w jego sercu już dawno się wypalił. Rewolwerowiec często pytał sam siebie, czy William jest tylko pustą skorupą? Jego uśmiech zawsze był fałszywy, wymuszony, jakiekolwiek rozmowy z nim zawsze kończyły się w ten sam ponury sposób. Lecz teraz Victor poznał prawdę, zobaczył w nich żar, który ośmieszał nawet ognie piekielne, a takiemu człowiekowi lepiej nie wchodzić w drogę, nawet będąc jego – wątpliwym – przyjacielem.
    JESZCZE JEDNO... – Gruby, basowy głos szamana odezwał się w ich głowach. – ...PROSZĘ WAS, POKOJANCIE SWEGO WROGA! POWODZENIA! — Po tych słowach Kibwe poczuł na sobie niepokojące spojrzenia jego ludzi, ale cóż on miał poradzić na to, że jego stare ciało drżało z ekscytacji na myśl o walce z godnym przeciwnikiem? 



    William trzymał przed oczyma Arachne skierowaną ostrzem do góry. Położył dwa palce lewej dłoni na ostrzu, tuż przy rękojeści. Przesuwając palce wzdłuż klingi wypowiedział słowa, które Victor usłyszał pierwszy raz w życiu.
    Arachne, zbudź się ze swego długiego snu, przyjmij mą moc i uczyń ją swoją własną! Niech serca moich wrogów zadrżą na widok twej potęgi! Arachne, pajęcza królowo! ZBUDŹ SIĘ! — Z każdym wypowiedzianym przez Williama słowem ostrze nabierało czarnego blasku, jakby energia jego własnej Qi napełniała je, ożywiała. Gdy wypowiedział, a właściwie wykrzyczał ostanie zdanie, antyczny oręż Arachne otoczyła aura zniszczenia. Ostrze, które nie miało więcej niż sześćdziesiąt centymetrów długości, wydłużyło się do rozmiarów dorosłego mężczyzny, przypominało teraz ogromny, świecący złowrogim blaskiem zweihander.
    Victor pomyślał o tym, co powiedział mu wcześniej „...przez ponad pół roku trenowałem... dla kogoś takiego jak ty, jeden wystrzał jest śmiertelny...”. Gdyby mógł cofnąć się w czasie, zrobiłby to, i uderzył tamtego przeszłego Victora prosto w ryj, za głupią zuchwałość w jego głosie. Powiedziałby mu „nie tylko ty trenowałeś, pieprzony idioto!”. Swoją drogą, rewolwerowiec zastanawiał się czym jest ta broń, oczywiście, William wspominał o jej starożytnym pochodzeniu, napomknął też coś o magii w niej zaklętej, ale nigdy nie widział jej w akcji. Tamtego dnia, gdy walczyli z Xaanem Chao, William nawet nie miał jej przy sobie. Teraz nie czas na takie przemyślenia – Victor upomniał sam siebie – akt czwarty właśnie się rozpoczął.
    Victor, któremu kazano nie mieszać się do walki, odsunął się na bezpieczną odległość; wolał nie wchodzić w zasięg Arachne, jakikolwiek on by nie był.
    William trzymał dłonie nisko, tuż przy biodrze, a w nich zaklęte ostrze. Czarna poświata buchała z nadmiaru mocy, owiewając jego twarz, mierzwiąc jego przydługawe włosy. Jego źrenice, wypełnione piekielnym żarem, z cierpliwością wojownika, który nie jedno już widział, przyglądały się okrążającym go przeciwnikom. Żywiołak ognia złowieszczo szczękał pozostałościami zębów, jego kompan, skąpany w niszczycielskiej sile oceanu, postanowił jako pierwszy zaatakować. Poruszając się niczym fala przypływu, dopłynął do Williama, rozłożył dłonie, szykując się do dewastującego ataku. Will samym ruchem nadgarstków wykonał szybkie cięcie ostrzem. Na widzialnym świecie pojawiła rysa, żywiołak wody został rozcięty na dwie części, na ukos, lecz prawie natychmiast się zasklepił. Jednakże celem Williama nie było zabicie wodnego anioła, przynajmniej nie w taki sposób. Podmuch powietrza towarzyszący szybkiemu cięciu Arachne rzucił żywiołem wody jak szmacianą lalką, wprost na ognistą istotę.
    Woda gasi ogień! — powiedział Will patrząc, jak niszczycielski ogień gaśnie pod naporem wody; został z niego sam szkielet, który rozsypał się z braku energii trzymającej go przy sztucznym życiu.
    One porozumiewają się ze sobą bez słów, zauważył Victor. Lecz nie miał czasu na takie myślenie, musiał skupić się na przeciwniku, który zignorował Williama, i postanowił zabawić się z kowbojem. Z szybkością cyklonu doleciał na zniszczonych, anielskich skrzydłach do Victora. W kościstych dłoniach tej istoty pojawiła się sfera powietrza. Rzucił nią, niczym zwykłą piłką, rewolwerowiec uskoczył bez większych problemów. Ponieważ problemy miały się dopiero zacząć. Żywiołak widocznie hołdował zasadzie „im więcej tym lepiej” ciskał powietrznymi kulami niczym pociskami z Tommy gun'a. Victor ze zwinnością dzikiego kota unikał każdego ataku, skakał jak myszoskoczek, jakby przed walką wypił cały zapas gumibimbru z gumijagód. Jedna ze sfer tylko lekko musnęła rękaw flanelowej koszuli na jego ramieniu, zamieniając ją w strzępki materiału.
    Trzymaj się Victor, pomyślał Will. Jeszcze chwila.
    Widząc zmagania Victora, William zrozumiał, że musi to przyśpieszyć, i chociaż mu się to wcale nie podobało – założył, że wrogowie skupią się na nim, i będzie miał wystarczająco dużo czasu na wykończenie każdego po kolei – musiał przystąpić do ofensywy.
Ruszył.
    Biegł z niewiarygodną wręcz szybkością, stawiając delikatne, lecz dokładnie wymierzone kroki. Demon gromu ciskał w niego błyskawicami, samemu utrzymując bezpieczny dystans. Arachne przyciągała pioruny, lecz nie przenosiła ich na swego właściciela: pochłaniała je, niczym bezdomny człowiek tanie wina. William doskoczył do żywiołaka ziemi, uderzył go szerszą stroną miecza, używając go jak kafar, a nie jako broń tnącą.
    Ziemia pochłania wodę.
    Żywiołak ziemi zderzył się z esencją wody, wchłonął ją, zostawiając pusty, martwy szkielet.
    Następny będziesz ty, mój mały Zeusie, pomyślał Will.
    Esencja ziemi zakrywająca sztucznie przywrócony do życia szkielet, utworzyła wokół siebie burze piaskową; drobne ziarenka piasku wirując z olbrzymią prędkością były w stanie odrywać mięso od kości. William trzymał broń w jednej dłoni wysoko nad głową, zwabiał nią pioruny, na które nie był w stanie teraz zwrócić uwagi, skupił się na piaskowym tornadzie. Szedł powoli, tyłem, co jakiś czas spoglądając na mini Zeusa – jak nazywał esencję błyskawic. Will Bishop wciągnął powietrze i zaczął kręcić młynek, trzymając miecz na wyciągniętych ramionach; kręcił się niczym szaleniec, nie zważając na nic, gdyby Victor jakimś cudem się do niego zbliżył, zapewne zostałby zwyczajnie poszatkowany. Qi emanująca z Arachne zawładnęła powietrzem, pochłonęła piaskowe tornado, które wydawało się przy niej zwykłym nocnym pierdnięciem; było niczym kobra królewska zjadająca młode innego, słabszego węża. Willowi powoli zaczynało brakować powietrza; znajdował się teraz w oku cyklonu, którego był panem i władcą. Szybciej, muszę to zrobić szybciej, pomyślał. Zaczął wirować na samych czubkach palców, niczym baletnica wykonująca fouette na zakończenie Jezioro łabędzie. Tornado Williama wysysało otaczające je powietrze, z każdą sekundą sięgając coraz dalej, coraz łapczywiej. W końcu wessało dwa żywiołaki; błyskawic i ziemi.
    Błyskawica topi piasek.
    Esencja gromu przemieniła żywiołaka ziemi w szklany posąg. William doskoczył do niego i uderzył go końcem rękojeści miecza. Posąg rozsypał się na tysiące małych fragmentów. Will zachwiał się, omal nie zwymiotował. Gdy doszedł do siebie, odbiegł na znaczną odległość od ożywionego żywiołu błyskawic, ten nawet go nie gonił; jego ataki nie skutkowały, więc postanowił spróbować z tym drugim człowiekiem.
    Victor! Do mnie!
    Jestem troszkę zajęty — wycedził przez zęby. Na jego klatce piersiowej nie było już nawet strzępów koszuli, widniała tam czerwona rana, na szczęście stosunkowo płytka.
    William wolny od jakichkolwiek przeszkód; obydwa ożywione anioły skupiły się na Victorze, dobiegł do niego, w ostatnim momencie osłaniając go przed śmiercionośnym gromem. Stali blisko siebie, niemal dotykając się plecami.
    Co teraz? — zapytał Victor, przykładając dłoń do piekącej rany na piersi.
    Rewolwery, połącz się z nimi.
    Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Po zabiciu Matki czerwi schował je do kabur, tym razem jednak wyjął je delikatnie, niemal nie zostawiając żadnych śladów na dłoniach. Gdy Victor zajęty był odblokowywaniem mechanizmu Seek i Destroy, William wziął na siebie ostatnie dwa żywioły.
    Esencja wiatru cisnęła w jego kierunku setki, jak nie tysiące powietrznych sfer, przypominało to ulewny deszcz, jaki nawiedza Amazonkę w porze monsunowej. William bez najmniejszych problemów osłonił siebie i przyjaciela, każda ze sfer została przecięta dokładnie w połowie, rozpraszając się niczym ponura iluzja. Każda, prócz jednej, która niespodziewanie trafiła w żywiołaka błyskawic, ku ogromnemu zaskoczeniu tej istoty, kula powietrza nie zrobiła jej najmniejszej krzywdy, stało się wręcz na odwrót; sfera przybrała na sile, urosła i zasiliła swoją, i tak już niszczycielską moc, potęgą błyskawic. W tym momencie esencje żywiołów zdały sobie z czegoś sprawę, jako istoty myślące, które dopiero co zostały przywrócone do życia, nie miały o tym wcześniej pojęcia. Głośno szczękając zębami – był to ich śmiech – poleciały ku sobie. Spotkały się w połowie drogi.
    William przyglądał się temu w milczeniu, na ustach pojawił mu się nikły uśmieszek, ponieważ, jak dotąd, wszystko szło zgodnie z jego planem.
    Gotowy — powiedział Victor. Syknął przy tym lekko, ponieważ w jego prawej dłoni znajdowało się teraz wiele małych otworów po igłach, i chociaż nie zagrażały jego życiu, to cholernie bolało.
    Gdy powiem „już” dajesz z siebie wszystko, ile fabryka dała.
    Victor skinął głową.
    Żywiołaki wtuliły się w siebie, niczym para kochanków. Źródło ich mocy – esencje znajdujące się wewnątrz czaszek – połączyły się z sobą, tworząc coś na wzór chmury burzowej. Jednak to był dopiero początek: kości udowe i piszczele ich kostnej powłoki złączyły się w jedne, długie nogi. Dołączyły do miednicy, a ona do wydłużonego kręgosłupa. Kości rąk i czaszki dołączyły do tego karykaturalnego ciała, tworząc dwugłową, cztero-ręczną bestię, o groteskowo długich nogach i korpusie. Esencja burzy zajęła swoje miejsce w klatce piersiowej, w miejscu, gdzie kiedyś biło serce. Żywiołak mocy emanował elektryczną aurą, wciąż się śmiejąc w ten swój dziwny sposób. Postawił krok w kierunku dwójki mężczyzn.
    Już! — krzyknął Will unosząc Arachne nad głowę.
    Victor nacisnął spust. Dwa promienie niebieskiej Qi wystrzeliły z luf, niczym błysk flashu aparatu fotograficznego, rewolwerowiec zapomniał tylko dodać „proszę o uśmiech”. Bestia nie wydała żadnego dźwięku, gdy skąpana została w niszczycielskiej mocy przeklętej broni. Przyglądała się niemal bezczynnie, gdy jej świat przesłonięty został niebieskim kolorem zniszczenia. Z początku była pewna, że nic jej nie grozi; przecież jej szkielet stworzony był z pyłu, i była go w stanie odbudować w każdej chwili, lecz nie wiedziała tego, że dezintegrujący promień niszczy nawet powietrze, tworząc próżnię, w której wiatr nie może istnieć, a bez niego, nie ma też miejsca na błyskawicę.
    William stał przez ponad pięć sekund w całkowitym bezruchu, trzymając Arachne wysoko nad głową; kumulując energię. Wykonał jeden potężny zamach, kierując czubek ostrza w dół. Potężny pas białej energii uderzył wprost w żywioł burzy, łącząc się z promieniami Victora. Bestia rozpadała się na małe fragmenty, a każdy z nich na jeszcze mniejsze, w ciągu ułamku sekund został z niej sam pył, który również został zniszczony. Jedyny ślad jaki został po żywiołaku, to ogromna bruzda, która niczym blizna na twarzy Victora, przecinała kamienne podłoże Samekh, wzdłuż jej całej długości.
    Człowiek... człowiek niszczy wszystko... — Chociaż William powinien cieszyć się z odniesionego zwycięstwa, powiedział to bardzo smutnym głosem.




    Szaman stał niewzruszony na podeście, otoczony swoimi ludźmi. Gdyby nie fakt, że dwa miesiące wcześniej skończył sześćdziesiąt trzy lata, a w tym wieku już zwyczajne nie wypada tego robić, skakałby jak dziecko z radości. Nawet pomimo tego, że wiedział jak ten dzień się zakończy, i wiedział też, że oni dadzą radę pokonać wszystkie jego sługi, i tak się cieszył. Zastanawiał się chwilę, głównie starając sobie przypomnieć wszystkie możliwe przyszłości. W każdej z nich udało im się dojść do tego momentu, lecz na różne sposoby; w czterech z nich to Victor walczył z Kamau, a potem w różnej kolejności niszczył żywiołaki. Najciekawszą z nich była chyba ta, w której William przypadkiem zabija rewolwerowca, upuszczając go do wnętrza Matki, której zębiska rozerwały biednego faceta na strzępy. Była też jedna, w której Kibwe nie zdążył postawić bariery i promień Qi zabija większość mieszkańców jego ukochanego domu – tej wizji nienawidził z całego serca. Co teraz, zastanawiał się, ile zostało możliwości? Chyba dwie, lub trzy. Tak, trzy: w pierwszej z nich zabiją mnie w dosyć głupi sposób, potykam się o nadkruszony kamień, a William rozczłonkowuje moje ciało swoim pięknym orężem, cóż, tego bym nie chciał. W drugiej z nich złamię kręgi szyjne Victora, przerywając jego rdzeń kręgowy; stanie się warzywkiem. William widząc to, pozwoli, by gniew przejął nad nim całkowitą kontrolę, i szarżując, niczym dzikie zwierzę, zginie, nim zdąży zadać mi chociażby jeden cios. Co było w trzeciej? Nie mogę sobie... a już... pamiętam. W tej wersji William zostaje zabity jako pierwszy, a Victor minutę później, po dosyć widowiskowej walce. Tak, w tej wersji odstrzeli mi całą prawą rękę, tuż przy barku. No cóż, czas rozpocząć ostatni akt tego pięknego przedstawienia!
    PODZIWIAM WAS Z CAŁEGO STARCZEGO SERCA! POKAZALIŚCIE, ŻE MACIE STALOWE JAJA WIELKOŚCI ABRUZÓW! PRZED WAMI OSTATNIA PRÓBA, PRZYJDZIE WAM SIĘ ZMIERZYĆ ZE MNĄ! JEŻELI WYGRACIE, OTRZYMACIE TO, PO CO TU PRZYBYLIŚCIE: AMULET PRZEZNACZENIA, ORAZ BONUSY W POSTACI CAŁKOWITEJ WŁADZY NAD SAMEKH, JAKO NOWY WÓDZ. DO TEGO MAŁĄ NIESPODZIANKĘ, KTÓRĄ PRZEKAŻE WAM THABO, O ILE WYGRACIE, OCZYWIŚCIE. JEŻELI JEDNAK PRZEGRACIE... NO CÓŻ... CZEKA WAS TYLKO I WYŁĄCZNIE ŚMIERĆ. JA ZE SWOJEJ STRONY OBIECUJĘ, ŻE NIE ZROBIĘ KRZYWDY WASZYM PRZYJACIOŁOM, KTÓRZY CZEKAJĄ NA WAS PRZY WYJŚCIU Z JASKINI. JESZCZE JEDNO, TAK NA ZAKOŃCZENIE: NIECH TEN POJEDYNEK ZAPAMIĘTAJĄ WSZYSCY MIESZKAŃCY SAMEKH, NIECH POWSTANĄ O NIM LEGENDY PRZEKAZYWANE Z POKOLENIA NA POKOLENIE! NIECH CAŁY ŚWIAT ZADRŻY W POSADACH NA WIEŚĆ, O POJEDYNKU TAKICH ISTOT JAK MY! PORA ZACZYNAĆ!
    Szaman przechylił się do tyłu, bezwładnie opuszczając ręce, pozwolił, by płaszcz zsunął się z jego ciała, ukazując Kibwe Xulu w całej okazałości. Junna podniosła jego habit, i z pomocą Kobe'a złożyła go w kostkę i przycisnęła do piersi.
    Mąż Junny zginął dawno temu, gdy ugryzł go jadowity pająk; nie zdążył wrócić do wioski, w której Kibwe z pewnością by go uleczył. Sam szaman też nie miał lekko: jego żona, matka Apio i Adongo, została strawiona przez raka. Po wielu wysiłkach, a próbował naprawdę WSZYSTKIEGO, w końcu pozwolił jej odejść. Rok później związał się w Junną, uznał jej dzieci za swoje własne, i od tamtego momentu żyli szczęśliwe, nie spoglądając w przeszłość, ciesząc się sobą. Teraz Junna trzymała płaszcz swojego męża, z troską spoglądając na jego muskularne ciało, które wyglądało na góra trzydzieści lat. Zupełnie nie spodziewała się tego, co Kibwe zrobił, myślała, że poleci na pole walki na skrzydłach radości, lecz ku jej ogromnemu zaskoczeniu odwrócił się do niej, objął ramieniem, i pocałował ją w usta.
    Nie martw się, Junna, wrócę tu nim zdążysz powiedzieć „Apio znowu się obija, a Kobe podglądał dziewczyny kąpiące się w strumieniu”
    Kobieta obdarzyła go czułym uśmiechem, jednym z tych, które wyrażały prawdziwą, głęboką miłość.
    Szaman znikł, zostawiając po sobie kłęby szarego dymu.


    Złowrogi obłok szaroczarnego dymu pojawił się z nicości tuż przed twarzami dwóch gladiatorów. Victorowi przypominało to występ magika, który miał przyjemność oglądać parę lat wcześniej. Tamten mężczyzna był zwykłym iluzjonistą: wyciągniecie królika z wysokiego cylindra można łatwo wyjaśnić. Lecz Kibwe nie był iluzjonistą... nie miał misternych mechanizmów, ukrytych w zwykłych przedmiotach, nie było też pięknej kobiety z wielkimi piersiami, która nosiła je niczym żołnierz swoje medale, a jej jedynym zadaniem było odwrócenie uwagi widza. Nie wykonywał też szybkich, dzikich ruchów, które, tak samo jak kobieta, odwracały uwagę od jego zręcznych palców wykonujących swoje zadanie, o nie... Kibwe był prawdziwym czarodziejem.
    Oczy młodego rewolwerowca widziały więcej, niż większość ludzi kiedykolwiek zobaczy. Lata treningów pozwoliły mu na śledzenie lotu pocisków, jakby potrafiły rejestrować ponad dwa tysiące klatek na sekundę. Przyglądał się w wielkim skupieniu, starając się odgadnąć tajemnicę techniki przeniesienia; obłok, niczym małe ziarenko piasku pojawiał się na wysokości obojczyka. Rozrastał się do rozmiarów szamana, powoli przybierając ludzkie kształty, a gdy ten proces dobiegał ku końcowi, dym gęstniał, przypominał płynną smołę. Następnie znikał, a jego miejsce zajmowało ciało Kibwe. Pomimo tak wnikliwej analizy rewolwerowiec nie był w stanie odgadnąć jej sekretu, jego umysł podpowiadał mu, że ma to coś wspólnego z cieniem, lecz szybko zignorował to przeczucie. Gdyby tego nie zrobił, to kto wie? Może ten dzień zakończyłby się inaczej?
    Dym rozpłynął się w powietrzu, ukazując ciało Kibwe w całej swojej okazałości. Starzec ubrany był w czarne spodnie rozszerzające się ku dołowi. Czerwony sznur przewiązany przez pas utrzymywał je na swoim miejscu. Na stopach nie miał obuwia, ani nic, co chroniłoby je przed skaleczeniem o kamiennie wypusty podłoża. Powyżej pasa był nagi.
    Victor na podstawie wyglądu mięśni Kibwe starał się ustalić, do jakiego zadania zostały one przygotowane; mięśnie ludzkie rozrastają się na różne sposoby, inaczej wygląda to na zawodowym kulturyście, który dba tylko o ich wygląd. A inaczej na człowieku, który ćwiczył przez wiele lat techniki walki. Najprostszym, a zarazem najlepszym przykładem jest porównanie Mnicha Shaolin z Arnoldem Schwarzeneggerem. Mnich, chociaż o połowę mniejszy, z ledwo zarysowanymi mięśniami, bez najmniejszych problemów pokonałby Mr. Universe 1967roku. Rewolwerowiec śledził wzrokiem każdy, nawet najmniejszy ruch mięśni szamana, zaczynając od kaloryfera na brzuchu, kierując się ku górze. Westchnął głośno, gdy zdał sobie sprawę z bardzo przykrego faktu: Kibwe zbudowany był niczym byk. Takie mięśnie są przeszkodą, poważnie spowalniają ruchy, a to szybkość i technika są najważniejsze. Lecz w połączeniu z umiejętnością teleportacji, wydawał się nie mieć słabości.
    Kibwe ukrywał bardzo wiele pod swoim habitem; pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego potężna klatka piersiowa – częściowo zakryta długą brodą – pokryta siwym, powoli przechodzącym w biel zarostem. Unosiła się delikatnie przy każdym oddechu. Był to kolejny znak dla Willa: Kibwe był bardzo skupiony, spokojny, przygotowany. Ciężko będzie wyprowadzić go z równowagi, a jest to jedna z części misternego planu. Rewolwerowiec dopiero teraz zobaczył jego twarz; poprzednią okazję zwyczajnie przegapił. Jego uwagę przykuły oczy, złe oczy, niebieskie źrenice z krwistoczerwoną obwódką.
    Kibwe — zaczął William. — Wyjawiłeś nam wiele ze swoich tajemnic — Szaman skinął głową i rozłożył ręce w geście, który oznaczał „ależ proszę bardzo” — Chociaż powód, dla którego to zrobiłeś pozostaje tajemnicą, to nieszczególnie mnie on interesuje. Chcemy się zrewanżować, wyjawimy ci jedną z naszych tajemnic. Otóż my od samego początku wiedzieliśmy, że sondujesz nasze umysły. Wiedzieliśmy o tym, i pozwoliliśmy ci na to, lecz to co w nich wyczytałeś, nie miało nic wspólnego z prawdą, nauczono nas modyfikować wspomnienia, a my nakarmiliśmy cię kłamstwami. Wszystko, co o nas wiesz, to to, co zobaczyłeś na własne oczy. Teraz jesteśmy kwita.
    Twarz Xulu rozpromieniła się w uśmiechu wyrażającym ogromny szacunek i podziw.
    William przyjął postawę trzymając tętniącą mocą Arachne tuż przy biodrach.
    A więc zaczyna się, pomyślał Victor. Pozbawiliśmy życia tylu ludzi... najpierw mężczyźni z Małego Nieba, następnie grupy zwiadowcze Samekh, w tym nawet Jego syna. Zaprzyjaźniliśmy się z Jones'em i Ekene. Straciliśmy Rogera, a Mary pewnie przez długi czas nie otrząśnie się z tego koszmaru. Omal nie zamordowałem Williama, przez co dowiedzieliśmy się o zdradzie naszego mistrza. Powiedziano mi, że mogę być tajemniczym profesorem, który ponoć zrobił coś bardzo złego. I to wszystko dla tej jednej chwili, ten jeden pojedynek jest ukoronowaniem naszych zmagań. Całe to zło dla jednego pierdolonego amuletu... który nawet nie jest nam do niczego potrzebny, pięknie, naprawdę pięknie...
    Mieszkańcy Samekh z niepokojem spoglądali z wysokiej skarpy, jak ich wódz Kibwe Xulu rozmawia z Williamem Bishopem i Victorem Belikovem. Chociaż nie widzieli żadnego ruchu, nawet nie słyszeli słów płynących z ich ust, większa część z nich zdawała sobie sprawę z tego, że pojedynek już dawno się rozpoczął.
    Victor, którego koszula już dawno nie istniała, a na piersi miał płytką, lecz bardzo piekącą ranę, zastanawiał się ile razy będzie mógł skorzystać ze swojej broni, nim padnie na ziemię z wycieńczenia. Od czasu nieprzyjemnej walki z Willem, cała jego energia zdążyła się zregenerować. Jednak już podczas pojedynku z Matką Czerwi musiał znowu wykorzystać moc zaklętą w Seek i Destroy. Lecz coś się zmieniło, czuł to, jakby zasób jego mocy został zwiększony ponad dziesięciokrotnie. Nie odczuwał zmęczenia oraz zawrotów głowy, które występowały zawsze, gdy wystrzelił chociażby dwukrotnie. Miał też pewną teorię na ten temat, i chociaż wydawała mu się mało prawdopodobna, to jednak było to jedyne wytłumaczenie: Kryształ Xulu zwielokrotnił zasób jego Qi.
    Rozpoczął się ostatni akt sztuki Kibwe Xulu...



    ...Victor uniósł broń na wysokość swoich oczu, wlepiając ich chłodne źrenice w potężnego wroga. Nie pociągnął za spust: czekał na coś, lecz tylko on wiedział na co.
Kibwe stał nieruchomo, trzymając ręce skrzyżowane na piersi. Zignorował rewolwerowca, skupiając całą uwagę na Williamie; nie trudno było przewidzieć, że mężczyzna z mieczem ma zamiar walczyć w zwarciu, a ktoś posiadający broń palną, będzie starał się utrzymać bezpieczny dystans. Szaman nie mylił się co do ich planów, jednocześnie nie mając racji, jeżeli chodzi o ich silę.
    William uniósł ostrze nad głowę, dokładnie w ten sam sposób, w jaki zrobił to podczas walki z żywiołakiem burzy. Szaman widząc to, opuścił dłonie wzdłuż ciała, czekając na biały pas zniszczenia. Nie doczekał się; zamiast tego Will rzucił w niego swoją bronią. Arachne zachowując swój piękny, czarny blask obracała się wokół własnej osi, którą stanowił środek ciężkości znajdujący się nieco powyżej rękojeści. Wirująca Arachne przypominała ostrze piły tarczowej i z podobnym jej dźwiękiem przeszywała powietrze.
    Kibwe przykucnął; śmiercionośne ostrze przeleciało wysoko nad jego głową, kierując się w stronę lewej ściany jaskini. W tym samym momencie świat szamana przykryła czarna płachta, pociemniało mu w oczach, poczuł tępy ból na policzku, a ciepła ciecz spływała po jego twarzy. W momencie, w którym odzyskał jasność widzenia, znikł w czarnym obłoku, unikając kolejnego ciosu Willa, który nie zdążył już cofnąć dłoni; całą mocą uderzył w skałę, wybijając w niej otwór wielkości wanny.
    Kibwe zmaterializował się tuż za plecami Bishopa, lecz nim zdążył cokolwiek zrobić, usłyszał ciche słowa wypowiedziane przez rewolwerowca: „znajdź i zniszcz...”. Niczym grom z jasnego nieba niebieska smuga światła wyleciała z lufy rewolweru, kierując się wprost w twarz Kibwe. Szaman znów uciekł, zdematerializował się, ukrywając ciało w kłębach czarnego niczym kruk obłoku. Will padł na ziemię, cudem unikając dewastującej mocy rewolwerowca. Swoim osobistym cudem uderzył o mały kamień, czego efektem była mała łza spływająca mu po policzku.
    Szaman pojawił się ponad pięćdziesiąt metrów dalej, ze zgrozą odkrywając, że „znajdź” nie było zwykłym, pustym słowem, lecz rozkazem: promień podążał za nim, niczym pies gończy za swoją zdobyczą. Kibwe przenosił się jeszcze parę razy, niemal nie spuszczając wzroku z energii, spojrzał kilkakrotnie na swoich wrogów, czy przypadkiem nie szykują mi jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki. Smuga światłą wciąż deptała mu po piętach.
    Victor dzięki zabawie w kotka i myszkę, zrozumiał cześć techniki Xulu: im dalej się przenosił, tym dłuższy był okres między kolejnym skokiem, jakby musiał naprowadzić „coś” w miejsce, w którym miał się zmaterializować.
    Rewolwerowiec dostrzegł, że Kibwe przestał uciekać; zatrzymał się w miejscu i złączył dłonie. Skoro krwawi, to można go zabić, pomyślał, gdy zobaczył jego rozcięty łuk brwiowy
    Starzec zmęczył się uciekaniem. Złączył dłonie, wciąż nie spuszczając wzroku z promienia, który zbliżał się z zatrważającą szybkością. Wypowiedział tajemne zaklęcie w antycznym języku. Pod jego gołymi stopami zaświecił złowrogą czerwienią pentagram wpisany w okrąg. Było to jedno z najłatwiejszych zaklęć znanych Xulu, lecz też jednym z najbardziej wszechstronnych. Pentagram był wrotami do innego wymiaru, do miejsca, w którym wszyscy ludzie, nie ważne czy dobrzy czy źli, zostali zsyłani po śmierci. Ten świat nie był niebem czy też piekłem, niestety, nie był też czyśćcem. Był pustką, wieczną tułaczką w nicości, niczym więcej. Do uszu szamana dotarł zwielokrotniony grom, jakby wszystkie burze świata nagle rozpętały piekło nad jednym małym miasteczkiem. Rewolwerowcu, postawiłeś wszystko na jedną kartę, prawda? – pomyślał Kibwe, widząc około czterdzieści promieni o średnicy nieco ponad trzech metrów lecących w jego stronę. Przez ułamek sekundy widział też Victora upadającego na ziemię, prawdopodobnie z wycieńczenia. Nie miał czasu do stracenia, musiał dokończyć rytuał, jeżeli chciał to przeżyć, i miał wielką nadzieję, ze tak się właśnie stanie. Wyrecytował ostatnie zdanie. Jego ciało otoczył spiralny, czerwony sznur, jakby stworzony z żywego ognia. Z wrót pustki, zapierając się rękoma o promienie pentagramu, zaczęły wydostawać się ponure istoty. Setka ożywieńców otoczyła ciało Kibwe, stając się niemal żywą tarczą. Na ich zdewastowanych twarzach można było dostrzec radość, jaką sprawiło im powrócenie do tego świata; cieszyły się, że znów mogą napełnić gnijące płuca powietrzem, poczuć radość towarzyszącą zwykłemu dotykowi. Poczuli też coś, co można nazwać nadzieją; te istoty myślały, że przez cały ten czas znajdowały się w czyśćcu, i w końcu odpokutowały za swoje grzechy, a teraz czeka je wieczne szczęście u boku i Boga, w niebie.
    Promienie dosięgły swego celu. Wszystkie w tym samym momencie uderzyły pełnią mocy w ludzkie zwłoki, zamieniając martwych ożywieńców, w... troszkę bardziej martwych, teraz jednak w o wiele mniejszym formacie , a większość z nich zwyczajnie wyparowała. 


    Victor chwiał się na nogach; jego ciało pokryte było fioletową pajęczyną żyłek. Qi jest jak powietrze; wszechogarniające, istnieje prawie wszędzie. I tak jak tlen, transportowana jest za pomocą krwi, wnikając do wszystkich organów człowieka. Seek i Destroy wyssały z krwi Victora większość mocy, zostawiając jej tyle, by rewolwerowiec mógł przeżyć, i może, jakimś cudem wystrzelić jeszcze jeden, ostatni raz.
    Victor czuł się jakby napadła go banda mężczyzn, i zwyczajnie skopała mu chudą dupę. Bolało go dosłownie wszystko, nawet to, co jego zdaniem nie powinno. Jego wzrok jednak pozostał skupiony do granic możliwości; wiedział, że to jeszcze nie koniec. Nie opuściło go to dziwne uczucie, które niczym czerwona lampka ostrzegawcza migotała we wnętrzu jego mózgu. To stanowiło kolejny problem; jeżeli William nie da rady pokonać szamana, to będą musieli wykorzystać plan Bishopa, którego on może nie przeżyć... Uczucie przybrało na sile, ostrzegawczo wibrując w jego umyśle. Można je było nazwać szóstym zmysłem, czy systemem obronnym nadanym mu przy narodzinach. Jakkolwiek tego nie nazwać, była to bardzo przydatna umiejętność.
    Intuicja podpowiedziała Victorowi, że szaman zaatakuje od tyłu. Rewolwerowiec w jednym momencie odwrócił się za siebie uginając nogi, przechylił ciało do tyłu i skierował lufę Destroy, trzymanego przy biodrze, do góry. Gdy dostrzegł czarny dym materializujący się przy nim, pociągnął za spust. Kibwe zniknął dokładnie w tym samym momencie, w którym się pojawił.
    William stanął przy Victorze, trzymając w dłoni swoje wierne ostrze. Spojrzał na niego, po czym pokręcił głową na znak, że jest źle, bardzo źle.
    Kibwe pojawił się parę metrów od nich, klepiąc się dłonią po gołej brodzie; promień Victora pozbawił go jego bujnego owłosienia.
    Kiedyś odrośnie — zaśmiał się Kibwe grubym, basowym głosem.
    Wyglądasz dziesięć lat młodziej. Kto wie? Może spodoba ci się twój nowy wygląd? — skomentował Victor.
    Kto wie... może. Pokazaliście się z naprawdę dobrej strony. Lecz... teraz moja kolej.
    To były niemal ostatnie słowa wypowiedziane podczas tego pojedynku. Później padło jeszcze parę zdań, w większości z ust Kibwe do jego konających przeciwników...
    Czarny błysk przed twarzą Williama. Nawet przerażony Victor nie dostrzegł niczego więcej.
    Dzięki nieziemskiemu refleksowi, William zareagował natychmiast; upozorował zamaszyste cięcie zwinnie zmieniając je w pchnięcie, wykorzystując Arachne jak rapier, celując w twarz starca.
    Kibwe przechylił głowę unikając ostrza. Ruchem, którego nawet William nie zauważył, złapał Arachne gołą dłonią, tuż nad rękojeścią. Jego ręka parowała, wydobywała się z niej strużka dymu; energia otaczająca ten antyczny sejmitar paliła ją, niczym zepsuty opiekacz tosty. Wtedy stało się coś, co nie miało prawa się wydarzyć, dla Willa było to zwyczajnie niemożliwe; Kibwe zacisnął dłoń na ostrzu rozłupując je na kawałki, niczym skorupkę orzecha włoskiego. Ostrze wydało z siebie przeciągły jęk, jaki przeważnie towarzyszył śmierci żywych istot. Ono umarło.
    Uśmiech Kibwe mówił wszystko, nie musiał nawet otwierać ust, by William zrozumiał jego przekaz „Przegrałeś”.
    Plan starca nie był zbyt wyszukany, lecz zabójczo skuteczny: wyeliminować jedyną broń Willa, która mogła zrobić mu jakąkolwiek krzywdę, i używając go jako zasłony, pozbyć się Victora. Wszystko szło jak po maśle.
    Kibwe przystąpił do ataku, nie zrobił tego w swoim szamańskim stylu, chciał czerpać z tej walki prawdziwą przyjemność, walcząc z Bishopem na pięści. Ich pojedynek od samego początku był niewiarygodnie nierówny: Kibwe podskakiwał na czubkach palców, unikał ciosów, kontrował, a wszystko to z uśmiechem na ustach. Z drugiej strony wyglądało to zupełnie inaczej; krew ze złamanego nosa Willa zalała jego całe usta, kapiąc z podbródka.
    Victor przyglądał się z niepokojem pogromowi, jaki zaserwowano jego przyjacielowi. Wiedział, że nie mają innego wyboru.
    Teraz! — krzyknął Victor.
    Słowa rewolwerowca zachwiały skupienie Kibwe na bardzo krótki moment, to jednak wystarczyło. William skrócił dystans jednym krokiem, przeskoczył nad szamanem opierając się na jego masywnych barkach, przy okazji cudem unikając uderzenia. Wylądował za nim i złapał go w żelaznym uścisku, splatając ręce na jego piersi.
    Czekaj Victorze, jeszcze nie teraz, nie, nim upewnimy się, że to zadziała, pomyślał Will.
    Kibwe szarpał się ze wszystkich sił, jego złe położenie potęgował jeszcze fakt, że Victor niemal wbijał mu lufy rewolwerów w twarz.
    Victor wciąż czekał. Jeżeli plan Williama miał wypalić, to musieli dowiedzieć się czegoś więcej o mocy tej istoty. Wciąż mam wątpliwości co do twojego planu, Will. Jeżeli okaże się, że byłeś w błędzie, to nigdy sobie tego nie wybaczę, pomyślał. Musi być jakiś inny sposób, zawsze jest. Jednak wiedział, że nie było. W momencie, w którym Kibwe złamał antyczne ostrze niczym zwykłą zapałkę, oraz chwilę wcześniej, gdy Victor prawie całą swoją moc poświęcił na jeden, potężny atak, wiedział, że muszą to szybko skończyć.
    Kibwe wciąż walczył, niczym motyl schwytany z siatkę, i tak samo jak motyl, nie miał szans na ucieczkę; gdy jakiś człowiek go dotyka, to nie może użyć swojej umiejętności. To na tą wiadomość czekali, i to był ich jedyny plan pokonania Xulu. Gdyby któryś z nich potrafił czytać w myślach szamana, dowiedzieliby się, że ten plan od początku skazany był na porażkę, jednak nie potrafili, i zrobili coś, co okazało się wielkim błędem...
    To twój koniec, wielki szamanie — powiedział Will. — Po twojej śmierci zmieciemy tą wioskę z powierzchni ziemi. Ona spłonie razem z twoimi ludźmi, i nic na to nie poradzisz. Ja i mój przyjaciel, zadbamy o to, aby umierali w męczarniach, możesz być tego pewny.
    Plan Willa był prosty: wyprowadzić Kibwe z równowagi, a to z pewnością mu się udało, gdyż Kibwe z każdą chwilą coraz zacieklej próbował wyrwać się z żelaznego uścisku. Miałem rację! Gdyby potrafił się przenieść, to z pewnością zrobiłby to teraz. Twój ruch, Victorze.
    Twarz Kibwe rozpromieniła się w szczerym uśmiechu, gdy zobaczył palce Victora powoli zaciskające się na spuście. Ach tak, poświęcenie... chcesz zabić nas obu, jakie to smutne... szkoda... bardzo szkoda.
    Victor pociągnął za spust obu rewolwerów wycelowanych w Williama i Kibwe. Broń wydała z siebie potworny huk, niczym grom z jasnego nieba. To koniec, Kibwe. Byłeś godnym przeciwnikiem, pomyślał Victor.
    Niszczycielska smuga skoncentrowanego Qi wbiła się w ciało Bishopa, wypalając większość organów wewnętrznych, zamieniając je w cząsteczki mniejsze od pyłu. Niestety, nim to nastąpiło, Kibwe zniknął w smugach czarnego dymu...
    ...Pojawił się tuż za Victorem. On tego nawet nie zauważył, a chwilę później nie widział już nic; Kibwe uderzył go kantem dłoni w kark, który wygiął się pod potworną siłą, krusząc się jak herbatnik, przerywając przy tym rdzeń kręgowy. Victor padł na ziemię, nie czując zupełnie nic.


1 komentarz:

  1. Według mnie najlepszy rodział który do tej pory napisałeś. Nie jetem żadnym ekspertem ale ta scena walki była niesamowita. Strasznie podobają mi się te twoje różne porównania i nawiązania. Co prawda niektórzy pisarze rozbiliby ten rozdział na części, żeby utrzymać napięcie wpychając pomiędzy jakąś relacje o Ekene i budzącej się Mary, ale nie kończąc tej sceny efekt jest też interesujący. Sprawia, że zastanawiasz się, co było dalej.

    OdpowiedzUsuń