Jones
siedział na ziemi, oparty plecami o kamienną ścianę. Kątem oka
dostrzegł niknące światło pochodni w tunelu prowadzącym w głąb
góry. Przetarł przepoconą twarz. Spojrzał na swoją dłoń,
która wydawała się migotać tuż przed jego oczyma. Zawroty
głowy, mdłości, poczucie bezsilności, te emocje zawładnęły nim
całkowicie. Zastanawiał się dlaczego tak bardzo starał się
ocalić olbrzyma? Może to przez zmysł stadny? Skoro wszyscy starali
się podtrzymać sufit, to i on musiał? Może jednak chodziło o coś
innego? Może chodziło o sposób, w jaki Roger zginął?
W
przeszłości, gdy jeszcze był dzieckiem, pod skrzydłami
opiekuńczego ojca Ekene, zostały mu wpojone wartości, o których
z biegiem lat zapomniał. Teraz jednak, poświęcenie olbrzyma
obudziło w nim dawno zapomniane uczucia; Roger poświęcił życie,
aby ich ocalić. Jones zdawał sobie sprawę z tego, że został
ocalony „przy okazji”, jednak to nic nie zmieniało, zupełnie
nic. Ten człowiek... nie... ta bestia zamordowała wszystkich
moich ludzi, wszystkich, których mogłem nazwać przyjaciółmi,
wprawdzie nimi nie byli, lecz przyświecał nam ten sam cel. Dlaczego
jego śmierć tak mnie zdewastowała? Dlaczego?! — Jones pytał
sam siebie w myślach.
Ekene
wyglądał na równie zdruzgotanego, lecz powoli zbierał się
do kupy. Zawierzono mu opiekę nad Mary i strzelbą; bronią nie
musiał się przejmować, lecz kobieta wymagała jego opieki.
„Zaopiekuj się nią” powiedział Victor. Ekene wiedział, że
nie chodziło o to, by umilić jej czas czekając na ich powrót,
lecz o to, aby powstrzymać ją za wszelką cenę, gdy się ocknie i
zrozumie co się stało. Jedyne co przyszło mu na myśl, to ogłuszyć
ją w momencie, w którym się obudzi.
— Jones,
podaj mi swój plecak — powiedział podnosząc delikatnie
Mary.
Mężczyzna
nie zareagował natychmiast, chwilę przyglądał się otępiałym
wzrokiem, wstał z miejsca, bardzo powoli. Ściągnął plecak,
podszedł do Ekene i razem z nim ułożył głowę Mary na miękkiej
torbie.
— Krew,
wszędzie krew — wyszeptał Jones spoglądając na twarz
nieprzytomnej kobiety.
Ekene
obślinił rękaw swojej koszuli i delikatnie przetarł nim jej
twarz; czerwone smugi rozmazanej krwi przypominały obdarte ze skóry
zwierzę.
— Nic
jej nie będzie?
— Nie
— odparł Ekene przyglądając się kobiecie. — Widziałeś co
zrobił Victor ze swoją bronią?
— Wbił
ją w dłonie...
— Tak...
myślę, że ten ich Oddech, energia Qi, jest w ludzkiej krwi.
Może jest w całym ciele, ale jestem pewny, że krew jest jej
najsilniejszym źródłem. Zobacz — wskazał dłonią twarz
Mary — jej naczyńka krwionośne pękły, dlatego krwawi z nosa i
ust, a po policzkach spływają jej krwawe łzy.
— Może
masz rację, ale czy to coś zmienia?
Ekene
ruszył w kierunku zawalonego sufitu i położył się na ziemi, nie
spuszczając z oka śpiącej kobiety. Sięgnął do kieszeni na
piersi, wyciągnął z niej tytoń, skręcił papierosa, odpalił go
pochodnią i zaciągnął się. Jones dołączył do Ekene; zajął
miejsce tuż obok niego.
— Jeżeli
mam rację co do Qi, to oni ryzykują o wiele więcej niż myślałem;
każde użycie Oddechu może okazać się dla nich
śmiertelne...
Jones
spojrzał na swego dawnego przyjaciela zdziwionym wzrokiem.
— Chcesz
mi powiedzieć, że oni nie mają zamiaru wracać?
— Nie
— Ekene kiwnął przecząco głową — myślę, że oni chcą
wrócić, lecz wiedzą, że mają znikome szanse. — Nie mógł
mu powiedzieć o swojej pierwszej rozmowie z Victorem, i o tym, czego
się z niej dowiedział. Poczuł ulgę, gdy dostrzegł, że Jones nie
miał zamiaru pytać o nic więcej.
Jones
spojrzał w głąb tunelu; światło pochodni niesionej przez Willa
zniknęło.
William
szedł na przedzie, trzymając w dłoniach pochodnię oświetlającą
im drogę. Tuż za nim kroczył Victor; twarz rewolwerowca
przypominała biały marmur, na próżno było szukać w niej
jakichkolwiek emocji. Victor przywdział swą maskę; maskę potwora
wypranego z uczuć, jednak nie był w stanie zabić emocji oraz myśli
kłębiących się w jego głowie. Dłonie miał opuszczone wzdłuż
tułowia, a w nich swoją wierną broń: rewolwery, które,
jego zdaniem, miały wszystko zakończyć.
Dwóch
mścicieli, gotowych poświęcić wszystko, byle tylko zakosztować
rozkoszy zemsty, stąpało delikatnie po skalistym podłożu,
starannie wybierając miejsce do postawienia następnego kroku;
obawiali się kolejnej pułapki zastawionej na nich przez szamana.
Tunel,
którym szli, został niezwykle starannie wydrążony w skale.
Podłoga była idealnie płaska, wypolerowana niczym lustro, i gdyby
nie drobne kawałki skał i kurzu, można by było się w niej
przejrzeć. Proste ściany ozdobione dziwnymi napisami, których
Victor nie był w stanie zrozumieć. Zaokrąglone sklepienie na
wysokości ponad trzech metrów, na którym, co parę
metrów zawieszone były czerwone „bańki”, żaden z nich
nie wiedział do czego służą, możliwe, że były to zwykłe
lampy. Obydwaj czuli się niezwykle nieswojo; mieli wrażenie, że
przejście prowadzi do grobowca faraona, lub innego majestatycznego
władcy, a szli przecież do zapyziałej wioski, przynajmniej tak im
powiedziano.
Tuż
przed nimi pojawiła się kamienna framuga ozdobiona niezwykle
pięknymi literami. William oświetlił tajemnicze pismo, w
zamyśleniu przyglądając się każdej z liter.
— Potrafisz
to przeczytać? — zapytał Victor wypluwając niedopałek papierosa
z ust.
— Ta
literka „Y” z ogonkiem, oznacza „wroga”, a to, co przypomina
przekrzywioną literę „K” znaczy gość, przybysz, lub
przyjaciel. Daj mi chwilkę.
Victor
skinął głową, oparł się plecami o ścianę i cierpliwie czekał.
Po
niecałych dziesięciu sekundach William powiedział: „ Zawróć
przybyszu! Za tymi wrotami znajduje się Samekh, nasz dom. Po ich
przekroczeniu staniesz się naszym wrogiem, a jako wróg,
zostaniesz unicestwiony.”
— Wioska
Potępionych nazywa się Samekh? Nawet lepiej brzmi — skomentował
Victor.
— Ostrzeżenie
znajduje się tutaj, we wnętrzu góry, a nie przed samym
wejściem do jaskini. Po śmierci Rogera przemówił do nas
głos, prawdopodobnie szamana Xulu. A do tego szpiegowano nas i
zastawiono na nas pułapkę. Coś mi tu śmierdzi.
— Myślisz,
że wiedzieli o naszym przybyciu?
— Musieli
wiedzieć...
— Więc
ktoś zdradził — powiedział nerwowym głosem, patrząc prosto w
oczy Willa. Niedawno usłyszał o pewnym zdrajcy znajdującym się w
jego własnej grupie.
— Może
tak, później się tym zajmiemy.
Przekroczyli
pierwsze wrota. William zatrzymał się, przykucnął, przysunął
pochodnię do podłoża. Rozejrzał się wokół siebie,
zatrzymując wzrok na Victorze.
— Czujesz
to?
Victor
zupełnie go zignorował. Zbyt dużo myśli zaprzątało mu głowę.
Na
przeciwległej ścianie małego korytarza zapaliła się pochodnia
ukazując kamiennie schody.
— Spiralne
schody prowadzące w dół wieży... — powiedział
William.
— Chyba
coś spieprzyliśmy. Jak to często bywa w baśniach, bohaterowie, po
pokonaniu smoka wspinają się na wieże, by uratować księżniczkę
uwięzioną przez złego czarownika.
— Ta...
najwyraźniej coś spieprzyliśmy. Zakrwawiona księżniczka leży na
twardej podłodze, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że jej
rycerz został zabity. A smok jeszcze żyje i ma się dobrze...
— Już
niedługo... — prychnął Victor.
Gdy
schodzili w dół wieży kolejne pochodnie zapalały się tuż
przed ich oczami, same z siebie, jakby za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
— Bawi
się z nami — wysyczał Victor przez zaciśnięte zęby.
— Albo
jest niezwykle głupi, albo niezwykle potężny. Miejmy nadzieję, że
mamy do czynienia ze zwykłym głupcem — odrzekł Will.
Po
przejściu trzystu schodków wkroczyli do wielkiej sali, na
środku której znajdował się potężnych rozmiarów
kamienny stół, bez krzeseł. Na ścianach zawieszone były
pochodnie oraz uschnięte szkielety ptaków z rozłożonymi
skrzydłami i dziobami skierowanymi ku górze.
Pomieszczenie
miało długość ponad dwustu kroków, a na samym końcu
znajdowało się wyjście, przez które, jak się wydawało,
przebijały się promienie słońca.
Będę
zbyt wyczerpany po walce z szamanem, żeby wykonać Jego rozkaz.
Jeżeli jednak zrobię to teraz, to czy dam radę pokonać Xulu w
pojedynkę? Nie mam wyjścia, pomyślał Victor.
William
wiedziony złym przeczuciem obejrzał się za siebie. Przed swoją
twarzą dostrzegł lufę rewolweru, a tuż za nią zimny wzrok
Victora.
— Co
ty robisz?! — krzyknął.
Szczęka
Victora zatrzęsła się delikatnie nim pociągnął za spust.
William uchylił się przed niebieskim promieniem, jednocześnie
uderzając pięścią w przedramię Victora. Rewolwerowiec syknął z
bólu. Wystrzelił z drugiej broni, trzymając ją nisko przy
pasie. Will uskoczył w prawo, jednak zbyt wolno: promień pozbawił
go większej części lewego ucha.
— Ostatni
raz pytam, co ty odpierdalasz?!
Nie
uzyskał odpowiedzi.
— Więc
niech tak będzie — wysyczał.
William
stał niedaleko wyjścia z pomieszczenia, mając za plecami
oślepiające światło. Stanął w małym rozkroku, uginając kolana
i przechylając tułów do przodu; przypominał bestię
szykującą się do ataku. Szybkim ruchem rozchylił poły płaszcza
wyciągając z nich sztylety. Cisnął nimi wprost w twarz Victora
szykującego się do kolejnego strzału. Rewolwerowiec rzucił się
na ziemie, cudem tylko unikając śmiercionośnych ostrzy, odbił się
nogami od podłoża wykonując zwinnego fikołka i schronił się za
kamiennym stołem.
Victor
oddychał ciężko, spojrzał na swoją rękę; fioletowe żyły
uwypukliły się na jego przedramieniu; Seek i Destroy
wysysały z niego życie. Nie był pewny, na ile może sobie
pozwolić; pięć? Może sześć wystrzałów. Sięgnął do
prawej kieszeni spodni, wyciągnął z niej dwie metalowe łuski po
nabojach. Odczekał chwilę, po czym rzucił je w ścianę znajdującą
się po jego prawej stronie. Miał nadzieję, że odwróci tym
uwagę przeciwnika.
Pół
sekundy po uderzeniu metalowych łusek o kamienną ścianę,
rewolwerowiec wychylił się zza stołu. Ku jego przerażeniu
zobaczył przed sobą Williama, oraz trzy sztylety lecące w jego
kierunku. Wiedział, że nie zdoła zrobić uniku, w akcie desperacji
wystrzelił ze swojej broni, celując wprost w ostrza. Trzymał palec
na spuście o wiele dłużej niż powinien, poziom jego energii
drastycznie zmalał. Skoncentrowany promień Qi zdezintegrował dwa z
trzech ostrzy, a ostatnie z nich tylko częściowo, lecz Victor tego
nie zauważył. Zostały mu tylko dwa strzały, jeżeli teraz nie
trafi, to już po nim. Już miał pociągnąć za spust, gdy poczuł
ogromny ból w klatce piersiowej; trzecie z ostrzy, które
zostało tylko lekko nadtopione, wbiło się w jego klatkę piersiową
zatrzymując się na żebrze, tuż przed sercem.
Rewolwerowiec
upadł na jedno kolano. Spojrzał na Willa, który wskoczył na
stół trzymając w prawej dłoni Arachne; był to
sejmitar o karmazynowym kolorze, który przez swój
zakrzywiony kształt przypominał kieł ptasznika. Arachne przez
większość czasu spoczywała ukryta w skórzanej pochwie
przysznurowanej rzemieniami do uda Williama. Używał jej tylko w
wyjątkowych okolicznościach, w takich jak ta, gdy wiedział, że
nie może sobie pozwolić na lekceważenie przeciwnika.
Czas
zwolnił, każda sekunda była dla Victora godziną, godzina dniem, a
każdy dzień rokiem. Widział Willa biegnącego w jego stronę z
zamiarem pozbawienia go życia. Widział emocje na jego twarzy oraz
ból w jego sercu. Oto on Victor, uczeń i przyjaciel, klęczał
na ziemi i czekał na śmierć, ponieważ odważył się podnieść
rękę na swego mentora.
William
był już niebezpiecznie blisko, jeszcze jeden kroczek i poderżnie
gardło swemu niedoszłemu zabójcy. Victor przysunął prawą
dłoń do ust, przytrzymał lufę rewolweru w zębach, wyrywając
igły ze swojej dłoni. Chwycił go zakrwawioną ręka, kierując
igły w stronę przeciwnika. Przykucnął i skoczył do przodu, nie
zdążył przechylić głowy; Arachne wbiła się w jego nos
i prześlizgnęła po kości policzkowej przecinając skórę i
mięśnie aż do samego ucha. Poświęcił część twarzy, jednak
dopiął swego celu; Destroy tkwił w klatce piersiowej
przeciwnika.
Pociągnął
za spust.
Prawy
mięsień piersiowy Williama, w który został wbity Destroy,
napiął się do granic możliwości. Mężczyzna nie mógł
złapać tchu, czuł jak opuszczają go siły. Biały promień jego
własnej energii wystrzelił z lufy położonej wzdłuż jego ciała,
wprost w ścianę z kamiennych bloków dezintegrując znaczny
jej fragment. W ścianie powstał długi tunel o idealnie
zaokrąglonym wejściu średnicy ponad dwóch metrów.
William
wypuścił sejmitar z dłoni i upadł na kolana, jego ręce leżały
bezwładnie tuż o stóp Victora. Rewolwerowiec wyciągnął
dłoń z Seek przed siebie, przykładając lufę wprost do
czoła obezwładnionego Williama.
— Każdy
strzał wysysa ogromną ilość energii. Przez ponad pół roku
ćwiczyłem, by zyskać nad tym choć odrobinę kontroli, dla kogoś
takiego jak ty jeden wystrzał może być śmiertelny.
Victor
trzymał lufę Seek ciągle przyciśniętą do twarzy Willa.
Starał się opanować drżenie dłoni, lecz nie potrafił tego
zrobić, nie był w stanie pociągnąć za spust, nie był w stanie
wykonać rozkazu. Brutalnie wyrwał rewolwer z dłoni i rzucił go za
siebie. Upadł na kolana zalewając się łzami. Źrenice Willa
podążyły za nim, była to jedyna część ciała nad którą
miał jakąkolwiek kontrolę.
— Nie
jestem w stanie tego zrobić — wyszlochał.
William
ciągle patrzył na swego przyjaciela, który schował twarz w
dłoniach. Nie potrafił nic powiedzieć, zresztą, co miałby
powiedzieć? „Przykro mi, że nie udało ci się mnie zabić?”
Victor
wyciągnął Destroy z piersi Williama i powiedział:
— Rób
co chcesz...
Will
powoli dochodził do siebie, nie był jednak w stanie ustać na
nogach.
— Mam
tylko jedno pytanie — wyszeptał — dlaczego?
— Przecież
wiesz dlaczego! — krzyknął Victor
William
uniósł brwi ze zdziwienia.
— Ja...
nie rozumiem...
— Więc
pozwól, że ci wytłumaczę! Dzień przed naszym wyjazdem
zostałem wezwany przed obliczę naszego mistrza. Zdziwiłem się
bardzo, ponieważ pierwszy raz miałem okazję stanąć z nim twarzą
w twarz. Mistrz Magnus powiedział mi prawdę, prawdę, w którą
nie mogłem uwierzyć, w którą nie byłem w stanie
uwierzyć... „William jest podwójnym agentem, sprzedaje
tajemnice Illuminati naszym wrogom. Chociaż robie to z ciężkim
sercem, i wiem, że nie powinienem cię obarczać takim brzemieniem,
to jednak jesteś jedyną osobą, która jest w stanie to
zrobić. Musisz go zabić...”
William
otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Z jego ust wydobył się jakiś
dźwięk, słowo, lecz całkowicie niezrozumiałe.
— Teraz
już rozumiesz?! — kontynuował Victor.
Will
wstał o własnych silach; jego umiejętność szybkiej regeneracji
bardzo mu w tym pomogła. Położył dłoń na ramieniu Victora i
powiedział:
— To
jest kłamstwo... nigdy bym was nie zdradził. Prawdziwym zdrajcą
jest Magnus. Nie wiem tylko dlaczego...
— Dlaczego
miałbym w to uwierzyć? — zapytał Victor ocierając oczy z łez.
— A
dlaczego uwierzyłeś jemu? — odpowiedział bez chwili namysłu.
— Ponieważ...
on jest naszym przywódcą!
— Można
o nim powiedzieć naprawdę wiele, ale nie można nazwać go
przywódcą... on jest raczej płaczącym dzieckiem, które
zyskało zbyt wiele władzy. Zaufaj mi, wiem o czym mówię.
Will
podszedł do stołu i usiadł na nim krzyżując ręce na piersi.
— Powiedz
mi, dlaczego on chciał twojej śmierci? — Victor próbował
wstać, lecz metalowy odłamek w jego piersi powodował ogromny ból.
William
zamyślił się, spojrzał przenikliwym wzrokiem na swego ucznia, i
powiedział:
— Gdy
skończyłeś dwadzieścia lat wyglądałeś już jak dorosły
mężczyzna. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że do złudzenia
przypominasz kogoś z mojej przeszłości. Z początku wydawało mi
się to niemożliwe; tamten człowiek zginął... a jednak wszystko
co robiłeś przypominało mi o Nim. Nawet pozycja w jakiej zwykle
odpoczywasz. Powiedz — narysował palcem na zakurzonej podłodze
numer „10325” — czy to ci coś mówi?
— Nic...
nie rozumiem o co ci chodzi...
— Jak
już mówiłem, mam pewną teorię na temat zdrady Magnusa.
Jeszcze jedno: kiedyś, gdy byłem dużo młodszy, pewna czarnoskóra
wieszczka przepowiedziała mi coś, czego nie byłem w stanie pojąć,
lecz teraz wszystko staje się jasne. Posłuchaj:
„Szklana kula wypadła z rąk
jej niegodnych,
i rozbiła się o ziemię, której
dała życie.
Szklana kula rozbiła się na
dwanaście fragmentów,
każdy z nich o niewyobrażalnej
mocy.
Każdy z dwunastu niegodnych
otrzymał jeden z nich,
a z nim potężną moc,
oraz przekleństwo.
Co kiedyś było jednością,
zostało podzielone,
lecz nastanie dzień,
w którym na powrót
stanie się jednością.
Gdy ten dzień nadejdzie,
świat ulegnie zmianie,
lub całkowitemu zniszczeniu.”
— Rozumiesz
coś z tego? — kontynuował Will.
Victor
złapał się za pierś, na jego twarzy pojawił się wyraz ogromnego
cierpienia; z każdym oddechem ostrze wbijało się coraz głębiej,
niebezpiecznie zbliżając się do serca.
— Dalej
nic...
William
znów popadł w zadumę. Victor, pomimo ogromnego bólu,
przyglądał się jego twarzy, dostrzegł na niej smutek.
— Kiedyś
było nas dwunastu... — westchnął — profesor oraz jego
jedenastu uczniów. Zarówno Magnus jak i ja byliśmy
uczniami, lecz równie potępionymi co nasz mentor. Niedługo
po naszym przybyciu zostaliśmy wplątani w intrygę, przez którą
kolejny raz dopuściliśmy się grzechu. — William spuścił wzrok,
ciężar jego wspomnień nie dawał mu spać spokojnie przez wiele
lat. — My... my zabiliśmy profesora... zabiliśmy, — mężczyzna
zaśmiał się gorzko — my go zamordowaliśmy! Obdarliśmy go ze
skóry i rozczłonkowaliśmy jego ciało. Najgorsze w tym
wszystkim nie jest to, że on żył dopóki nie pozbawiliśmy
go ostatniej kończyny... najgorsze jest to, że wmówiono nam
jego winę, a tak naprawdę zamordowaliśmy niewinnego człowieka...
— Cóż...
to nie jest zbyt przyjemna opowieść, lecz co ja mam z tym
wspólnego?
— Otóż,
myślę, że profesor został w jakiś sposób wskrzeszony,
może przez tą istotę, która tamtego dnia powiedziała nam
prawdę. Może reinkarnacja jednak jest możliwa, a może zwyczajnie
żaden z nas nie może umrzeć? Myślę, że ty jesteś reinkarnacją
naszego profesora. Nie... jestem tego pewny.
Rewolwerowiec
chciał się roześmiać, lecz dopiero teraz rana na twarzy dała o
sobie znać.
— Gdybym
był tym waszym tajemniczym mentorem, to raczej bym o tym pamiętał
— odpowiedział Victor krzywiąc się.
— Powiadają,
że ogromne cierpienie może wyryć na duszy nieuleczalną ranę. A
co może być większym cierpieniem od tego, jak jedenastu uczniów,
których wychowywałeś od maleńkości, dla których
byłeś ojcem, którego nigdy nie mieli, pozbawili cię życia
w tak okrutny sposób? — William znów spuścił wzrok.
Myślał, że udało mu się pozbyć tego poczucia winy, zepchnąć
je w otchłań zapomnienia, lecz okazało się, że był w błędzie.
—Dobra, porozmawiamy o tym później. Teraz trzeba
doprowadzić cię do porządku i odzyskać Pieczęć. Połóż
się.
Victor
posłusznie wykonał rozkaz. William przykucnął przy nim, rozpiął
jego koszulę i wsadził dwa palce w ranę na jego piersi. Wyciągnął
metalowy odłamek i rzucił go na ziemię.
— Nie
wiem czy to zadziała...
Wyciągnął
sztylet z podszewki płaszcza i przeciął wewnętrzną część
swojej dłoni, pozwalając, by krople krwi zalały ranę na piersi
rewolwerowca. Rozcięcie bardzo powoli zrastało się, by po chwili
zostawić po sobie pamiątkę w postaci ledwo widocznej blizny.
William odetchnął z ulgą. Ścisnął dłoń nad potwornym
rozcięciem na twarzy przyjaciela, strużka szkarłatnej krwi zalała
ranę, która, tak samo jak rozcięcie na piersi, zabliźniła
się.
Victor
podniósł się, pomacał twarz, gruba blizna stała się
częścią jego twarzy, pamiątką po jednej z jego wielu złych
decyzji. Spojrzał na rozweseloną twarz Williama i powiedział:
— Twoje
ucho... dlaczego ono się jeszcze nie odbudowało?
— Ponieważ
moje zdolności mają limity. Złamania czy rozcięcia nie stanowią
najmniejszego problemu, lecz raz stracony fragment ciała już nie
odrośnie.
— Ja...
— Nie
martw się o to — William zaśmiał się. — Połóż się,
musimy odpocząć. Myślę, że godzina, góra dwie, i możemy
stanąć przed obliczem Xulu.
Victor leżał na kamiennym stole, z rękoma skrzyżowanymi pod głową. Myślał o słowach Williama, myślał o przekleństwie, o zabójstwie mentora i tajemniczej istocie. Zbyt dużo w życiu widział, by wątpić w jego słowa.
William
stał zamyślony, skąpany w białym świetle wejścia do Wioski
Potępionych.
— Wioska?
Przecież to jest większe od niejednego miasta! — powiedział pod
nosem.
Widział
przed swymi oczyma wielką łąkę pokrytą jasnozieloną, równo
przyciętą trawą. Strumień niezwykle czystej wody przecinał ją
tuż przy kompleksie budynków wbudowanych w kamienną ścianę.
Każdy z domów mieszkalnych miał wykute duże okno, drzwi, a
nad nimi zawieszone ozdoby z koralików, prawdopodobnie
zrobionych z drewna.
Część
łąki przeznaczona była na pole uprawne, widział ludzi pracujących
ciężko przy zbiorze warzyw.
Dokładnie
w połowie drogi między nim a kompleksem budynków, wznosił
się drewniany totem, a przy nim garstka ludzi modlących się do
nieznanych mu bogów. Jego cała uwaga skupiła się na źródle
światła, znajdowali się przecież wewnątrz góry.
Na
sklepieniu ogromnej jaskini, dokładnie nad totemem, znajdował się
potężny kryształ, który emanował złociste światło,
łudząco podobne do światła słonecznego. Energia kryształu
zdawała się działać uspokajająco, wyciszając jego umysł.
Jednak było to tylko złudzenie; już kiedyś widział taki
kryształ, chociaż tamten był o wiele mniejszy.
Wspomnienie
tamtej chwili zmroziło mu krew w żyłach. To wtedy stracił dwóch
swoich ludzi, omal nie tracąc czterech. Tamten przeklęty kamień
był wielkości cytryny, emanował czerwone, złowrogie światło, a
moc zaklęta w tym przedmiocie pozwalała manipulować otaczająca
rzeczywistością. To za jego pomocą alchemik Xaan Chao połączył
swoje ciało z tygrysem, smokiem z komodo, orłem i Bóg wie
czym jeszcze, stając się obrzydliwą chimerą. Ten potwór
zniszczył tysiące ludzkich istnień zanim położyli kres jego
życiu.
Will
zdał sobie sprawę z tego, że mogą mieć olbrzymie kłopoty,
ponieważ nawet on nie był w stanie zabić Xaan'a Chao, a przecież
jest jedną z najpotężniejszych istot. Pieprzony szaman z
pieprzonej wioski jest w posiadaniu kamienia filozoficznego wielkości
dużego samochodu. W co my się wpakowaliśmy... — pomyślał.
Kompleks
budynków w Wiosce Potępionych, w samym jego centrum
znajdowały się potężne wrota, a za nimi sala tronowa.
Mężczyzna,
mniej więcej w wieku Ekene – był też do niego nieco podobny, –
wszedł do sali. Niewielu mieszkańców Wioski miało do niej
dostęp, ponieważ szaman Xulu wyznawał twarde zasady, i czasem
lubił posiedzieć w samotności. Jednak tego dnia nie chciał być
sam; miał do przekazania ważną wiadomość swojemu potomkowi.
Apio
stąpał wolno po czarnym dywanie prowadzącym wprost przed oblicze
swego ojca. On, jako dziedzic, mógł przebywać w tej sali ile
tylko chciał, lecz robił to niezwykle rzadko; wolał spędzać czas
na uprawie swoich kochanych roślin i czytaniu książek. Niezbyt też
lubił przebywać w obecności swego ojca; był on bardzo dziwnym
człowiekiem, niewiarygodnie tajemniczym, oraz małomównym.
Jednak pomimo swego nastawienia w stosunku do świata, był bardzo
dobrym wodzem, dbał o swoich ludzi bardziej niż o własne ciało,
był też bardzo sprawiedliwy.
Apio
uklęknął przed tronem, na którym siedział brodaty starzec
odziany w czarny płaszcz pokryty kabalistycznymi znakami. Górna
część jego twarzy była zasłonięta przez kaptur, widać było
tylko jego usta oraz bujną brodę sięgającą do pasa.
— Chciałeś
mnie widzieć? — spytał Apio.
Starzec
przechylił się w tronie, położył łokcie na podłokietnikach i
splótł ręce pod brodą.
— Nadchodzą
mroczne czasy — przemówił spokojnym, lecz niezwykle mocnym
głosem. — Nigdy ci tego nie mówiłem, ponieważ nie było
takiej potrzeby. Nie chciałem cię obarczać naszym brzemieniem.
Teraz jednak nie mam wyboru...
Apio
wytężył słuch, jego ojciec tylko raz, bardzo dawno temu,
napomknął o dziedzictwie Xulu, teraz miał powiedzieć całą
prawdę.
— Nasza
rodzina od wielu pokoleń jest w posiadaniu przedmiotu, który
nazywamy Amuletem Przeznaczenia — kontynuował szaman — jednak
prawdziwa jego nazwa brzmi: „Pieczęć Wojny”. — Apio przyłożył
dłoń do piersi i ujął w dłonie metalowy talizman, który
towarzyszył mu przez całe życie. — Tak, synu, to właśnie o ten
amulet chodzi. Legenda głosi, że przyjdzie czas, gdy równowaga
naszego świata zostanie zachwiana. Ta Pieczęć jest kluczem do
przyzwania Wojny, jednego z Jeźdźców Apokalipsy, nie wiem
tylko czym dokładnie jest „Wojna”.
— Czytałem
kiedyś o jeźdźcach — wtrącił Apio. — Druga pieczęć
zwiastuje przybycie uosobienia Wojny, tak też go nazywają. Potężny
wojownik nie mający sobie równych zarówno na ziemi jak
i w królestwie niebieskim. „I
dano mu miecz wielki”
tak
zostało zapisane w Chrześcijańskich księgach, jednak nasza
rodzinna księga mówi o tym, że Wojna jest mistrzem wielu
broni, chociaż jego głównym orężem pozostaje ogromny
miecz, który płonie żywym ogniem.
— Widzę,
że zainteresowałeś się naszym dziedzictwem, radujesz me starcze
serce, synu.
— Ty
nigdy nie chciałeś podzielić się swoją wiedzą, a ja chciałem
wiedzieć...
— Chciałem,
żebyś żył w spokoju. Zawsze byłeś miłym człowiekiem,
dobrodusznym. Nie chciałem, abyś się zmienił. A uwierz mi, ta
wiedza jest przekleństwem.
— Rozumiem
cię ojcze, jednak nie wybaczę ci tego, że bez mojej wiedzy
zdecydowałeś co będzie dla mnie lepsze.
— Taka
jest rola rodzica — starzec westchnął. — Zrozumiesz już
niedługo.
— Co
masz na myśli? — Zapytał zmieszany. Nigdy nie śpieszyło mu się
do bycia ojcem.
— To
nie ma najmniejszego znaczenia.
Apio
nie wiedział jak na to zareagować, dostrzegł na twarzy ojca, że
temat z ewentualnym potomkiem uznał za zakończony.
— Powiedz
mi ojcze, czym lub kim jest Wojna? W księgach zapisano: „I
wyszedł drugi koń rydzy; a temu, który na nim siedział,
dano, aby odjął pokój z ziemi, a iżby jedni drugich
zabijali, i dano mu miecz wielki.”
— Długo
szukałem odpowiedzi na to pytanie. Doszedłem do wniosku, że
„Wojna” jest zwiastunem prawdziwej, ziemskiej wojny. Możliwe, że
Trzeciej Wojny Światowej. Moim zdaniem „koń rydzy” oznacza
Rosję, samym „Wojną” będzie jeden z jej przywódców,
a „Wielkim Mieczem” będzie niewyobrażalna broń zdolna
zniszczyć wszystko na swojej drodze. Czternaście lat temu
udowodnili, że potrafią stworzyć taką broń.
— W
takim razie do czego służy Pieczęć Wojny?
— Co
to tego też nie mam pewności, lecz żadna wojna nie bierze się z
niczego, przeważnie chodzi o pieniądze i władzę. Myślę, że
Pieczęć może zawładnąć jej właścicielem, wydobywając z niego
najgorsze pragnienia.
Apio
spojrzał na amulet trzymany w dłoni, następnie skierował wzrok na
swego ojca.
— Byłem
królikiem doświadczalnym?
— Nie
— szaman pokręcił głową. — Ten amulet jest w naszym
posiadaniu już prawie dwa tysiące lat. Nasz przodek został
zapewniony, że nie stanowi on dla nas żadnego niebezpieczeństwa.
— Zapewniony
przez kogo?
— Nie
musisz tego wiedzieć.
— Ale...
— Posłuchaj
mnie synu. Kiedyś powiedziałem ci o mojej wizji, w której
Nieśmiertelni przybędą do naszego domu, do Samekh, by odebrać nam
nasze dziedzictwo. Ten dzień właśnie nadszedł. Oni przybyli
niosąc śmierć. Zabili Adongo, jego żona postradała zmysły, a mi
poprzysięgli zemstę za pozbawienie życia jednego z nich. —
Szaman dostrzegł niedowierzanie na twarzy swego pierworodnego syna.
— Oni są pewni, że są uosobieniem śmierci. — Xulu powstał ze
swego tronu. Stanął przed Apio, przysunął do piersi i objął go
ramionami. — Pokaże im, że nawet śmierć może umrzeć.
Apio
nigdy nie widział ojca w takim stanie; starzec był niezwykle
podekscytowany.
Szaman
wypuścił syna z rąk, odstąpił od niego na krok, uśmiechnął
się, po czym rozpłynął się w powietrzu w strugach czarnego dymu.
Victor
grzebał w torbie rzuconej na ziemię tuż przed walką z Willem.
Wyciągnął z niej pas amunicji i zawiesił go sobie na piersi.
Następnie sięgnął po czarne pudełko, które zawierało
przyrządy do konserwacji broni. Trzymając wycior między dwoma
palcami wsadził go do lufy rewolweru, i powoli, z chirurgiczną
precyzją rozpoczął czyszczenie lufy. Chwilę później zajął
się oliwieniem mechanizmu spustowego.
William
przyglądał się pracy rewolwerowca żując beznamiętne twarde
sucharki, co jakiś czas zerkając na modlących się ludzi przy
wielkim totemie.
— Victor...
na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Zresztą, kiedyś to zrobiłem.
Chciałem powiedzieć, że między nami wszystko w porządku.
— Dziękuje
za zrozumienie. Ja skończyłem. — Victor wsunął rewolwery za
pas, poprawił spodnie i schował pudełko do plecaka.
— Powiedz
mi...
— Tak?
— Co
zamierzałeś zrobić po mojej śmierci?
— Jak
to co? Chciałem odzyskać Pieczęć i zanieść ją Magnusowi.
— Jakoś
nie potrafię w to uwierzyć... po śmierci Rogera połączyłeś
bronie ze swoim ciałem, ile jest tych igiełek? Pięć?
— Po
sześć na każdy rewolwer, ale..
— Nieważne.
Odpaliłeś fajkę jak, w amerykańskim slangu jest na to niezłe
określenie „badass motherfucker”, marnując na to sporą ilość
energii. I po co to było? Myślałeś, że zabijesz mnie jednym
strzałem, dobiegniesz do szamana, on umrze na zawał na sam twój
widok, zabierzesz mu amulet i wrócisz do domku?
— No
cóż... taki był plan.
— Prosty
i genialny... nie uwzględniłeś w nim jednego: otóż nasz
szaman nie jest zgrzybiałym starcem z kosturem, lecz kimś, kogo nie
należy lekceważyć.
Nim
Victor zdążył zapytać skąd ta pewność, William wskazał dłonią
na sklepienie jaskini. Rewolwerowiec podszedł powoli do bramy,
spojrzał w górę i z niedowierzaniem wlepił wzrok w wielki
biały kryształ.
— T-to
jest...
— Owszem,
pieprzony kamień filozoficzny.
— On
jest jakiś inny... może nie działa?
— Cóż,
to się niedługo okaże. — William wziął głęboki oddech i
położył dłoń na ramieniu przyjaciela. — Victorze, te wszystkie
lata spędzone razem były prawdziwą przyjemnością.
Rewolwerowiec
uśmiechnął się, kiedyś ten uśmiech potrafił zniewolić wiele
kobiecych serc, teraz jednak blizna przecinająca jego twarz
upodabniała go do obrzydliwej bestii.
— Tak
na wszelki wypadek, co nie? Ta... nie zamieniłbym ich na nic innego.
Zostawię plecak przy wyjściu z tej śmiesznej sali okrągłego
stołu i możemy wyruszać.
Jak
powiedział tak zrobił. Wyciągnął jeszcze butelkę krystalicznie
czystej wody i pociągnął z niej ogromny łyk.
William
stał we wrotach do wioski, rzucił swój plecak na stół
i odwrócił się w stronę przyjaciela.
— Wiesz
Vict... — przerwał w pół zdania, ponieważ dostrzegł
ogromny cień czający się za rewolwerowcem. — Za tobą!
Victor
instynktownie odskoczył, spojrzał za siebie, lecz zobaczył zwykłą
ścianę zbudowaną z kamiennych bloków.
— Chcesz
żebym dostał zawału? — Nagle jego ciało przeszył dreszcz.
Poczuł, że czegoś mu brakuje, sięgnął do pasa i ze zgrozą
odkrył, że rewolwery zniknęły. Spojrzał przerażony na Willa,
nagle tuż przed twarzą jego przyjaciela pojawił się ogromny
mężczyzna w czarnym płaszczu. Szaman przystawił Seek do
czoła Williama, i nim ten zdążył wykonać jakikolwiek ruch,
krzyknął „BANG!” po czym zniknął zostawiając za sobą
dziwny, czarny dym, który sekundę później rozpłynął
się w powietrzu.
Niemożliwe!
Zwyczajnie niemożliwe! Nie może być tak szybki!
Victor
poczuł ciężar broni w kaburach przypiętych do pasa. Sięgnął po
nie dłonią, by się upewnić, że jego umysł nie płata mu figli.
Są!, stwierdził ze zgrozą.
Czarny
cień zmaterializował się przed tunelem wyrytym przez energię
Willa, i brzegiem dłoni potarł o zaokrągloną krawędź. Rozległ
się podwójny huk wystrzału. Victor, trzymając dymiące
rewolwery w wyciągniętych przed siebie rękach, śledził lot
pocisków. Gdy zbliżyły się do ciemnej postaci, sam czubek
kuli zanurzył się w czarnym materiale, lecz mężczyzna znowu
znikł, a pociski trafiły wprost w kamień zamieniając się w
ołowiane grudki.
— Udowodniłem
wam, że jestem w stanie was zabić. — Źródło tego
niezwykle mocnego głosu pochodziło z głębi tunelu. —
Porozmawiajmy. — Głos zmienił swoje miejsce, teraz dochodził
spod czarnego kaptura mężczyzny stojącego na stole. — Powiedzcie
mi, tak oficjalnie, po co tu przybyliście? — Szaman spojrzał na
Victora, który wlepił swoje błękitne oczy wprost w jego
postać, nie spuszczając go z muszki rewolwerów. Następnie
odwrócił wzrok i spojrzał na Willa trzymającego w jednej
dłoni Arachne, a w drugiej cztery sztylety. — Nie robie
sobie z was żartów, no może nie do końca. Schowajcie broń,
nie mam zamiaru was zabijać, przynajmniej nie w ciągu najbliższych
pięciu godzin.
— Co
się stanie w ciągu tych godzin? — odezwał się Will nie
ukrywając gniewu.
— Po
co tu przybyliście?
— Przybyliśmy
odebrać ci Pieczęć Wojny.
Szaman
zaśmiał się szczerze, tak mocno, że aż jego bujna broda zaczęła
podskakiwać, odbijając się od piersi.
— Ja,
Kibwe Xulu, opiekun Amuletu Przeznaczenia, oficjalnie przyjmuję
wasze wyzwanie!
Mężczyźni
popatrzyli po sobie z ogromnym zdziwieniem.
— Co
przez to rozumiesz? — zapytał Victor nie opuszczając broni.
— Przybyliście
tutaj nie znając naszych zwyczajów. Pewnie spodziewaliście
się sędziwego staruszka, który odda wam metalowy amulecik za
garść paciorków, czy coś w tym stylu? Widząc wasze
zdziwienie jestem pewny, że Magnus nie powiedział wam nic o
miejscu, do którego zostaliście wysłani.
— Magnus?!
— krzyknął William.
— To
nieistotne. Schowajcie broń, a powiem wam w co się wplątaliście.
— Victor spojrzał na Willa, ten skinął głową, po czym obydwaj
schowali swoją broń. — Tak lepiej. Teraz posłuchajcie mnie
uważnie. Nie jesteście pierwszymi, którzy pragną odebrać
mi moją własność, i pewnie nie jesteście ostatnimi. Obowiązują
mnie pewne zasady ustalone wieki temu przez moich przodków.
Amuletu nie można przekazać, nie bez odpowiedniego rytuału.
Urządzimy sobie mały turniej: wy dwaj przeciwko moim najlepszym
wojownikom, chyba nie muszę wam tłumaczyć, że nie wyskoczą na
was dzikusy z dzidami, to by było głupie — Kibwe kolejny raz się
zaśmiał, ta rozmowa sprawiała mu wiele przyjemności. — To z
czym przyjdzie wam się zmierzyć... będzie niespodzianką. Turniej
podzielony jest na pięć etapów. W każdym stoczycie walkę z
coraz potężniejszymi istotami, a na końcu przeciw wam stanę ja.
Mam nadzieję, że dożyjecie tego momentu, przydałoby się
rozruszać to stare ciało.
William
odetchnął ciężko, starał się wyczytać cokolwiek z postawy
starca, lecz nie był w stanie tego zrobić; Kibwe Xulu był dla
niego zamkniętą księgą. Przyglądał się jego twarzy, lecz
większą jej część zasłaniał trójkątny kaptur czarnego
płaszcza.
— Kibwe
Xulu — zaczął William skutecznie modulując swój głos na
bardziej złowrogi. — Z przyjemnością weźmiemy udział w twoim
turnieju. Wiedz jedno...
— Och?
— szaman udał zaciekawienie przerywając jego wypowiedź.
— Dzisiejszego
dnia Arachne — klepnął dłonią w sejmitar przysznurowany
do jego uda — zagości w twoim sercu. — William emanował
niebywałą pewnością siebie, lecz jak to często bywa w jego
przypadku, była to kolejna z jego masek. W prawdzie nie czuł
przerażenia, lecz wiedział, że Opiekun Pieczęci nie będzie
łatwym przeciwnikiem, nie... wiedział, że będzie on prawie
niemożliwym do pokonania. Po wielu potyczkach z podobnymi mu
istotami potrafił stwierdzić to na pierwszy rzut oka.
— Nie
jest to niemożliwe, lecz wysoce nieprawdopodobne. — Kibwe
zeskoczył ze stołu lądując twardo na ziemi.
Victor
zamyślił się, tak samo jak William analizował każdy ruch
szamana. Nawet masa jego ciała miała istotne znaczenie w
zrozumieniu tej dziwnej umiejętności szybkiego przemieszczania się.
Według ich obliczeń szaman ważył około stu trzydziestu kilo,
więc taka szybkość była niemożliwa; olbrzymi Roger nie był w
stanie uzyskać nawet dziesięciu procent tej szybkości. Może to
jest teleportacja?
— Skąd
znasz Magnusa? — William postanowił zagadać Kibwe, by dać
Victorowi więcej czasu na przeanalizowanie szamana.
— Dowiecie
się już niedługo... teraz zapraszam was na...hmm... przyjęcie
powitalne? Może pożegnalne? Nazwijcie to jak chcecie.
Nie
czekając na ich reakcję szaman, mijając Williama, przeszedł przez
wrota i skierował się w stronę modlących się ludzi. Usłyszał
ciche, delikatne kroki, obawiające się jakiejś nieprzyjemnej
niespodzianki. Przechylił głowę w ich stronę i dostrzegł
rewolwerowca wlepiającego wzrok w kryształ. Zatrzymał się i
przemówił:
— Ten
kryształ nie jest tym, za co go bierzecie. On jest źródłem
światła, niczym więcej.
Kim
ty jesteś?! — William pytał sam siebie w myślach. — Znasz
Magnusa, wiesz czym jest dla nas ten kamień. Czym ty jesteś?! Czy
to możliwe... nie... chyba nie...
Źrenice
szamana podążyły w prawo, jakby starając się obejrzeć za
siebie, a na jego usta wypełzł złowrogi uśmiech. Brawo, brawo,
pomyślał.
Zatrzymali
się przy tuż przy wielkim totemie stworzonym z czterech potężnych
segmentów. Pierwszy z nich, ten najbliżej podłoża, z
wyglądu przypominał twarz człowieka-demona, głęboko osadzone
oczy tuż nad długim, jakby psim pyskiem wypchanym dziesiątkami
ostrych zębów. Drugi był z pewnością podobizną kobiety,
nie wyróżniał się niczym szczególnym, ot zwykła
kobieta o afrykańskich rysach. Kolejny był nieco dziwny, nawet jak
dla Williama; była to twarz niemowlęcia, lecz było w niej coś
złego, coś, czego nie było widać na pierwszy rzut oka.
Zwieńczeniem totemu było popiersie mężczyzny trzymającego w
dłoni długi kostur, na czubku którego znajdował się mały
krzyż. Zgodnie z oczekiwaniami twarz tego człowieka stanowiła
połączenie afrykańskich rys kobiety oraz psiego pyska demona,
teraz jednak nie był on pokryty czymś przypominającym zwierzęcą
sierść, lecz skórą.
— Demon
zniewolił kobietę, która zaszła w ciąże i urodziła
mieszańca krwi — powiedział na głos William, zupełnie ignorując
ludzi klęczących niedaleko niego, oni zresztą też go zignorowali.
— Prawie
masz rację. — Szaman spojrzał na totem, następnie na Willa. —
Ten na dole to Akarath, demon wygnany z czeluści piekła za...
dobroć okazaną potępionym duszom. Podczas swojej wiecznej tułaczki
po świecie żywych spotkał Ebidu, kobietę, która zobaczyła
w nim coś więcej niż tylko zniekształcone oblicze, dostrzegła
dobroć w jego sercu. Oni zakochali się w sobie i po pewnym czasie
spłodzili syna. Jego podobiznę możesz zobaczyć na samej górze
totemu. Asteroth, bo tak nazwali swojego pierworodnego, był czymś,
co można nazwać obrazą dla matki natury. Wyglądał dosyć...
hmm... wyjątkowo, co zresztą sam widzisz. Lecz przez swoje krótkie
życie udowodnił, że wygląd nie ma nic wspólnego z tym co
ma się w środku. Uznajemy go za naszego Boga.
— Powiedziałeś
krótkie życie? — zapytał zaciekawiony Victor.
— Och
tak... on został... zgładzony. Asteroth zyskał niezwykłą potęgę
z połączenia demonicznej oraz ludzkiej krwi, potęgę dorównującą
sile samego Archanioła Michała. Taka istota była jak czerwone
światełko na radarze niebios i piekieł, każda ze stron zyskałaby
olbrzymią przewagę, gdyby udało im się przeciągnąć go na ich
stronę. Jednak on nie chciał brać udziału w Wiecznym Konflikcie,
zwyczajnie go to nie interesowało. Rada aniołów
zadecydowała, że taka siła nie może być pozostawiona sama sobie,
obawiali się, że kiedyś przyłączy się do armii piekieł, a to
oznaczałoby klęskę dobra. Gromowładny Archanioł Barachiel
zstąpił na ziemię i starał się przekonać Asteroth'a do biernego
udziału w wojnie, chciał w ten sposób ocalić jego życie,
lecz Asteroth odmówił, czym rozzłościł Barachiela, który
zesłał na niego grad błyskawic; uznał, że taka śmierć będzie
dla niego najmniej bolesna, ot taki anielski akt dobroci. Błyskawice
nie stanowiły najmniejszego zagrożenia dla Asteroth'a, lecz
obudziły w nim jego demoniczną naturę, nim zdążył ją
powstrzymać, Barachiel stał się kupką anielskiego popiołu, który
użyźnia tutejszą glebę. Chociaż aniołowie już dawno
zdecydowali o jego śmierci, teraz zyskali powód, który
mogli wykorzystać: „zabił syna Bożego! Musi umrzeć”. Całe
zastępy aniołów prowadzone przez samego Archanioła Michała
zstąpiły na ziemię w poszukiwaniu, jakże anielskiej, zemsty. Tu
pojawia się zadziwiający zwrot akcji: Lucyfer postanowił stanąć
w jego obronie, wysłał swoich najpotężniejszych generałów
do obrony Asteroth'a, lecz gdy dotarli na miejsce, on już był
skąpani w anielskiej krwi, całkowicie pochłonięty przez
nienawiść, stracony... W tych lasach rozpętała się największa
bitwa w historii naszej planety: Człowieczy syn zgładził setki
tysięcy anielskich i demonicznych sług, zmieniając w proch nawet
najpotężniejszych. Dopiero połączona siła Lucyfera i Archanioła
Michała była w stanie położyć kres jego istnieniu. Oni tylko
cudem uniknęli śmierci. Od tamtego czasu zakazane jest mieszanie
naszych gatunków.
— Jest
w tym choć odrobina prawdy? — rewolwerowiec zadał kolejne
pytanie.
— Cóż
— szaman wlepił wzrok w podobiznę swojego boga. — Myślę, że
we wszystkim jest ziarnko prawdy. Prawda, panie „Lubię ostre
przedmioty”?
— Może...
— To pytanie wcale nie zdziwiło Williama, on już wiedział czym
jest szaman, lecz to wcale nie ułatwiało sprawy, był to wręcz
ogromny cios w całą jego taktykę.
Kibwe
klasnął w dłonie. Ludzie powstali z klęczek i podeszli do swojego
wodza, bacznie przyglądając się białym przybyszom.
— Los
potrafi płatać figle — szaman skierował wzrok na Williama. —
Wasze przybycie uznaję za nieco zabawny zbieg okoliczności. Dzisiaj
w Samekh obchodzimy święto na cześć Asteroth'a. Jesteście
wrogami, lecz równocześnie naszymi gośćmi, dlatego z
przyjemnością zapraszam was do wzięcia udziału w naszym święcie!
Nim
przybysze zdążyli grzecznie podziękować i odmówić, jedna
z kobiet podeszła do Williama, delikatnie oplotła go rękoma i
pocałowała prosto w usta, mężczyzna bez słowa sprzeciwu poddał
się jej woli. Gdy kolejna z kobiet podeszła do Victora, ten
delikatnie odepchnął ją dłonią, urażona kobieta nie wiedziała
co zrobić; stała zdziwiona z czarnymi oczyma wlepionymi w bliznę
rewolwerowca.
— Jesteś
jednym z tych, którzy wolą mężczyzn? — To pytanie nie
miało w sobie nawet cienia oskarżenia. — Znajdzie się i coś dla
ciebie. — Kibwe podniósł dłoń do góry, był to
znak dla atletycznie zbudowanego młodzieńca.
— Nie,
nie... — Victor zająknął się. — Dziękuję za troskę, ale
nie skorzystam.
— Twój
wybór, ale zważywszy na to, że niedługo zginiesz, gorąco
polecam ci zakosztować czekoladki? Tak się chyba u was mówi
na stosunek z czarnoskórą kobietą. Spójrz — Kibwe
wskazał dłonią na czarno-białą bestię szamoczącą się jakby
toczyła walkę na śmierć i życie z samym sobą, parę metrów
od nich, zupełnie nie zwracając na nic uwagi. — Twój
przyjaciel wie co dobre.
— Odmawiam
— odpowiedział stanowczo, wpatrując się w tłumy ciągnące na
łąkę porośniętą dosyć wysoką trawą, by wziąć udział w
ogromnej orgii.
Kibwe
prychnął przewracając oczyma.
Starszy
mężczyzna, na oko czterdzieści lat, podszedł do wodza i oznajmił,
że wszystko gotowe. Szaman skinął głową, odwrócił się w
drugą stronę łąki, na której znajdowały się potężne
kamiennie płyty przypominające parkiet do tańca. Pstryknął
palcami, a na kamiennej posadzce, niczym fatamorgana, pojawiły się
wielkie drewniane stoły zasłane ogromną ilością najróżniejszych
talerzy, półmisków oraz szklanek.
Victor
przetarł oczy ze zdumienia. Jednak to nie zdziwienie było
dominującą emocją jego ciała, lecz gniew oraz słaby, ledwo
dostrzegalny strach; moc tworzenia czegoś z nicości posiadał tylko
kamień filozoficzny. Pamiętał jak dziś moment, w którym
Xaan Chao przyzwał za pomocą swojego kamienia armię
człekokształtnych istot, które pożywiały się ludzkim
mięsem.
— Mówiłeś,
że ten kamień nie działa! — Victor wykrzyczał te słowa,
wspomnienie szalonego alchemika obudziło w nim nie tak dawno ukojony
gniew.
— Ponieważ
— Kibwe uśmiechnął się — to prawda. Myślisz, że tylko
kamień ma taką moc? Cóż, nie masz pojęcia w co się
wpakowałeś. — Rewolwerowiec stał zamurowany, czym znów
rozweselił starca. — Nie musisz się tym przejmować. Chodź,
zajmiemy miejsce i poczekamy na resztę.
Victor
podążał za Kibwe lekko zamroczony; nie wiedział nawet jak doszli
na miejsce i kiedy usiadł na, jak się okazuje, całkiem wygodnym,
drewnianym krześle. Przyglądał się srebrnemu talerzowi, wziął w
dłonie pięknie zdobiony widelec. Może gdybym wbij go w krtań
starca to, to wszystko by się skończyło? –
pomyślał. Spojrzał na Kibwe, który siedział na
specjalnie przygotowanym dla niego tronie, tuż po lewej stronie.
Aura szamana wydawała się mówić „nie radzę ci tego
robić!”. Victor uśmiechnął się pod nosem i odłożył widelec
na miejsce. Zmysły powoli zaczęły się wyostrzać, wrażenie
otępienia minęło.
Przyglądał
się czarnej masie, z jednym białym elementem. Kobiety jęczały z
rozkoszy, mężczyźni wydawali z siebie zwierzęce okrzyki. Odgłosy
wyuzdanej orgii powoli cichły. Powiedzieć, że Victor nie był
fanem takich rozrywek, to o wiele za mało; to było dla niego
zwyczajnie obrzydliwe, jednak nie potępiał ich, to ich życie i ich
wybory.
Minęło
może trzydzieści minut, może troszkę więcej, tłumy spełnionych
ludzi zaczęły zbierać się wokół stołu, zasiadając na
swoich miejscach, nawet William, trzymający płaszcz i czarną
kamizelkę na przedramieniu, szedł w objęciach czarnoskórej
piękności.
— Panie
Scyzoryk, proszę tutaj — Kibwe wskazał honorowe miejsce po jego
lewicy.
Pięć
długich stołów ustawionych na kształt podkowy mieściło
ponad trzystu mieszkańców Samekh, każdy miał swoje miejsce.
Na zewnętrznym półokręgu, w centralnym punkcie znajdował
się drewniany tron wodza: końce podłokietników zostały
wyrzeźbione na kształt ludzkich czaszek, nogi wyglądały jak grube
piszczele, a oparcie przypominało ludzką klatkę piersiową: Kibwe
widocznie kochał wzbudzać strach, lecz mieszkańcy wioski byli do
tego przyzwyczajeni, a na Willu i Victorze nie robiło to
najmniejszego wrażenia. Tuż po jego prawej stronie zasiadał
rewolwerowiec, na zwykłym, drewnianym krześle, takim, jak każde
inne. A po lewej siedział William, mając przy boku swoją
kochankę. Rewolwerowiec uznał to za bardzo dziwne, zbyt dziwne jak
na taki zbieg okoliczności. Szalona myśl przeszyła jego umysł
niczym pocisk z jego własnego rewolweru: „czyżby on przewidywał
przyszłość?!” wydało mu się to zbyt niedorzeczne, lecz nie
niemożliwe.
Paru
mężczyzn, z wyglądu nie przypominający służących, byli to
zwykli mieszkańcy wioski, którzy jeszcze nie zajęli swoich
miejsc, zajęło się rozdzieleniem jedzenia. Odsłaniając metalowe
pokrywki talerzy oraz półmisków, uwolnili przepiękną
woń pieczonego mięsa, duszonych warzyw połączonych z niezwykłym
aromatem owoców morza. Powolutku nakładali każdemu z
mieszkańców oraz dwóch gości dokładnie taką samą
porcję.
— Jedzcie!
Mamy tego pod dostatkiem! — szaman zaśmiał się wesoło.
— Skąd
to wszystko? Przecież jesteście odizolowani od reszty świata! —
Victor był ogromnie zdziwiony.
— Samekh
jest odizolowane, to prawda, lecz ja nie jestem.
Kolejna
wskazówka, wszystko zaczyna się układać, pomyślał
Will.
— Możesz
to wyjaśnić?
— Mogę,
ale tego nie zrobię. Wiecie, imponujecie mi. Od pierwszego momentu
staracie się odgadnąć moje umiejętności, co jakiś czas rzucam
wam wskazówki, jako nagrodę za wasz trud, i powiem wam, że
jesteście naprawdę blisko, zwłaszcza pan, panie gladiator.
— Odpowiesz
mi na parę pytań? — zapytał William ignorując kolejną zaczepkę
szamana.
— To
zależy od pytań, nie zapominajcie o naszej wspólnej
przyszłości — twarz Kibwe na chwilkę stała się śmiertelnie
poważna, lecz to szybko minęło, na powrót stała się
niezwykle wesoła, lecz wciąż ukryta pod trójkątnym
kapturem.
— Potrafisz
czytać w myślach?
— Może.
— Czy
twoja umiejętność to teleportacja?
— Nie.
— Raczej
nie zdradzisz jej sekretu, więc zadam ci ostanie, najważniejsze
pytanie...
— Masz
rację, pytaj...
— Czy...
czy potrafisz przewidywać przyszłość?
Victor
miał włożyć do ust kawałek przypieczonego kurzego udka, lecz to
pytanie spowodowało u niego chwilowy zanik pamięci, jakby zapomniał
o całym świecie, oczekując tylko upragnionej odpowiedzi.
— Tak,
i mogę nawet wyjaśnić wam na jakiej zasadzie to działa, uznajcie
to za bonus. — Kibwe chwycił za złoty kufel wypełniony słabym
winem, wypił całą jego zawartość i głośno beknął. —
Otóż, jasnowidzenie, czy jak to nazwiecie, nie jest takie jak
myślicie. Mówiąc prostymi słowami: widzę tysiące
możliwych przyszłości, na przykład: jeżeli rewolwerowiec w ciągu
dwóch minut zdecyduje się zjeść to co trzyma w dłoni, to
następnie sięgnie po krewetki, jeżeli zje to udko za trzy minuty,
to sięgnie po następne.
— Czy
każdą z możliwych przyszłości widzisz tak dokładnie? —
zapytał Victor.
— Nie...
jest ich zbyt wiele bym dał rade je zapamiętać, to zwyczajnie
zapadło mi w pamięci. Możecie być spokojni, nie da się tego
wykorzystać do walki, przynajmniej nie w znaczącym stopniu.
— No
to teraz kamień spadł mi z serca — powiedział Victor.
— Lubie
cię, wiesz? — Kibwe buchnął śmiechem. — Szkoda, że spotykamy
się w takich okolicznościach, myślę, że moglibyśmy zostać
przyjaciółmi.
— Nie
ma sensu myśleć o tym co by było gdyby... jesteśmy tu i teraz,
nie liczy się nic więcej.
— Masz
rację, niestety...
— Kibwe
— William stał się niezwykle poważny. — Powiedz nam,
wyczytałeś informacje o Magnusie z naszych umysłów?
— Nie.
Znam go osobiście. — Zarówno Will jak i Victor
znieruchomieli, jakby lalkarz pociągający za sznurki zrobił sobie
krótką przerwę. — Kiedyś, gdy chciałem wyjść na
zewnątrz zaczerpnąć kąpieli słonecznej, usłyszałem dziwny
dźwięk, takie „squiku squiku” patrze przed siebie, a tam zasuwa
inwalida na wózku! Było to niezwykle dziwne, ponieważ nie
czułem jego obecności, nie widziałem go też w żadnej ze swoich
wizji przyszłości. Ostrzegłem go, że jeżeli zbliży się choć
odrobinę bliżej, to pozbawię go życia. Inwalida wcale się tym
nie przejął. Magnus, bo tak się przedstawił, szukał sposobu na
uleczenie swojego ciała. — Victor skupił całą swoją uwagę na
Kibwe, bardzo ciekawiło go co się stało z ciałem jego, byłego
zresztą, przywódcy. Gdy parę dni wcześniej spotkał się z
Magnusem, tak naprawdę rozmawiał ze zniszczonym człowiekiem
poruszającym się na wózku inwalidzkim. Do jego ciała, tuż
pod sercem, przyczepiony był jakiś dziwny mechanizm, prawdopodobnie
pompa, która wtłaczała w niego czerwonawy płyn. — Magnus
opowiedział mi sporą część swojej historii, począwszy od
waszego planu uzdrowienia świata, który, jak wiadomo,
skończył się nieco tragicznie, skończywszy na zdradzie przywódcy.
Z początku nie mogłem uwierzyć w jego słowa, on to widział i
udostępnił mi część swoich wspomnień... tyle cierpienia...
setki lat nieustającej walki z własnym ciałem. Prawdę mówiąc,
jego wspomnienia zdewastowały mój umysł, zmieniły mnie
całkowicie — Kibwe zacisnął dłoń w pięść przebijając
paznokciami skórę do samej krwi.. — Wracając do
Magnusa... cóż, nie byłem w stanie mu pomóc.
Wykorzystałem parę zaklęć uzdrawiających... użyłem nawet
zakazaną technikę nekromantów, bezskutecznie. Ta rana
została zadana przez broń pochodzącą z innego świata, i tylko
coś z innego świata potrafi ją uzdrowić, tak mu powiedziałem. Po
głębszym zastanowieniu wspomniałem mu o pewnej legendzie, którą
kiedyś usłyszałem od swojego dziadka: mityczne miasto Shangri-La
ukryte gdzieś w Tybecie, jest ponoć w posiadaniu Fontanny Młodości.
Jeżeli ono naprawdę istnieje, i ta fontanna potrafi przywrócić
utraconą młodość, to z pewnością poradzi sobie z jego ciałem.
To było nasze jedyne spotkanie, co się działo później
wyczytałem z waszych umysłów. Naprawdę nie wiem dlaczego
wysłał was na śmierć, Pieczęć Wojny do niczego mu się nie
przyda.
Mężczyzna
siedzący po prawej stronie Victora nagle wstał, z wielką furią
odrzucając krzesło do tyłu. Usta miał skrzywione w grymasie
nienawiści, a wzrok wyrażał głęboki żal, oraz niemożliwość
zrozumienia. Uderzył otwartą dłonią w stół i powiedział:
— Jak
możesz!? Dlaczego dałeś im jedzenie? Dlaczego pozwoliłeś, by
wzięli udział w naszym święcie? Co się stało, że nagle stałeś
się taki rozmowny i wesoły?! Przecież oni zabili mojego brata!
W
Samekh zapanowała niezwykłe ponura cisza, skończyły się wesołe
rozmowy, nawet znikł dźwięk sztućców uderzających o
porcelanowe talerze. Victora przeszył potwornie silny dreszcz, jego
ciało ostrzegało go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem, i on
doskonale wiedział skąd ono pochodzi: ujrzał prawdziwe oblicze
Kibwe, i wcale mu się to nie spodobało. Gniew jaki zawładnął
ciałem Kibwe zmroził krew w żyłach wszystkich obecnych ludzi.
Najstraszniejsze było to, że on delikatnie wstał z tronu i wlepił
wzrok w swego syna, nie okazując żadnych cielesnych emocji, złość
emanowała z jego ciała niczym światło wschodzącego słońca. Nie
trwało to długo, nie dłużej niż mrugnięcie, lecz pozostawiło w
ludzkich sercach pragnienie ocalenia życia, ucieczki w jakieś dobre
miejsce, w którym będą bezpieczni.
William
spojrzał dyskretnie na Victora, zyskali kolejną wskazówkę
co do prawdziwej siły szamana, bardzo przydatną wskazówkę:
Kibwe można łatwo sprowokować, a człowiek w takim stanie jest
łatwiejszy do pokonania.
— Apio...
— szaman mówił spokojnym tonem, zdołał zdusić w sobie
gniew, jaki spowodował jego syn, okazując mu całkowity brak
szacunku. Udało mu się to głównie dzięki temu, że
całkowicie go rozumiał. — Adongo zginął śmiercią wojownika.
Każdy, nie ważne jak silny, w pewnym momencie spotka kogoś, kogo
nie jest w stanie pokonać, to właśnie spotkało twojego brata.
Zrozum jedno: oni nie zabili go, ponieważ mieli taki kaprys...
stanowił jedną z wielu przeszkód na drodze do ich celu.
Gdyby zabili go dla przyjemności, to wiedz, że torturował bym ich
przez wiele dni, na ich oczach zabiłbym każdego, z kim choćby
zamienili jedno słowo! Błagali by o szybką śmierć! — Kibwe
zauważył, że William chce coś powiedzieć, lecz uznał za
niestosowne przerywać wypowiedź szamana. — Proszę Williamie, mów.
— Posłuchaj
mnie chłopcze... my zabiliśmy wiele ludzi w imię wyższego celu...
nawet nie wiem, który z nich był twoim bratem, dla mnie to
wszystko ciała bez twarzy, bez życia... nie mogę ci powiedzieć,
że przykro mi z powodu jego śmierci, ponieważ nawet jakby to była
prawda, to te słowa nic nie zmienią. Powiem ci tylko jedno: każdy,
prędzej czy później, musi zapłacić za swoje grzechy, nie
ważne kim jesteś i co zrobiłeś, w końcu zapłacisz...
Apio
spuścił wzrok, było mu strasznie głupio za ten wybuch gniewu,
lecz zobaczył co chciał zobaczyć i pokazał co chciał pokazać,
reszta nie miała znaczenia. Odwrócił się od stołu,
postawił krzesło i zasiadł na nim w całkowitym milczeniu.
Kibwe
delikatnie westchnął, nalał sobie wina i wypił duszkiem całą
zawartość kufla.
Victor
postanowił dopchać żołądek dobrze przypieczonym kawałkiem
pieczeni. Gdy odkrajał kolejny kawałek z ust wyrwało mu się:
„szkoda, że nie ma tu Ekene i reszty, ciekawe, co by powiedzieli
na ten widok.
— Powiedziałeś
Ekne? — Szaman nie ukrywał ogromnego zdziwienia, myślał, że
już nigdy nie usłyszy tego imienia.
— Ekene
— Victor poprawił Kibwe.
— Czy
on ma coś wspólnego z Ekne?
— Tak,
to jego syn, a z tego co mi mówił, jest twoim bratankiem.
— Ha!
Stary Ekne w końcu się rozmnożył! Co u tego durnia?
— Co?!
— Victor zmrużył brwi ze zdziwienia.
— Jak
to co? Co u mojego brata?
— Czekaj,
czekaj, czy ja czegoś nie rozumiem? Ekne zginął dwadzieścia lat
temu, to znaczy... został zamordowany...
— Zamordowany?
Posłuchaj, jeżeli robisz sobie ze mnie żarty, to przysięgam,
że...
— Kibwe,
uspokój się, Victor mówi prawdę — przerwał mu
Will.
— To
niemożliwe! Ekne był potężny! Nie mógł zginąć z rąk
żadnego człowieka!
— Jak
to możliwe, że o tym nie wiedziałeś? Przecież czytałeś w
naszych myślach, Ekene nas tu przyprowadził i teraz czeka we
wnętrzu tej góry.
— Co
wiecie o moim bracie? Co wam powiedziano?
— Jego
syn powiedział nam, że twój brat opuścił Wioskę
Potępionych, znaczy Samekh, bo szaman zwariował i żądał ludzkich
ofiar dla swoich bogów. Niecałe trzy dni drogi stąd
wybudował własną osadę, którą nazwano Małe Niebo.
— Stary
dureń...wiem o Małym Niebie, lecz nie wiedziałem kto je wybudował.
Nie wiedziałem też, że przewodzi wam jego syn, ten stary głupiec
musiał rzucić jedno z naszych najpotężniejszych zaklęć
blokujących, dla mnie on i jego syn nie istniał w niczyich
wspomnieniach. Nasz ojciec przed śmiercią zdecydował, że Ekne,
jako pierworodny, zostanie nowym wodzem Samekh. Lecz on tego nie
chciał, jak mówił „chcę założyć nowe plemię, nową
rodzinę, którą będzie miała Bogów zgodnych z
naszymi czasami” i odszedł, a ja zostałem nowym szamanem.
— Ekene
wierzy, że to ty zamordowałeś jego ojca.
— Nie
byłbym w stanie tego zrobić... nie... dalej nie mogę uwierzyć, że
ktoś był w stanie pozbawić go życia, myślałem, że jeżeli on
umarł, to ze starości, ale to było mało prawdopodobne, ponieważ
jesteśmy długowieczni. — Kibwe powstał ze swego tronu, chwycił
go za podłokietnik i odwrócił się w stronę domów,
wybudowanych na wysokim kamiennym wzniesieniu. Zatrzymał się na
chwilkę, przekręcił głowę w prawo i powiedział: „Dwie
godziny”, po czym odszedł w milczeniu, niosąc swój tron na
nowe miejsce.
Minęło
półtorej godziny od wielkiej uczty. William i Victor
odpoczywali na miękkiej trawie, i przyglądali się pracy ludzi,
którzy niczym małe mróweczki sprzątali po przyjęciu.
Kibwe, niczym majestatyczny władca, którym zresztą był,
siedział na swoim tronie na wielkim wzniesieniu, z którego
widział dokładnie całą łąkę, wszystkich ludzi oraz wielki
totem. Tuż za nim znajdował się ogromny budynek, magazyn, do
którego mężczyźni znosili całą zastawę, a w końcu i
ogromne drewniane stoły.
— Co
o nim myślisz? — zapytał Victor.
— Hmm...
chcesz szczerą odpowiedź?
— Nie,
okłam mnie...
— Z
danych zebranych przez ten czas wynika, że Kibwe jest silniejszy ode
mnie, dużo silniejszy... a jestem pewny, że nie pokazał nawet
dziesięciu procent swoich możliwości.
— Czyli
spotka nas koniec godny wojowników, a nasze gnijące zwłoki
staną się pożywką dla trawy, na której kochałeś się z
tą kobietą?
William
obrzucił Victora ponurym spojrzeniem, to było zupełnie nie w jego
stylu.
— Jeżeli
popełnimy nawet najmniejszy błąd, to tak, już jesteśmy martwi.
Ale myślę, że mam na niego pewien sposób.
— Miejmy
nadzieję, że zadziała, mam bardzo złe przeczucia.
Tak,
to samo złe przeczucie krążyło w umyśle Williama od momentu, w
którym poznali szamana. On był niemal pewny, że to jego
ostatnie chwile, dlatego nie stawiał oporu, gdy ta kobieta
postanowiła się z nim zabawić. Co dziwne, nie odczuwał pragnienia
ucieczki, jedyne co czuł, to ogromna ekscytacja na myśl o pojedynku
z tą potężną istotą, i był pewny, że Kibwe czuł dokładnie to
samo.
Powoli
zbliżał się do nich mężczyzna, ten sam, który wcześniej
rozmawiał z szamanem, gdy William odszedł razem z tą kobietą na
drugi koniec łąki. Mężczyzna przedstawił się jako Thabo, i
oznajmił im, że Wódz chce się z nimi widzieć. Już
czas, pomyśleli.
Gdy
podążali za Thabo, zobaczyli, że wszyscy mieszkańcy, których
wcześniej widzieli podczas uczty, kłębią się na tym samym
wzgórzu, na które i oni szli. Po lewej stronie jaskini
znajdowały się wykute w kamieniu schody, które prowadziły
wprost do domostw, była to jedyna droga. Po pięciu minutach niezbyt
męczącego marszu stanęli przed obliczem szamana.
— Już
czas — powiedział Kibwe. Wstał ze swego tronu, wszyscy ludzie,
oprócz Willa i Victora, odsunęli się na znaczną odległość.
Kibwe uklęknął na jedno kolano, złożył dłonie jakby do
modlitwy i wypowiedział zaklęcie w starym języku, tym samym, który
wyryty był na kamiennej framudze pierwszej bramy.
— Mógłbyś
mi to przetłumaczyć? — poprosił Victor.
— „ Wy,
których ciała spoczywają pod naszymi stopami. Wy, których
potępione dusze nie potrafią znaleźć ukojenia. Wy, którzy
błagacie o łaskę, a której nigdy nie dostąpicie, poddajcie
się woli waszego pana. Ja, Kibwe Xulu rozkazuje wam! Powstańcie ze
swoich grobów, stańcie się częścią mojej mocy! Niech ma
krew, i krew moich przodków da wam życie!”,
mniej więcej — powiedział William.
Szaman
rozciął wewnętrzną część swojej dłoni małym sztyletem,
powstał z klęczek i zacisnął pięść. Krew z jego dłoni
drobnymi kroplami przeciekała mu przez palce na kamienną podłogę
u jego stóp, by chwilę później przelać się przez
krawędź skarpy. Z początku była to malutka stróżka, którą
z czasem przemieniła się w rwący potok. Niszczycielski strumień
pogrążył całą łąkę w szkarłatnej krwi, wyglądało to jak
piękne, czerwone jezioro. Ziemia zatrzęsła się, kryształ migotał
złowrogo, jakby „Coś” starało się pochłonąć jego
życiodajne światło. Morze krwi zaczęło bulgotać, ogromne bąble
pękały, niczym pęcherze na skórze trędowatego, zalewając
czerwonymi kroplami wszystko w swoim zasięgu.
— Powstańcie!
— krzyknął Kibwe, trzymając otwarte dłonie wysoko nad głową.
Potępieni
usłuchali jego rozkazu, morze krwi zastygło niczym lawa tracąca
swój żar. W wielu miejscach pojawiły się wściekle błękitne
plamy w kształcie heksagonu, które poprzecinane były
czerwonymi bliznami. Blizny zaczęły pękać, uwypuklać się, jakby
coś potwornego parło w nie z całej siły od wewnątrz. Trzęsienie
ziemi przybrało na sile, małe kawałki skał zaczęły odpadać ze
sklepienia, nawet sam kryształ zatrząsł się delikatnie. Nagle,
w wielkiej eksplozji niebieskiego światła, wszystkie heksagony
otwarły się, a z ich wnętrza wyleciały setki potępionych dusz;
każda z nich była półprzeźroczysta, otoczona widmową
poświatą, lecz można było je podzielić na kilka gatunków;
od znacznej części z nich biło białe, jakby błogosławione przez
samego Boga światło. Reszta była czerwona, jakby wygnana z samych
czeluści piekieł. Dusze kłębiły się przy krysztale, krążąc
wokół niego. Jedna z nich, o ledwo dostrzegalnej złotej
poświacie, miała na tyle odwagi, by stanąć twarzą w twarz z
szamanem. Podleciała do swego pana powoli, jakby obawiając się
jego gniewu, lecz wcale tak nie było; to ona była gniewem.
— Uwolnij
nas! — złota dusza przemówiła tysiącem ludzkich głosów,
powodując ogromny ból u większości ludzi. — Byliśmy
uwięzieni przez tysiące ludzkich lat, pozwól nam zaznać
spokoju.
— Zamilcz,
demonie! — wykrzyczał Kibwe Xulu.
— Demonie?
Masz czelność nazwać mnie demonem, ty krucha ludzka istoto? Jam
jest Archanioł Barachiel, syn Boży, i twój pan.
— O
najwspanialszy, najsprawiedliwszy aniele! Powiedz jak zginąłeś? Co
chciałeś uczynić? — Dusza zatrzęsła się, jakby ktoś zadał
jej potworny cios, jej widmowe usta rozchyliły się, lecz nie
wypowiedziały żadnego słowa. — Barachielu przeklęty! Jesteś
gorszy od najpodlejszego demona! I tak zostaniesz potraktowany! —
Kibwe skupił całą swoją energię w prawej dłoni, zaciskał ją
powoli, jakby trzymał w niej mały owoc. Z każdą chwilą duch
wiszący przed jego oczyma stawał się coraz mniejszy, zapadał się
do wewnątrz czarnej dziurki powstałej w miejscu jego serca.
— Nie!
Nie rób tego! Błagam!
— A
więc uklęknij przed swoim panem! Przysięgnij mi posłuszeństwo, a
daruję ci tą zniewagę.
Barachiel
odetchnął, co swoją drogą zaciekawiło większość
zgromadzonych, dotknął widmowymi stopami podłoża i uklęknął
przykładając prawą dłoń zaciśniętą w pięść do serca.
— Przysięgam.
Kibwe
uśmiechnął się, spojrzał wprost w puste oczy upadłego anioła i
zacisnął całkowicie pięść.
— Nie!
Nie! Przecież... — Barachiel cierpiał niewyobrażalne katusze, z
jego spektralnych ust wydobywał się okropny jęk bólu. Jego
ciało zapadało się coraz bardziej, aż w końcu zniknęło w
ogromnym, lecz całkowicie nieszkodliwym wybuchu złotej energii.
Iskry jego astralnego ciała powoli upadały na ziemię, a tam, gasły
całkowicie.
Dusze
krążące naokoło białego kryształu zatrzymały się i wlepiły
wzrok w potwora, który nawet nie zawahał się zniszczyć
jednego z Archaniołów.
— Barachielu,
upadłeś tak nisko, że w obawie przed utratą, i tak straconego już
życia, złożyłeś pokłon człowiekowi, gatunkowi, który
uważałeś za niegodny istnienia. — Kibwe powiedział te słowa na
głos, lecz nie skierował ich do nikogo z obecnych. Musiał usłyszeć
to zdanie, potrzebował tego, by chociaż odrobinę zrozumieć, jak
istoty, które według wszelkich podań, powinny być
uosobieniem dobra, miłości i sprawiedliwości potrafią upaść tak
nisko...
Spektralne
istoty, o czerwonym i białym kolorze, zaczęły wirować w
powietrzu, z wielką furią obijając się o siebie, oraz o
sklepienie jaskini. Odważniejsze z nich niebezpiecznie zbliżały
się do samego Kibwe, symulując nadchodzący atak, by w ostatniej
chwili zaniechać swego zamiaru śmiejąc się szyderczo.
— Tak
was to bawi? Pośmiejmy się razem! — Kibwe zaśmiał się w sposób
podobny do tego, w jaki wybuchał śmiechem podczas uroczystej
biesiady, jednak w tym pokazie radości była jedna subtelna różnica:
był to śmiech człowieka świadomego swojej wyższości nad tymi
istotami.
Szaman
pstryknął palcami prawej dłoni. Czerwona dusza zatrzymała się w
połowie drogi udawanego ataku. Z szaloną furią i niedowierzaniem
dotykała swego widmowego ciała dłońmi, jakby starała się
otrzepać z kurzu. Rubinowy demon opuścił ręce i zniknął w
potężnej eksplozji, której energia rozeszła się po całym
Samekh niczym wybuch supernowy.
Niewiarygodnie
potężny podmuch zwalił z nóg paru mieszkańców. A
dwóch z nich, stojących najbliżej szamana, przeturlało się
po trawie. William i Victor zasłonili twarz rękoma. Kibwe stał
twardo na ziemi, niewzruszony, niczym kamienny posąg. Lecz kaptur
jego płaszcza nie był z kamienia, podmuch zsunął go z głowy
szamana. W tym momencie William zrozumiał, dlaczego Kibwe zasłaniał
swoją twarz: był łysy jak kolano, ogromne wąsiska, które
scalały się z brodą przypominały czarodzieja z powieści Tolkiena
— Władca Pierścieni,
którą Will czytał parę lat wcześniej. To był najzupełniej
normalny wygląd, jak na człowieka w jego wieku. Oczodoły szamana
były głęboko osadzone w czaszce, co niektórzy ludzie
nazywają antypatycznym wyglądem. Taki człowiek sprawa wrażenie
złego, zdolnego do najstraszniejszych rzeczy, lecz jest to zwykłe
złudzenie. To oczy Kibwe były prawdziwym koszmarem, jaskrawo
błękitne źrenice, co u czarnych ludzi jest niezwykłą rzadkością,
obramowane krwiście szkarłatnym pierścieniem. To były oczy
bestii, zdolnej niszczyć wszystko. Lecz William nie potrafił oprzeć
się wrażeniu, że to były raczej oczy Boga...
Kibwe
dostrzegł na sobie wzrok Willa. Szybko założył kaptur na głowę,
zasłaniając swoje oczy, które były źródłem jego
mocy, jego dziedzictwem.
Victor
nie zdążył przyjrzeć się jego twarzy, był zbyt zajęty
obserwowaniem mieszkańców, którzy nie wydawali się
zbyt przejęci całą sytuacją. Zachowywali się, jakby brali udział
w jakimś teatralnym przedstawieniu. Zmartwił się na myśl, że to
on i William stanowili dodatkową atrakcję, a może danie główne?
Cóż, na pewno drugi akt, lub trzeci, jeżeli Kibwe zaplanował
więcej atrakcji. W ciągu następnej godziny dowiedział się, że
Szaman dokładnie zaplanował cały spektakl, z wieloma
nieoczekiwanymi zwrotami akcji, oraz... dramatycznym zakończeniem....
— Czujesz
to? — zapytał Victor. — Jakby ktoś narobił w gacie ze
strachu.
— To
odór siarki — odpowiedział Will. — Wygląda na to, że to
był prawdziwy demon. A co za tym idzie Barachiel...oraz Asteroth,
też są prawdziwi.
Victor
nie skomentował, tylko lekko uniósł brwi. Nie miał czasu na
zastanawianie się nad opowieścią szamana, ponieważ on, Kibwe,
szykował się do kolejnego aktu.
Potępieni
zaprzestali swoich symulowanych ataków. Całe trzysta dusz
zawisło tuż przed obliczem Kibwe Xulu, przyglądając mu się z
zaciekawieniem, czekając na rozkazy.
Jest
ich zdecydowanie zbyt mało jak na bitwę, o której
opowiedział szaman. Widocznie dla nich walka wciąż trwała,
nawet w miejscu, w którym znaleźli się po śmierci. Słabsze
osobniki zostały pochłonięte, stając się częścią mocy tych
silniejszych, to najbardziej prawdopodobny scenariusz... prawo
dżungli obowiązuje wszędzie, pomyślał William.
— Tak,
dobrze. Wsłuchajcie się w głos swego pana! — krzyknął Kibwe
unosząc dłonie ku górze. Rękawy płaszcza zsunęły mu się
do łokci, ukazując potwornie umięśnione przedramiona.
Teraz
już wiemy, dlaczego jest taki ciężki, pomyślał Victor.
Szaman
rozpostarł ręce, w jego dłoniach zaświeciły się małe fioletowe
promyczki. Sługi usłuchały niemego rozkazu. Poleciały wprost pod
kryształ, wirując wokół niego, tworząc coś na wzór
czerwono-niebieskiej trąby powietrznej. Dolna warstwa rozłożyła
się na zakrzepłym morzu krwi, układając się jak dywan na całej
jego powierzchni. Większa część z pozostałych dusz utworzyła
okrąg tuż pod kryształem. Na jego krawędziach stanęły czerwone
dusze, przeplatając się z białymi. Trzymały się za ręce,
chociaż robiły to z obrzydzeniem, widać to było na ich
spektralnych twarzach. Pozostałe duszę ułożyły się jedna na
drugiej, stwarzając z własnych ciał schody, prowadzące od
wielkiej skarpy, na której znajdował się Szaman oraz reszta
mieszkańców, aż do krawędzi areny, powstałej z ich braci.
Kibwe
Xulu klasnął w dłonie, ściskając promyczki do granic możliwości,
które z głośnym hukiem wybuchły w jego dłoniach,
zamieniając się w tysiące purpurowych iskier. Małe promyki
zawisły w powietrzu; przypominały Drogę Mleczną, podziwianą nocą
na pustyni Atakama,
Nagle,
iskry ruszyły z ogromną prędkością, kierując się wprost na
kryształ, zagłębiając się w nim, spaczając go, niczym dotyk
śmierci. Kryształ alchemika, jak Victor nazywał go w swoim umyśle,
chociaż teraz, jest to raczej Kryształ Xulu, zmienił swój
kolor na purpurowy. Fioletowy kryształ migotał wściekle, jakby
została na niego przelana cała nienawiść tego świata. Wydał
dźwięk przypominający turbinę startującego samolotu. W jednym
ulotnym momencie, cała nagromadzona, oraz wzmocniona w nim energia,
wystrzeliła z niego, niczym z broni półautomatycznej.
Purpurowe pociski zalały całe Samekh swoim pięknym światłem. Z
precyzją snajpera trafiając każdego z potępionych prosto między
oczy.
Dźwięk,
jakby ktoś zrzucił mały kamyczek z najwyższej skalistej góry
na świecie, który z czasem strącał coraz więcej kamieni,
wywołując niszczycielską lawinę, przeszył Samekh niczym pocisk.
Ludzie przybliżyli się do samego krańca skarpy, by przyjrzeć się
dokładnie. Oni, oraz William, dopiero z czasem zobaczyli, co wydaje
ten dziwny odgłos, lecz Victor dostrzegł to od razu, jego wzrok, po
wieloletnich treningach i zmaganiach z potworami, stał się
niezwykle ostry.
Karmazynowy
demon stojący na arenie, ustawiony przodem do Victora, skierował
swoje martwe źrenice ku górze, starając się dostrzec ranę
na czole. Fioletowy pocisk wbij się w jego widmową czaszkę,
ozdabiając jego głowę małymi żyłkami, które z czasem
rozrosły się na całym jego ciele. Wszyscy potępieni krzyczeli
tysiącem głosów, które z czasem stały się
jednością, jednym, wielkim krzykiem rozpaczy. Energia szamana
odbierała im to, co miały najcenniejsze: ich własne dusze. Demony
oraz anioły zostały splugawione mocą, przeciwko której nie
mieli najmniejszych szans. Ta moc zamieniała je w żywe posągi,
petryfikowała ich ciała.
Krzyki
zastąpił chóralny okrzyk podziwu: na środku Samekh
znajdowała się teraz kamienna arena, stworzona ze skamieniałych
ciał poległych wojowników. Gdyby ktoś przeoczył pierwszy i
drugi akt sztuki Kibwe, z pewnością stwierdziłby, że kamienne
posągi są zbyt doskonałe, by mogła stworzyć je ludzka ręka, i
miałby całkowitą rację.
Drugi
akt zakończony powodzeniem. Ludzie wiwatują, domagając się
kolejnej części. Scena jest nasza, pomyślał Victor.
Kibwe
nie musiał nic mówić, nie musiał zapraszać, czy nawet
wskazywać kierunku; William i Victor wiedzieli, że na tej arenie
rozegra się najważniejsza bitwa w ich życiu.
Will
dotknął czubkiem stopy schody utworzone z pozostałości demona.
Raczej nie jest to ciało, czy też zwłoki, a astralna postać
nie może zostać spetryfikowana, chyba, pomyślał. „Coś”
było twarde niczym skała, bez większych obaw skierował się w dół
schodów. Lecz nagle, ktoś szarpnął go za rękaw płaszcza;
myślał, że to Victor, lecz jego przyjaciel stał po jego lewej
stronie. Odwrócił się, dostrzegł mężczyznę, który
wybuchł niepohamowanym gniewem podczas wielkiej uczty.
— W
czym mogę ci pomóc? — zapytał.
Mężczyzna
zbierał w sobie siły, widać po nim było, że stara się
sformułować ważne pytanie w swoim umyśle. Po chwili zastanowienia
przemówił:
— Do
czego jest wam potrzebna Pieczęć Wojny?
— Do
niczego...
Apio
poczuł, jak niewidzialna dłoń Williama wymierza mu potężny
policzek. Gdyby nie była stworzona ze słów, z pewnością
padłby na ziemię.
— Jak
to?!
— Już
nie jest nam do niczego potrzebna. Cztery godziny temu okazało się,
że człowiek, dla którego pracowaliśmy, i któremu
mieliśmy dostarczyć skarb twojego szamana, jest zwykłym zdrajcą...
Zapadła
nieznośna cisza. Apio nie wiedział co powiedzieć. W końcu ułożył
w głowie jedno ważne, najważniejsze pytanie:
— Dlaczego
więc nie uciekliście... dlaczego ryzykujecie... nie... dlaczego
macie zamiar zginąć z ręki mojego ojca?
Twarz
Victora zniekształcił, pomijając obrzydliwą bliznę, wyraz
ogromnego szoku. Ojca?!
— Ponieważ
śmierć wszystkich, którzy, chcąc nie chcąc, poświęcili
życie dla tego celu, okazałaby się bezcelowa. Nie mamy prawa im
tego zrobić. — William niemal wykrzyczał to ostatnie zdanie, by
dać mu do zrozumienia, jakie to jest dla nich ważne.
— Mówisz
o śmierci wojownika? Żyłeś jak wojownik, i tak chcesz umrzeć?
— Jesteś
za młody, by to zrozumieć... — odpowiedział, po czym, razem z
Victorem, ruszył w dół schodów, zostawiając Apio w
wielkim zdumieniu.
Znajdowali
się mniej więcej w połowie drogi na arenę, gdy Victor powiedział:
— Zabiliśmy
mu syna...
— Ta...
Victor
usiadł na środku areny, wyciągnął rewolwery zza pasa, i zajął
się układaniem naboi. Destroy, który zawsze trzymany
był w prawej dłoni, został naładowany jedenastoma zwykłymi
pociskami. Dwunasty stanowił specjalny wyrób Victora, który
nazywał „przykrą śmiercią”; był to zwykły kartacz, pocisk
zawierający wiele małych, ołowianych kulek. Podczas wystrzału
powłoka kartacza ulega rozerwaniu, w efekcie czego, z lufy wylatują
dziesiątki ołowianych kul, zmieniając cel w tak zwane sito.
Chociaż kartacze stosuje się w o wiele większym kalibrze, Victor
dostosował pocisk do swojej broni.
Seek
był specjalny, różnił się od swego bliźniaczego brata
tym, że nie wymagał jakichkolwiek umiejętności strzeleckich. Jego
nazwa pochodzi z angielskiego, Seek oznacza „szukać” i to
właśnie robił. Ta broń została przeklęta. Każdy pocisk z niej
wystrzelony zawsze, ale to zawsze dosięga swego celu, nie ma
znaczenia gdzie celujesz, możesz nawet strzelić za siebie, gdy cel
stoi przed twoją twarzą, Seek zawsze trafia. Drugi rewolwer
został naładowany pociskami, które eksplodują w zetknięciu
ze swoim celem. Victor doskonale wiedział, jak wykorzystać jego
specjalnie zdolności.
— Skończyłeś?
— zapytał William, przyglądając się kamiennemu obliczu Kibwe,
który spoglądał na nich z góry.
— Tia...
William
wytężył wzrok, jakiś mężczyzna pokłonił się przed szamanem,
rozmawiali o czymś, lecz nie wiedział o czym. Mężczyzna,
trzymający w dłoni glewie, przypominającą Guan dao, lecz ta miała
na drugim końcu krótsze ostrze, szedł w dół po
schodach.
— A
więc to jest nasz pierwszy przeciwnik. Przecież nie miało być
dzikusów z dzidami — powiedział pod nosem.
W
momencie, gdy mężczyzna stanął na arenie, pięć metrów od
Williama i Victora, w ich głowach, jak i reszty mieszkańców,
rozległ się głos, ten sam, który słyszeli po śmierci
Rogera, i ten sam, który przemawiał do nich podczas biesiady.
— MAM
OGROMNY ZASZCZYT PRZEDSTAWIĆ WOJOWINKÓW, KTÓRZY BĘDĄ
WALCZYĆ NA ŚMIERĆ I ŻYCIE. JEDNI DLA OGROMNEJ NAGRODY, INNI Z
ZEMSTY. PIERWSZYM Z NICH JEST VICTOR BELIKOV, REWOLWEROWIEC, URODZONY
I WYCHOWANY W NAJCZARNIEJSZYCH ODMĘTACH MATECZKI ROSJI. DRUGIM
CZŁONKIEM JEGO DRUŻYNY JEST PRZYBYSZ Z INNEGO ŚWIATA. — Tym
słowom towarzyszył okrzyk zdumienia, po którym nastąpiły
gromkie brawa. — BYŁY MIESZKANIEC ŚWIATA O NAZWIE GAIA,
ZAMIESZKAŁ W AMERYCE I PRZYBRAŁ IMIĘ WILLIAM BISHOP. MISTRZ BRONI
BIAŁEJ, WYBITNY MATEMATYK ORAZ TAKTYK. PRZECIW NIM STANIE KAMAU,
SAMOUK Z SAMEKH, KTÓRYM KIERUJE CHĘĆ ZEMSTY. WILLIAM BISHOP
ZBEZSZCZEŚCIŁ WYBRANKĘ JEGO SERCA PODCZAS NASZEGO ŚWIĘTA.
IGRZYSKA CZAS ZACZĄĆ!
— Mieszkaniec
świata Gaia? — zapytał Victor.
— Przecież
powiedziałem ci, że są inne światy niż ten.
— Myślałem,
że nie mówiłeś tego poważnie.
— Byłem
całkiem poważny. Zresztą, to jest teraz nieistotne. Zaczynamy
zabawę.
— Ta...
ale mogłeś darować sobie tę kobietkę.
— Gryzoń
sam pchał się do paszczy węża, a wąż, jak to wąż, żadnej
myszce nie popuści.
Victor
prychnął jak koń smagany batem. Przyglądał się Kamau, który
wykonał parę pchnięć, przecinając powietrze. Zakręcił swoją
bronią między palcami dłoni; wyglądało to całkiem efektownie,
lecz dla nich był to gówniany popis.
— Kamau!
Nie mam zamiaru się wtrącać. Walczycie jeden na jednego —
krzyknął Victor, po czym odszedł na sam koniec areny.
William
drobnymi kroczkami zbliżał się do centrum okręgu. Rozchylił poły
płaszcza, położył dłoń rękojeści Arachne, i czekał.
— Ini
była moją kobietą! Mieliśmy spędzić resztę życia razem. A ty
ją wziąłeś, jakby była twoją własnością! Zginiesz! — słowa
wypowiedziane przez Kamau kipiały nienawiścią.
William
nie zareagował, nawet się nie poruszył.
Kamau
rozpoczął swój taniec. Zakręcił bronią na pokaz. Wykonał
piruet trzymając glewię w połowie jej długości, przy końcowym
obrocie przesunął dłoń na sam koniec drzewca, zwiększając
zasięg broni o ponad metr. Zamaszyste cięcie miało na celu
przepołowienie Willa tuż poniżej klatki piersiowej. Ku ogromnemu
zdziwieniu Kamau, które nie trwało zbyt długo, William
złapał glewię za żeleziec obiema dłońmi, złożonymi jakby do
modlitwy. Przekręcił się lekko w prawo, wyrywając broń z rąk
Kamau. Trzymając broń za ostrze, przekręcił nią w powietrzu,
drugą dłonią prześlizgnął w dół drzewca. Wykonał jedno
pchnięcie, celując wprost w krtań swego przeciwnika. Chrząstka
pękła z cichym zgrzytem. Zdekapitowane ciało Kamau opadło na
ziemię wijąc się w spazmach niczym rozcięta na pół
dżdżownica. Jego głowa spoczywała na ostrzu glewii, trzymanej na
wyciągniętej ręce Williama. Mężczyzna pozwolił, by głowa jego
martwego przeciwnika upadła na ziemię, po czym rzucił broń tuż
obok jego ciała.
— To
by było na tyle — szepnął.
Mieszkańcy
Samekh oniemieli, nie spodziewali się, że Kamau, który przez
wiele lat trenował na ich oczach, by pewnego dnia stać się
mistrzem broni białej, zostanie zabity w tak prosty sposób.
Ich szok spowodowany był też tym, że cała walka nie trwała nawet
pięciu sekund.
— ZWYCIĘZCĄ
ZOSTAŁ WILLIAM BISHOP! GRATULACJE!
— Tak,
brawo, brawo — powiedział Victor klaszcząc w dłonie.
Dźwięk
gromkich braw odbijał się echem od zaokrąglonego sklepienia
jaskini, potęgując ich efekt.
— CZAS
NA RUNDĘ DRUGĄ!
Szaman
przykucnął, przyłożył dłoń do ziemi pod swoimi stopami. Z
trawy wyrosły trzy prążkowane glizdy. Wziął wijące się
stworzonka w dłonie, przysunął je do twarzy. Z jego ust wydobył
się zielonkawy dym, który omiótł swą zgnilizną
glizdy w jego dłoniach. Wziął zamach i zrzucił je ze skarpy, a
one wgryzły się w skamieniałe podłoże, stworzone z dusz
poległych.
Victor
poczuł lekkie wibracje podłoża, jakby jakiś stary mechanizm,
ukryty w głębi areny, został aktywowany. Na kamiennej podłodze
pojawiły się małe koła, o średnicy pół metra, które
wyrosły wysoko ponad ich głowy.
— Ciekawe
co teraz — powiedział Victor przyglądając się nowo powstałym
filarom.
— Zaraz
się przekonamy.
Szaman
pochylił się w stronę schodów. Przyłożył usta do pięści
i dmuchnął w nią. Z jego zaciśniętej dłoni buchnął zielony
dym, niczym z komina huty stali. Ogromny obłok płynął wzdłuż
schodów, kierując się na arenę. Gdy dym dosięgnął zwłok
pokonanego wojownika, William krzyknął:
— Podsadź
mnie! Szybko!
Victor
pochylił się, splótł dłonie w koszyk. Podrzucił Willa
wysoko w powietrze. Ten chwycił lewą dłonią krawędź filaru, a
drugą złapał Victora, rozbujał nim i wrzucił go na sąsiednią
kolumnę.
William
i Victor, stojąc bezpiecznie na kamiennych słupach, przyglądali
się, jak chmura dymu pochłania całą arenę aż do połowy
wysokości filarów. Przez krótki moment widzieli, jak
obłok zgnilizny wchłania ciało Kamau, które zostało przez
niego strawione.
— Cóż...
tego się nie spodziewałem — rzekł Victor.
Coś
poruszyło się w kłębach dymu. Pełzło między filarami. Wąż?
Nie, to było o wiele większe. Syk. Filar, na którym stał
Victor, zaczął się trząść. Rewolwerowiec w ostatnim momencie
przeskoczył na drugą kolumnę. Poprzedni filar rozpadł się i
runął na ziemię z tępym hukiem, jakby uderzył o coś
miękkiego... żywego.
Dym
pod Victorem rozstąpił się pod cielskiem ogromnego stworzenia; nie
była to glizda, czy też wąż. Podłużne ciało składało się z
wielu segmentów. Pierwszy z nich, z pewnością głowa tego
stworzenia, był w kształcie stożka, z czterema nacięciami wzdłuż
pyska. Każdy kolejny segment nie różnił się niczym od
poprzedniego. To musiał być jakiś gatunek lub mutacja czerwi. Ten
różnił się od swoich kuzynów tym, że był czarny, z
zielonymi plamami wzdłuż cielska, oraz tym, że miał co najmniej
dziesięć metrów długości.
Czerw
wyskoczył z dymu wprost na Victora. Tuż przed jego oczami, cztery
płaty podłużnego pyska rozchyliły się, ukazując paszczę pełną
lśniących od jadu zębisk. Victor skoczył wykonując pół
salto w przód , odbił się rękoma od segmentu bestii
znajdującego się tuż za pyskiem, przebiegł parę kroków po
niej. Przeskoczył na filar, odwrócił się w stronę czerwia
i wystrzelił. Dwukrotnie. Pociski odbiły się od pancerza potwora.
William przykucnął, rykoszet omal nie ozdobił jego twarzy dwoma
dodatkowymi otworami.
— Wybacz.
Wygląda na to, że to świństwo jest pancerne...
— Przed
atakiem...
— ...
otwiera pysk, wiem — przerwał mu Victor.
— No
to na co czekasz?
Rewolwerowiec
stał nieruchomo, próbował policzyć ile tych stworzeń czai
się w dymie. Naliczył co najmniej dwie sztuki.
— Ten
jest mój — powiedział William.
Czerw
wyskoczył z dymu. Tuż przed atakiem otworzył paszczę, by
pochłonąć swoją ofiarę. William wyjął z pochwy
sejmitar i pochylił się najniżej jak mógł. Uniósł
ostrze trzymane w dwóch dłoniach nad głowę. Końcówką
ostrza Arachne celował w połączenie płatów
skórnych, znajdujących się na pysku potwora. Czerw zawył
gardłowym głosem. Arachne wypatroszyła potwora, który zalał
Williama fioletową breją z własnych wnętrzności. Bestia padła
na ziemię. Martwa.
Kolumna
z Victorem została zniszczona tuż przy podstawie. Rewolwerowiec
starał się przeskoczyć na kolejną, znajdującą się cztery metry
od Williama. W trakcie skoku spojrzał w dół. Z gęstej
chmury dymu wyłoniła się bestia z otwartą paszczą.
Nie
zdążę! — pomyślał.
Sam
nie wiedział, czy ten pomysł wpadł mu do głowy z desperackiej
sytuacji w jakiej się znalazł, czy może widział to kiedyś w
jednym z komiksów Marvela. Postanowił spróbować.
Mam
nadzieję, że buty wytrzymają, pomyślał spoglądając na
swoje wojskowe obuwie na grubej, gumowej podeszwie. W tym momencie
cieszył się, że nie przyjął rady Rogera: „Załóż
jakieś wzmocnione trampki, w tych buciorach tracisz swoją
zwinność”. Tak, stracił zwinność, lecz może ocalił życie.
Paszcza
bestii omal nie pochłonęła jego nóg. Zaparł się gumowymi
buciorami o dwa przeciwległe płaty pyska wypchane zębiskami. Kły
czerwi wbiły się na ponad połowę swojej długości w gumowe
podeszwy. Dwa centymetry głębiej, i rewolwerowiec przekonałby się
czy ten jad jest śmiertelny. Victor napiął mięśnie ud, osiągając
granicę ich siły. Spojrzał w dół, wprost w otwór
gębowy czerwia. Zęby były ustawione spiralnie, jak świder, który
mielił wszystko na papkę. Głębiej, lekko powyżej przełyku,
zobaczył poziomy wachlarz zębów, które pulsowały się
w pewnym rymie: dwa szybkie zaciśnięcia , następnie pół
sekundy przerwy. Rewolwerowiec z trudem powstrzymywał ogromne
starania czerwia próbującego zamknąć pysk. Cieszył się,
że dwa pozostałe płaty pyska bestii, te, które miał przed
i za sobą, pozostały jakby oklapłe; czerw nie starał się nimi
poruszyć; widocznie skupił się na zamknięciu tych dwóch,
blokowanych przez nogi Victora.
Nie
wiem jak to coś jest zbudowane; może mięśnie jego paszczy dzielą
między sobą siłę, i jeżeli potwór wkłada całą moc w
jeden, lub dwa z nich, pozostałe pozostają jakby martwe,
pomyślał. Miał wielką nadzieję, że ma racje, ponieważ
znajdował się teraz w takiej pozycji, że jeżeli czerw postanowi
osłabić nacisk, i wyrównać siłę tak, by móc znów
używać wszystkich czterech części paszczy, i zamknie dwa
pozostałe płaty, te zwisające bezwładnie, to Victor nie będzie
już mógł nazywać siebie mężczyzną, a tego bardzo nie
chciał. Skierował Seek w dół, w ciągu ułamka
sekundy opróżnił cały bębenek.
— Zdychaj!
— krzyknął. Zeskoczył z pyska bestii, wystawiając prawą rękę
przed siebie. William, który postanowił nie ingerować w
zmagania przyjaciela – zwyczajnie nie wiedział co zrobić, zdał
się spryt przyjaciela – złapał go za dłoń, i przerzucił na
sąsiedni filar.
Zwycięzcy
przyglądali się, jak bestia umiera w krótkim, lecz potężnym
wybuchu. Poszczególne segmenty oderwały się od cielska,
trzymając się na krótkich niteczkach, przypominających
białe ścięgna, by chwilę później spłonąć, zamieniając
się w proch.
— BRAWO!
CZAS NA RUNDĘ TRZECIĄ!
Nie
da nam nawet odsapnąć, pomyślał Victor.
Poczuli
ogromne trzęsienie ziemi, nie tylko areny, lecz całej Wioski
Potępionych. Swoją drogą, Victor dopiero teraz zdał sobie sprawę
z tego, dlaczego Samekh nazywane jest Wioską Potępionych –
Potępionymi nie byli ludzie, czy żądny krwi szaman, lecz dusze
poległych.
Na
średnicy o wiele większej niż arena, pojawił się pierścień
pękającego kamienia. Trzęsienie ziemi uległo wzmocnieniu. Warstwa
skał wypiętrzyła się w miejscu powstałego okręgu, by chwilę
później zapaść się do wewnątrz, stawiając nikły opór
czemuś, co starało się wydostać.
Może
czary Kibwe przestają działać? – pomyślał William. Parę
sekund później dowiedział się jak daleki był od prawdy.
Coś
wysunęło się z pęknięć w gruncie. Płat skóry, pokryty
czymś twardym, pancerzem.
Potworny
pisk towarzyszący tarciu jakby kamienia o kamień. To brzmiało
zupełnie jak zgrzytanie zębów. Zębów!
– pomyślał Will.
— O...
kur... wa... — wyjąkał Victor.
Mężczyźni
zobaczyli, jak cztery segmenty pyska olbrzymiego potwora wysuwają
się z ziemi daleko za każdą z czterech stron areny. A skoro tak,
to sam środek paszczy znajdował się dokładnie pod nią.
— Co
robimy?! — zapytał zdesperowany Victor. Miał nadzieję, że Will
– wybitny taktyk – ma jakiś pomysł. Ze zgrozą dostrzegł na
jego twarzy ten sam pusty wyraz, jaki najpewniej malował się na
jego własnej.
Po
krótkim namyśle Will odpowiedział: „improwizujemy”
IMPROWIZUJEMY?!
– pomyślał nie tyle zawiedziony, co wściekły Victor. Nie
mamy dokąd uciec. Stoimy na pieprzonych filarach, które
oddzielają nas od żrącego dymu. Ta ogromna bestia, Matka Czerwi
pożre nas żywcem, chyba, że wcześniej zrobi to ta cholerna
mgła...
Arena
zalała się tysiącem pęknięć przypominających fioletowe żyłki
powstałe na ciele demona, który stał się jej częścią.
Filar, na którym ściśnięci stali Victor oraz Will, zatrząsł
się w posadach. Dźwięk kamieni kruszonych przez olbrzymi mechanizm
bestii. Dwójka przyjaciół spoglądała na potwornie
wielkie zębiska, wystające z czterech płatów pyska. Pyska,
który skąpały cały ich świat w cieniu. Tylko Kryształ
Xulu wykazywał jakąkolwiek chęć do podzielenia się z nimi swoim
życiodajnym światłem, lecz chwilę później i on został im
odebrany. Paszcza potwora zamknęła się, niczym wieko trumny.
Oszołomieni
mieszkańcy Samekh przyglądali się, jak wojownicy, którzy
zapewnili im tyle rozrywki, zostają pochłonięci żywcem przez
ogromnego potwora, którego sam tylko górny fragment
zajmował prawe całą powierzchnię ich byłej polany.
— Już
po nich — powiedziała urodziwa kobieta w średnim wieku.
— Szkoda,
naprawdę — odpowiedział jej chłopiec.
— Mylisz
się Junna. Oni wciąż żyją. Spójrz! — Kibwe wskazał
dłonią na olbrzymią bestię przeżuwającą szczątki kamiennej
areny.
— Nic
się nie dzieje — odparła Junna.
Kibwe
obrzucił ją ponurym spojrzeniem.
— Teraz!
— krzyknął szaman.
Ponownie
nic się nie stało; bestia wciąż beznamiętnie przeżuwała to, co
wpadło jej do pyska.
— Może
teraz? — powiedział desperackim tonem Kibwe.
— Chyba
ich zeżarło — powiedziała smutnie Zuri.
Nie
zeżarło. Żyli, chociaż to mogło się w każdej chwili zmienić.
Gdy zniknęli, razem z areną, w czeluściach pyska tego potwora, nie
wiedzieli jak to rozegrają, teraz zresztą też nie wiedzieli co
zrobić.
William
trzymał się dłonią jednego z dwumetrowych zębów Czerwia
Matki. Zębiska bestii pokryte były zielonym jadem. Drugą ręką
trzymał rewolwerowca za obuwie. Podeszwa buta Victora była na wpół
strawiona, jakby stopiona, przez jad mniejszych czerwi. William nie
musiał tego widzieć, ponieważ czuł, że to samo dzieje się z
jego dłonią, lecz w znacznie mniejszym stopniu.
— Przynajmniej
wciągnęło ten zielony dym — powiedział Victor wisząc do góry
nogami.
— Masz
jakiś plan? Tylko szybko, to trawi mnie szybciej, niż potrafię się
regenerować!
— Strasznie
tu ciemno, czekaj. Jakieś cztery metry w dół jest poziomy
wachlarz zębów, który rozerwie wszystko, czego się
dotknie. Jak w młynku do kawy.
— Szybciej!
— krzyknął, ponaglając swojego przyjaciela.
— To
jest zbudowane identycznie, jak mniejsza wersja. Te zębiska pode mną
zamykają się z takim samym rytmem: dwukrotnie zaciskają się do
wewnątrz, po czym następuje sekundka przerwy. Możemy to
wykorzystać! Masz Kuleczkę?
— Tak,
ale tylko jedną sztukę... chciałem wykorzystać ją przeciwko
Kibwe...
— Jeżeli
teraz zginiemy, to i tak się do niczego nie przyda. Dasz rade mną
zakręcić?
— Tak.
— To
lecimy.
— Zeżarło!
— krzyknęła Zuri
— Nie
zeżarło! — odpowiedział jej Kobe
— Przecież
mówię, że zeżarło!
— Nie!
Nie zeżarło!
— Jak
nie jak tak? Zeżarło!
— Uspokójcie
się dzieciaki. Zuri, Kobe ma racje, ci dwaj jeszcze żyją.
— Jesteś
pewny szamanie? — zapytała dziewczynka.
— Tak
jak tego, że wyrośniesz na piękną kobietę, jak twoja mamusia.
Dziewczynka
zarumieniła się.
— Och
przestań, Kibwe. Bo jeszcze i ja się zarumienię — powiedziała
Junna lekko sarkastycznym tonem. Lecz szaman widział, że uciekała
wzrokiem przed jego spojrzeniem. Lekko się zaczerwieniła.
Matka
Czerwi wydała z siebie dudniący jęk, w momencie, w którym z
jej wnętrza wystrzelił ciągły niebieski promień. Energia Qi
Victora przedzierała się przez twardą tkankę pancerza Matki,
niczym laser tnący stalową blachę.
Kibwe
niezwykle szybko wyciągnął dłonie przed siebie, wypowiedział
tajemne zaklęcie tak, żeby ludzie go nie usłyszeli; nie był
pewny, czy ktoś z nich byłby w stanie używać jego czarów,
wolał nie ryzykować. Skupił większość energii w dłoniach.
Różowa tarcza złożona z oktagonów ściśle
przylegających do siebie, osłoniła wszystkich mieszkańców,
jak i samego szamana. Prosty promień Qi kręcił się wokół
osi, którą stanowił Victor, dezintegrując wszystko na
swojej drodze. Wszystko, oprócz domostw oraz ludzi, których
chroniło tajemne zaklęcie szamana.
Zbliża
się, pomyślał Kibwe. Wbił
stopy w ziemię, przechylił się do przodu, rozłożył palce dłoni
na maksymalną szerokość, i czekał. Widział, jak coś, co uznał
za laser, na krótki moment wbija się w osłonę i rozbija się
na tysiące mniejszych, wciąż niebieskich promieni.
Szaman
syknął, gdy dostrzegł pęknięcie w miejscu uderzenia promienia w
barierę; pojawiły się na niej rysy, jak na stłuczonym lustrze.
To
coś, czym to jest? – zachodził w głowę Kibwe. –
Nigdy czegoś takiego nie widziałem... czy to możliwe, że to
ten laser wyrył otwór w sali ze stołem? Jakim cudem nie
widziałem tego w ich umysłach?! Gdyby... gdyby to coś nie było
rozproszone... gdyby uderzyło we mnie pełnią swojej mocy...
zginąłbym...
Promień
znikł.
Kibwe
anulował zaklęcie, wiedział, że to już koniec, widział to na
krwawiących rozcięciach na ciele Matki.
Matka
Czerwi została przecięta pod kątem. Górna część jej
odciętego pyska stała się miękka. Jak męskość większości
starców, pomimo krwi wciąż w niej płynącej, nie nadawała
się już do niczego. Opadła z wielkim hukiem na ziemię,
przypominającym dźwięk uderzenia człowieka otwartą dłonią w
twarz.
Wnętrze
pyska czerwia zostało odsłonięte. Kobe przyłożył dłoń do
czoła, układając ją jak daszek czapki baseballówki.
Zmrużył oczy. Dostrzegł czarny cień wiszący na jednym z zębisk.
— Ha!
Mówiłem, że nie zeżarło! — powiedział triumfalnie Kobe.
Dziewczynka
nie odpowiedziała, było jej głupio, ponieważ nie miała racji.
Kobe będzie się naśmiewał z niej jeszcze przez długi czas.
Gdyby
William nie wypuścił z rąk olbrzymiego kła, odcięty fragment
Matki pociągnąłby ich za sobą, spadliby razem z nim na ziemię,
co z pewnością skończyłoby się ich śmiercią. Aby uniknąć
upadku oraz zmiażdżenia przez olbrzymie płaty skóro-pancerza,
Will delikatnie zsunął na wpół strawione palce z zębiska
bestii. Przerażony Victor dostrzegł przed oczyma zbliżający się
mechanizm kruszarki – jak w myślach nazywał okrąg zębów
strzegący przełyku czerwi. Zatrzymał się tuż nad nim. Gdyby
teraz opuścił ręce, które trzymał za plecami upewniając
się, że jego cenna broń nie wypadnie przypadkiem z kabury, to z
pewnością by je stracił.
— Gotowy?
— zapytał Will, trzymając potwornie zdeformowaną, lecz wciąż
silną dłonią kolejnego zębiska.
— Bardziej
gotowy już nie będę... — odparł rewolwerowiec.
William
rozbujał swoim przyjacielem na tyle, na ile pozwalała na to dosyć
zamknięta przestrzeń, i ogromne zębiska. I chociaż był co
najmniej pięciokrotnie silniejszy od dorosłego, twardego chłopa,
to wydał z siebie głośny okrzyk wysiłku, gdy przerzucił
rewolwerowca ponad krwawiącą raną Matki.
Victor
znajdował się już na zewnątrz potwora; z ulgą patrzył na
sztuczne słoneczne światło kryształu. Każdy łyk powietrza
wydawał się dla niego błogosławieństwem. Po tym, co czuł i czym
oddychał w środku ich grobowca, nawet zatrute spalinami powietrze
Moskwy smakowałoby jak ambrozja. Ze snu na jawie brutalnie wyrwała
go świadomość tego, że to jeszcze nie koniec; do ziemi miał
ponad siedemdziesiąt metrów.
Spadał
wzdłuż ciała czerwi.
Zbyt
wiele komiksów, pomyślał. Przyłożył delikatnie
podeszwy butów do twardych płyt stanowiących zewnętrzny
pancerz matki. Musiał ocenić, czy jest wystarczająco śliski. Nie
był. Skoro nie tak, to można to zrobić inaczej. Wyprostował
ciało, spadając teraz jak spadochroniarz, lecz w odróżnieniu
od niego, nie miał spadochronu. Dostosował szybkość biegu do
szybkości spadania. Sam nie mógł uwierzyć w to, że ta
sztuczka naprawdę się udała. Wciąż spadając biegł po pancerzu
Matki, jakby po zwykłej poziomej ulicy, jednak troszkę szybciej.
Dostrzegł, że olbrzymi czerw rozkopał o wiele większy kawałek
gruntu, niż był mu potrzebny. Przed Victorem zionęła czarna
dziura, niczym otchłań rozpaczy. Jeszcze kawałek, pomyślał.
Tuż przed końcem swego niezwykłego przedstawienia, jakim był bieg
po pionowej „prawie ścianie”, musiał jeszcze bezpiecznie
wylądować. Znajdował się teraz pięć metrów od głębokiej
dziury, sam Bóg nie wiedział jak głębokiej, i jakich
rozmiarów naprawdę było to stworzenie; Victor wolał nie
sprawdzać. Odchylił ciało do tyłu, by siła tarcia powietrza
docisnęła jego plecy do pancerza. Podkurczył nogi i odbił się
się z całych sił, lądując na twardym, ale za to stabilnym
kamiennym podłożu. Zachwiał się przy tym delikatnie. Nogi bolały
go nieziemsko, lecz oprócz tego, nic mu nie było. Stanowczo
zbyt wiele komiksów, pomyślał. Odwrócił się w
stronę okaleczonego potwora, do którego przy lądowaniu
zwrócony był plecami, i z nadzieją czekał na ruch
przyjaciela.
— Twoja
kolej Will — Victor krzyknął ile sił w płucach.
William
usłyszał słowa swego przyjaciela, oznaczało to, że był już
stosunkowo bezpieczny.
Teraz
się zabawimy, pomyślał Will.
Wyciągnął
z kieszeni spodni Kuleczkę, która była metalową kulą
wielkości owocu śliwy japońskiej. Z przodu znajdował się mały
ekran, a u góry, niebieski przycisk.
— Trzydzieści
— powiedział do Kuleczki.
Na
ekranie wyświetlił się napis 20
— Powiedziałem
trzydzieści!
Kuleczka
pozostała niewzruszona. Wściekłym niebieskim kolorem wciąż
wyświetlała napis 20,
jakby na złość Williamowi.
William syknął. Przycisnął
niebieski guzik. Napis zmienił swoją barwę z ciemnoniebieskiego na
złowrogi czerwony, i zaczął odliczać w dół.
— „Dwukrotnie
zaciskają się do wewnątrz, po czym następuje sekundka przerwy”
— powtórzył słowa Victora na głos. Czekał na odpowiedni
moment, nie mógł tego spieprzyć. Teraz!
— Żryj to! — krzyknął, wrzucając Kuleczkę
wprost między poziome zęby Matki. Wspiął się na kieł, którego
trzymał się już od dłuższego czasu.
Matka Czerwi powoli znikała w
odmętach swojego tunelu: starała się uciec, by ratować swoje
życie, lecz na to było o wiele za późno. Gdy nad krawędź
otchłani wystawał tylko jej zakrwawiony fragment, Victor zobaczył
twarz Williama.
— Skacz! Złapię cie! — krzyknął
rewolwerowiec, wyciągając ręce przed siebie.
William nie zastanawiał się nawet
sekundy. To co zaszło między nimi, jeżeli chodzi o temat zdrady,
już dawno zostało zapomniane. Liczyło się to, że ufał mu ponad
wszystko, i to się nie miało nigdy zmienić.
Skoczył.
Ku dużemu, lecz nie ogromnemu
zdziwieniu Victora, William doskoczył do krawędzi skarpy bez
większych problemów, nawet nie musiał go łapać.
— Spieprzamy! — krzyknął
William klepiąc przyjaciela w plecy. — Zaraz wybuchnie!
— Ile nam zostało? — zapytał
rewolwerowiec biegnąc szybciej niż wiatr w kierunku sali, w której
rozegrał się jego pojedynek z Williamem.
— Maksymalnie dziesięć sekund.
Victor obejrzał się za siebie, i
dostrzegł, że Matka zniknęła w głębi tunelu.
— Padnij! — krzyknął William
rzucając się na ziemię i zasłaniając głowę rękoma.
Wioską Potępionych wstrząsnęła
potężna eksplozja. Z tunelu wystrzeliły hektolitry czerwonej krwi,
oraz poszarpana zielona masa bliżej niezidentyfikowanych organów
czerwi.
— Brawo! UDAŁO WAM SIĘ
POKONAĆ JEDNĄ Z NAJGROŹNIEJSZYCH BESTII! ZARZĄDZAM
DZIESIĘCIOMINUTOWĄ PRZERWĘ. UZNAJCIE TO ZA NAGRODĘ, ZA WASZ
WYSIŁEK.
— Dziesięć minut... musi
wystarczyć — westchnął Victor. Spojrzał na Williama, który
rozłożył się wygodnie, przynajmniej na tyle, na ile pozwolił na
to skamieniały grunt.
— Jeszcze jedna runda. Następnie
staniemy przeciwko Kibwe — powiedział zamyślony Will.
— Skoro
Kuleczka
była twoim jedynym asem w rękawie, będziemy musieli improwizować.
— Rewolwerowiec zaśmiał się.
— Nie jedynym...
— Co masz na myśli?
Victor z uwagą i skupieniem
wsłuchiwał się w słowa Williama, który wytłumaczył mu
cały swój plan, oraz sposób na pokonanie Kibwe.
Szaman zniknął w kłębach czarnego
dymu. Pojawił się wiele metrów poniżej skarpy, tuż przy
odciętym cielsku Matki.
— Służyłaś mi wiernie —
powiedział, przykładając dłoń do chropowatej powierzchni jej
pancerza. — Możesz odejść w spokoju.
Martwy fragment Matki – który
był tylko górną częścią jej pyska, cała reszta została
rozerwana na strzępy przez Kuleczkę – przeszył dreszcz,
jakby dłoń szamana była naładowana potężnym ładunkiem
elektrycznym. Cielsko zaczęło się wić, falować w bliżej
nieokreślonym rytmie. Nagle rozpadło się na setki tysięcy małych
fragmentów. Młodych. Te jednak nie były spaczone mocą
Xulu, były to zwykłe, małe czerwie, które najpewniej zginą,
nim osiągną odpowiedni wiek do reprodukcji. Tysiące małych
piskląt zaczęły pełznąć do wnętrza czarnej dziury, w której
zginęła ich matka — zapewne kierowały się instynktem, może
jednak w jakiś sposób wyczuwały obecność jej szczątków.
Kibwe przyglądał się spokojnie, jak to, co zostało z jego
największego, lecz nie najpotężniejszego przywołańca, pełznie
powoli po krzepnącej krwi, by chwilę później zniknąć w
odmętach tunelu.
Szaman pstryknął palcami. Krew
czerwi zaczęła bulgotać, zagęszczać się do konsystencji
budyniu. Stała się niemal żywa. I jako niemal żywa istota
usłuchała rozkazów swego pana. To coś dopełzło do
krawędzi otchłani. W dłoniach Xulu pojawiły się znajome
fioletowe promyczki, które teraz były dużo mniejsze,
słabsze. Dotknął nimi budyniowej masy, która, tak samo jak
i dusze Potępionych, zaczęła powoli zamieniać się w kamień.
Istota nawarstwiała się na powstałej wyrwie w podłożu, powoli
zasklepiając ją, jakby olbrzymi czerw nigdy nie istniał, i nigdy
nie wydostał się na powierzchnię, niszcząc przy tym misternie
zaprojektowaną scenę Kibwe.
Szaman Xulu kolejny raz spowił
swoje ciało czarnym, gęstym niczym smoła dymem, i zniknął, by
chwilę później pojawić się przy jego ludziach.
Wielokrotnie mówił im, że to właśnie przy nich jest jego
miejsce, i tak miało zostać do końca, przynajmniej końca Samekh,
który miał nastąpić o wiele wcześniej, niż mu się
zdawało.
Dziesięć minut minęło szybciej
niż jeden głęboki oddech ulgi. Głos szamana znów przemówił
wewnątrz umysłów jego ludzi oraz dwóch gladiatorów:
— WINSZUJĘ. JESTEŚCIE
PIERWSZYMI, KTÓRZY ZDOŁALI DOJŚĆ TAK DALEKO! JEDNAKŻE...
DALEJ JUŻ NIE ZAJDZIECIE. POWODZENIA! BĘDZIECIE GO POTRZEBOWAĆ.
Kibwe złączył dłonie; zetknął
czubki palców wskazujących ze sobą, to samo zrobił z
kciukami, tworząc z nich trójkąt. Pozostałe palce splótł
ze sobą. Pochylił się lekko do przodu. Obnażył białe zęby,
niczym wilk ostrzegający napastnika. Jego twarz przeszył wyraz
ogromnego skupienia oraz bólu. Musiał skoncentrować
niewiarygodną ilość energii, do przywrócenia Tych istot.
Kobe przyglądał się jak czarny
habit jego wodza lekko unosi się na ciele, jakby Kibwe stał pod
wiatr. Obok szamana strzeliła iskra, następna, i jeszcze jedna.
Ludzie odsunęli się na znaczną odległość. Kiedyś Kibwe Xulu
wytłumaczył im na czym polega jego siła, i żeby w momentach
takich jak ten trzymali się z daleka, ponieważ mógłby
nieświadomie ich skrzywdzić.
Szaman koncentrował się coraz
bardziej; ściskał wewnątrz swego ciała niewyobrażalną moc.
Iskierki przybrały na sile, stały się prawdziwymi piorunami
czystej energii. Błyskawice oplotły ciało Kibwe, jakby był on
jednym z transformatorów Tesli.
— Jeszcze troszkę... — wycedził
przez zaciśnięte zęby.
Victor i William – dwaj
gladiatorzy, którzy, nawet o tym nie wiedząc, byli u kresu
swojej wojowniczej drogi – nim szaman rozpoczął kolejny akt
przedstawienia, wrócili na swoje miejsce, tam, gdzie wcześniej
znajdowała się arena. Victor starał się odnaleźć wzrokiem
otchłań zasklepioną przez szamana, lecz nic nie znalazł;
wyglądało to tak, jakby Matka czerwi, i obrażenia przez nią
spowodowane, były tylko iluzją.
— Spójrz... — William
wskazał dłonią Kibwe skąpanego w niebieskiej poświacie
stworzonej z piorunów, jakby był centrum burzy.
Victor przyglądał się chwile w
milczeniu, nagle ten widok coś mu przypomniał, coś, o czym starał
się zapomnieć.
— To wygląda bardzo znajomo...
— Ta... to przypomina twoje
Przebudzenie. Wtedy było tak samo. Ogromna, wręcz
niewyobrażalna moc emitowana przez....
Ogłuszający grzmot. Ogromny błysk
spowił całe Samekh w białym świetle. Było to tak niespodziewane,
że żaden z obecnych tam ludzi nie zdążył zasłonić oczu.
Oczy Rewolwerowca zalały się
łzami bólu. Nic nie widział, na chwilę też stracił słuch,
lecz ten powoli powracał. Słyszał coś, jakby strzelanie
bezpieczników, słyszał wodę przelewającą się z jednego
naczynia do drugiego. Płomień? Płonące ognisko. Czuł ciepło na
twarzy. Uczucie gorąca zostało przegnane przez przyjemny wietrzyk,
lecz w nim też było coś przerażającego. Usłyszał piasek, nie,
raczej błotnistą ziemię, jakby staczała się ze wzgórza,
powodując lawinę.
Ból oczu, jakby ktoś dźgał
go ostrymi szpilkami w same źrenice, powoli przechodził.
Rewolwerowiec otworzył oczy i zamarł. To, co zobaczył,
przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania; spodziewał się
kolejnego potwora rodem z horroru, lecz to... to było czymś
zupełnie innym.
Na arenie, którą stała się
cała Wioska Potępionych, pojawiły się istoty, które znane
były tylko w baśniach, legendach, nikt, a zwłaszcza Victor, nigdy
nie przypuszczał, że dane mu będzie je zobaczyć, a co dopiero z
nimi walczyć. Czy tego chciał, czy nie, musiał uznać to za fakt.
William powoli dochodził do siebie.
Na widok tych istot uśmiechnął się kącikiem ust. Victor zdumiał
się, gdy dostrzegł, że nikły uśmieszek zamienił się w
prawdziwy uśmiech radości. Rewolwerowiec nie miał pojęcia, co się
dzieje z jego przyjacielem. Może zwariował? – pomyślał.
Prawda była zupełnie inna:
William dokładnie wiedział z czym mają do czynienia. Kiedyś, gdy
Victor nie był Victorem, a praprzodkowie Rogera, Mary, Alvareza i
Vladimira byli jedynie plemnikami w jądrach ich ojców, Will
pracował nad pewnym naukowym fenomenem. Był jednym z jedenastu
uczniów, którzy razem z profesorem ujarzmili potęgę
żywiołów, lecz to im nie wystarczyło, oni natchnęli je
życiem. To wtedy dowiedzieli się, prawdy o ludzkiej duszy, i to
właśnie w tamtym momencie cały ich świat wywrócił się do
góry nogami. Najgorszy był moment, w którym Żywiołak
ognia – którego wcześniej nazwali „Płomyczkiem” –
przemówił do nich. Płomyczek nie zdawał sobie sprawy z
tego, że już od dawna był martwy, przynajmniej jego ludzkie ciało
było martwe. Prosił ich, by go wypuścili „przecież nic wam nie
zrobiłem!” mówił, lecz oni nie mogli tego zrobić. Gdy
Linus powiedział mu prawdę – „Wykorzystaliśmy duszę
umierającego człowieka do naszych eksperymentów, nie
wiedzieliśmy, że to tak się skończy. Wybacz nam!” – Płomyczek
postradał zmysły; zniszczył swoje więzienie omal nie zabijając
przy tym Williama, i uciekł z ośrodku badawczego o nazwie
Oświeceni. Przez wiele dni siał chaos i zniszczenie.
Profesor błagał Starego Mędrca by im pomógł, lecz ten
powiedział, że to ich problem i nie zamierza ingerować. Wtedy
Magnus wpadł na pewien pomysł; dlaczego by nie stworzyć...
— Hej! Will! — rewolwerowiec
pstryknął palcami przed jego twarzą. — To nieodpowiedni czas na
pogrążanie się w myślach.
— Wybacz, musiałem sobie coś
przypomnieć.
— W związku z czym?
— Z tym — Will wskazał palcem
lewitujące kule żywiołów.
Ognista kula, raczej kulka,
ponieważ wszystkie były wielkości dorodnej pomarańczy, unosiła
się w powietrzu, w towarzystwie swoich braci; kuli błyskawic, kuli
wody, kuli ziemi, oraz kuli żywiołu powietrza.
Na ziemi, tuż naprzeciwko dwójki
przyjaciół, zbierał się szary pył, jakby kurz. Lecz to nie
był efekt uboczny wiejącego wiatru, to coś było kolejnym asem w
rękawie Xulu. Szary pył kostny zaczął się formować w coś, co z
początku przypominało brudne kostki do gry, jednak z każdą
sekundą przybierało bardziej znane kształty. Powoli, cząstka po
cząsteczce, kostka po kosteczce stawało się tym, czego Victor nie
spodziewał się już zobaczyć. Szpiczaste kości palców
rozrastały się w zastraszającym tempie. Można już było dostrzec
kostkę stopy, kość piszczelową, z której wyrosła kość
udowa. Widzieli już w połowie uformowaną miednicę, zalążek
kręgosłupa, chwilę później nawet łopatki, szczęki i
kości ramion.
Znowu szkielety – Victor
westchnął głośno – czuje się, jakby Xaan Chao powrócił
zza grobu, by zemścić się na nas za zniszczenie jego nieumarłej
armii, pomyślał Victor.
— Z nimi coś jest nie tak, zobacz
na ich łopatki, wyrastają z nich jakby dodatkowe kości udowe.
William odczekał chwilę, był on
zdania, że szkoda marnować czasu na gdybanie o czymś, co i tak
zaraz zostanie wyjaśnione. I miał rację, tajemnica dodatkowych
kości rozwiała ich wszelkie wątpliwości.
Przed nimi stało pięć szkieletów.
Ich suche kości połączone były ze sobą czarnymi nićmi energii.
Victor przyglądał im się bardzo dokładnie, dwa lata wcześniej
zniszczył wiele podobnych im istot, lecz nie takich samych, o nie...
te były czymś innym, lepszym. Zagadkowe kości wyrastające z
łopatek nie były niczym innym, niż pozostałościami skrzydeł,
kiedyś pewnie majestatycznie pięknych, pokrytych anielskimi
piórami. Teraz jednak były karykaturą swojej dawnej
postaci, a już niedługo na powrót miały stać się prochem,
z którego powstały.
Kule żywiołów wleciały
wprost w otwarte szczęki szkieletów, wypełniając ich puste,
wiejące czarną otchłanią oczodoły, jasnym, nawet i pięknym
światłem. Życie ponownie w nich zagościło, ten elektryczny
wesoło kłapał szczęką, jakby cieszył się, że znów może
to robić. Pozostałe przyglądały się mężczyźnie w czarnym
płaszczu, trzymającym w dłoniach antyczne ostrze.
— Victor...
— Obecny.
— Masz tylko jedno zadanie:
przeżyć! Resztę zostaw mi.
— Ale...!
— Żadnych ale... nie chcę, żebyś
mi coś spieprzył.
Victor nic nie odpowiedział,
zresztą nie musiał tego robić, bo i po co? Widział w oczach
Williama ogień, który gościł w nich bardzo, ale to bardzo
rzadko, jakby ten płomień w jego sercu już dawno się wypalił.
Rewolwerowiec często pytał sam siebie, czy William jest tylko pustą
skorupą? Jego uśmiech zawsze był fałszywy, wymuszony,
jakiekolwiek rozmowy z nim zawsze kończyły się w ten sam ponury
sposób. Lecz teraz Victor poznał prawdę, zobaczył w nich
żar, który ośmieszał nawet ognie piekielne, a takiemu
człowiekowi lepiej nie wchodzić w drogę, nawet będąc jego –
wątpliwym – przyjacielem.
—JESZCZE JEDNO... – Gruby,
basowy głos szamana odezwał się w ich głowach. – ...PROSZĘ
WAS, POKOJANCIE SWEGO WROGA! POWODZENIA! — Po tych słowach
Kibwe poczuł na sobie niepokojące spojrzenia jego ludzi, ale cóż
on miał poradzić na to, że jego stare ciało drżało z ekscytacji
na myśl o walce z godnym przeciwnikiem?
William trzymał przed oczyma Arachne
skierowaną ostrzem do góry. Położył dwa palce lewej dłoni
na ostrzu, tuż przy rękojeści. Przesuwając palce wzdłuż klingi
wypowiedział słowa, które Victor usłyszał pierwszy raz w
życiu.
— Arachne,
zbudź się ze swego długiego snu, przyjmij mą moc i uczyń ją
swoją własną! Niech serca moich wrogów zadrżą na widok
twej potęgi! Arachne, pajęcza królowo! ZBUDŹ SIĘ! — Z
każdym wypowiedzianym przez Williama słowem ostrze nabierało
czarnego blasku, jakby energia jego własnej Qi
napełniała je, ożywiała. Gdy wypowiedział, a właściwie
wykrzyczał ostanie zdanie, antyczny oręż Arachne
otoczyła aura zniszczenia. Ostrze, które nie miało więcej
niż sześćdziesiąt centymetrów długości, wydłużyło się
do rozmiarów dorosłego mężczyzny, przypominało teraz
ogromny, świecący złowrogim blaskiem zweihander.
Victor
pomyślał o tym, co powiedział mu wcześniej „...przez ponad pół
roku trenowałem... dla kogoś takiego jak ty, jeden wystrzał jest
śmiertelny...”. Gdyby mógł cofnąć się w czasie,
zrobiłby to, i uderzył tamtego przeszłego Victora prosto w ryj, za
głupią zuchwałość w jego głosie. Powiedziałby mu „nie tylko
ty trenowałeś, pieprzony idioto!”. Swoją drogą, rewolwerowiec
zastanawiał się czym jest ta broń, oczywiście, William wspominał
o jej starożytnym pochodzeniu, napomknął też coś o magii w niej
zaklętej, ale nigdy nie widział jej w akcji. Tamtego dnia, gdy
walczyli z Xaanem Chao, William nawet nie miał jej przy sobie. Teraz
nie czas na takie przemyślenia
– Victor upomniał sam siebie – akt
czwarty właśnie się rozpoczął.
Victor,
któremu kazano nie mieszać się do walki, odsunął się na
bezpieczną odległość; wolał nie wchodzić w zasięg Arachne,
jakikolwiek on by nie był.
William trzymał dłonie nisko, tuż
przy biodrze, a w nich zaklęte ostrze. Czarna poświata buchała z
nadmiaru mocy, owiewając jego twarz, mierzwiąc jego przydługawe
włosy. Jego źrenice, wypełnione piekielnym żarem, z
cierpliwością wojownika, który nie jedno już widział,
przyglądały się okrążającym go przeciwnikom. Żywiołak ognia
złowieszczo szczękał pozostałościami zębów, jego kompan,
skąpany w niszczycielskiej sile oceanu, postanowił jako pierwszy
zaatakować. Poruszając się niczym fala przypływu, dopłynął do
Williama, rozłożył dłonie, szykując się do dewastującego
ataku. Will samym ruchem nadgarstków wykonał szybkie cięcie
ostrzem. Na widzialnym świecie pojawiła rysa, żywiołak wody
został rozcięty na dwie części, na ukos, lecz prawie natychmiast
się zasklepił. Jednakże celem Williama nie było zabicie wodnego
anioła, przynajmniej nie w taki sposób. Podmuch powietrza
towarzyszący szybkiemu cięciu Arachne rzucił żywiołem wody jak
szmacianą lalką, wprost na ognistą istotę.
— Woda gasi ogień! — powiedział
Will patrząc, jak niszczycielski ogień gaśnie pod naporem wody;
został z niego sam szkielet, który rozsypał się z braku
energii trzymającej go przy sztucznym życiu.
One
porozumiewają się ze sobą bez słów,
zauważył Victor. Lecz nie miał czasu na takie myślenie, musiał
skupić się na przeciwniku, który zignorował Williama, i
postanowił zabawić się z kowbojem. Z szybkością cyklonu doleciał
na zniszczonych, anielskich skrzydłach do Victora. W kościstych
dłoniach tej istoty pojawiła się sfera powietrza. Rzucił nią,
niczym zwykłą piłką, rewolwerowiec uskoczył bez większych
problemów. Ponieważ problemy miały się dopiero zacząć.
Żywiołak widocznie hołdował zasadzie „im więcej tym lepiej”
ciskał powietrznymi kulami niczym pociskami z Tommy gun'a. Victor ze
zwinnością dzikiego kota unikał każdego ataku, skakał jak
myszoskoczek, jakby przed walką wypił cały zapas gumibimbru z
gumijagód. Jedna ze sfer tylko lekko musnęła rękaw
flanelowej koszuli na jego ramieniu, zamieniając ją w strzępki
materiału.
Trzymaj
się Victor, pomyślał
Will. Jeszcze chwila.
Widząc zmagania Victora, William
zrozumiał, że musi to przyśpieszyć, i chociaż mu się to wcale
nie podobało – założył, że wrogowie skupią się na nim, i
będzie miał wystarczająco dużo czasu na wykończenie każdego po
kolei – musiał przystąpić do ofensywy.
Ruszył.
Biegł
z niewiarygodną wręcz szybkością, stawiając delikatne, lecz
dokładnie wymierzone kroki. Demon gromu ciskał w niego
błyskawicami, samemu utrzymując bezpieczny dystans. Arachne
przyciągała pioruny, lecz nie przenosiła ich na swego właściciela:
pochłaniała je, niczym bezdomny człowiek tanie wina. William
doskoczył do żywiołaka ziemi, uderzył go szerszą stroną miecza,
używając go jak kafar, a nie jako broń tnącą.
— Ziemia pochłania wodę.
Żywiołak ziemi zderzył się z
esencją wody, wchłonął ją, zostawiając pusty, martwy szkielet.
Następny
będziesz ty, mój mały Zeusie,
pomyślał Will.
Esencja
ziemi zakrywająca sztucznie przywrócony do życia szkielet,
utworzyła wokół siebie burze piaskową; drobne ziarenka
piasku wirując z olbrzymią prędkością były w stanie odrywać
mięso od kości. William trzymał broń w jednej dłoni wysoko nad
głową, zwabiał nią pioruny, na które nie był w stanie
teraz zwrócić uwagi, skupił się na piaskowym tornadzie.
Szedł powoli, tyłem, co jakiś czas spoglądając na mini Zeusa –
jak nazywał esencję błyskawic. Will Bishop wciągnął powietrze i
zaczął kręcić młynek, trzymając miecz na wyciągniętych
ramionach; kręcił się niczym szaleniec, nie zważając na nic,
gdyby Victor jakimś cudem się do niego zbliżył, zapewne zostałby
zwyczajnie poszatkowany. Qi
emanująca z Arachne
zawładnęła powietrzem, pochłonęła piaskowe tornado, które
wydawało się przy niej zwykłym nocnym pierdnięciem; było niczym
kobra królewska zjadająca młode innego, słabszego węża.
Willowi powoli zaczynało brakować powietrza; znajdował się teraz
w oku cyklonu, którego był panem i władcą. Szybciej,
muszę to zrobić szybciej,
pomyślał. Zaczął wirować na samych czubkach palców,
niczym baletnica wykonująca fouette
na
zakończenie Jezioro
łabędzie.
Tornado Williama wysysało otaczające je powietrze, z każdą
sekundą sięgając coraz dalej, coraz łapczywiej. W końcu wessało
dwa żywiołaki; błyskawic i ziemi.
— Błyskawica topi piasek.
Esencja gromu przemieniła
żywiołaka ziemi w szklany posąg. William doskoczył do niego i
uderzył go końcem rękojeści miecza. Posąg rozsypał się na
tysiące małych fragmentów. Will zachwiał się, omal nie
zwymiotował. Gdy doszedł do siebie, odbiegł na znaczną odległość
od ożywionego żywiołu błyskawic, ten nawet go nie gonił; jego
ataki nie skutkowały, więc postanowił spróbować z tym
drugim człowiekiem.
— Victor! Do mnie!
— Jestem troszkę zajęty —
wycedził przez zęby. Na jego klatce piersiowej nie było już nawet
strzępów koszuli, widniała tam czerwona rana, na szczęście
stosunkowo płytka.
William wolny od jakichkolwiek
przeszkód; obydwa ożywione anioły skupiły się na Victorze,
dobiegł do niego, w ostatnim momencie osłaniając go przed
śmiercionośnym gromem. Stali blisko siebie, niemal dotykając się
plecami.
— Co teraz? — zapytał Victor,
przykładając dłoń do piekącej rany na piersi.
— Rewolwery, połącz się z nimi.
Nie
trzeba mu było dwa razy powtarzać. Po zabiciu Matki czerwi schował
je do kabur, tym razem jednak wyjął je delikatnie, niemal nie
zostawiając żadnych śladów na dłoniach. Gdy Victor zajęty
był odblokowywaniem mechanizmu Seek
i Destroy,
William wziął na siebie ostatnie dwa żywioły.
Esencja wiatru cisnęła w jego
kierunku setki, jak nie tysiące powietrznych sfer, przypominało to
ulewny deszcz, jaki nawiedza Amazonkę w porze monsunowej. William
bez najmniejszych problemów osłonił siebie i przyjaciela,
każda ze sfer została przecięta dokładnie w połowie,
rozpraszając się niczym ponura iluzja. Każda, prócz jednej,
która niespodziewanie trafiła w żywiołaka błyskawic, ku
ogromnemu zaskoczeniu tej istoty, kula powietrza nie zrobiła jej
najmniejszej krzywdy, stało się wręcz na odwrót; sfera
przybrała na sile, urosła i zasiliła swoją, i tak już
niszczycielską moc, potęgą błyskawic. W tym momencie esencje
żywiołów zdały sobie z czegoś sprawę, jako istoty
myślące, które dopiero co zostały przywrócone do
życia, nie miały o tym wcześniej pojęcia. Głośno szczękając
zębami – był to ich śmiech – poleciały ku sobie. Spotkały
się w połowie drogi.
William przyglądał się temu w
milczeniu, na ustach pojawił mu się nikły uśmieszek, ponieważ,
jak dotąd, wszystko szło zgodnie z jego planem.
— Gotowy — powiedział Victor.
Syknął przy tym lekko, ponieważ w jego prawej dłoni znajdowało
się teraz wiele małych otworów po igłach, i chociaż nie
zagrażały jego życiu, to cholernie bolało.
— Gdy powiem „już” dajesz z
siebie wszystko, ile fabryka dała.
Victor skinął głową.
Żywiołaki wtuliły się w siebie,
niczym para kochanków. Źródło ich mocy – esencje
znajdujące się wewnątrz czaszek – połączyły się z sobą,
tworząc coś na wzór chmury burzowej. Jednak to był dopiero
początek: kości udowe i piszczele ich kostnej powłoki złączyły
się w jedne, długie nogi. Dołączyły do miednicy, a ona do
wydłużonego kręgosłupa. Kości rąk i czaszki dołączyły do
tego karykaturalnego ciała, tworząc dwugłową, cztero-ręczną
bestię, o groteskowo długich nogach i korpusie. Esencja burzy
zajęła swoje miejsce w klatce piersiowej, w miejscu, gdzie kiedyś
biło serce. Żywiołak mocy emanował elektryczną aurą, wciąż
się śmiejąc w ten swój dziwny sposób. Postawił krok
w kierunku dwójki mężczyzn.
— Już!
— krzyknął Will unosząc Arachne
nad głowę.
Victor
nacisnął spust. Dwa promienie niebieskiej Qi
wystrzeliły
z luf, niczym błysk flashu aparatu fotograficznego, rewolwerowiec
zapomniał tylko dodać „proszę o uśmiech”. Bestia nie wydała
żadnego dźwięku, gdy skąpana została w niszczycielskiej mocy
przeklętej broni. Przyglądała się niemal bezczynnie, gdy jej
świat przesłonięty został niebieskim kolorem zniszczenia. Z
początku była pewna, że nic jej nie grozi; przecież jej szkielet
stworzony był z pyłu, i była go w stanie odbudować w każdej
chwili, lecz nie wiedziała tego, że dezintegrujący promień
niszczy nawet powietrze, tworząc próżnię, w której
wiatr nie może istnieć, a bez niego, nie ma też miejsca na
błyskawicę.
William
stał przez ponad pięć sekund w całkowitym bezruchu, trzymając
Arachne
wysoko nad głową; kumulując energię. Wykonał jeden potężny
zamach, kierując czubek ostrza w dół. Potężny pas białej
energii uderzył wprost w żywioł burzy, łącząc się z
promieniami Victora. Bestia rozpadała się na małe fragmenty, a
każdy z nich na jeszcze mniejsze, w ciągu ułamku sekund został z
niej sam pył, który również został zniszczony.
Jedyny ślad jaki został po żywiołaku, to ogromna bruzda, która
niczym blizna na twarzy Victora, przecinała kamienne podłoże
Samekh, wzdłuż jej całej długości.
— Człowiek... człowiek niszczy
wszystko... — Chociaż William powinien cieszyć się z
odniesionego zwycięstwa, powiedział to bardzo smutnym głosem.
Szaman stał niewzruszony na podeście,
otoczony swoimi ludźmi. Gdyby nie fakt, że dwa miesiące wcześniej
skończył sześćdziesiąt trzy lata, a w tym wieku już zwyczajne
nie wypada tego robić, skakałby jak dziecko z radości. Nawet
pomimo tego, że wiedział jak ten dzień się zakończy, i wiedział
też, że oni dadzą radę pokonać wszystkie jego sługi, i tak się
cieszył. Zastanawiał się chwilę, głównie starając sobie
przypomnieć wszystkie możliwe przyszłości. W każdej z nich udało
im się dojść do tego momentu, lecz na różne sposoby; w
czterech z nich to Victor walczył z Kamau, a potem w różnej
kolejności niszczył żywiołaki. Najciekawszą z nich była chyba
ta, w której William przypadkiem zabija rewolwerowca,
upuszczając go do wnętrza Matki, której zębiska rozerwały
biednego faceta na strzępy. Była też jedna, w której Kibwe
nie zdążył postawić bariery i promień Qi zabija większość
mieszkańców jego ukochanego domu – tej wizji nienawidził z
całego serca. Co teraz, zastanawiał się, ile zostało
możliwości? Chyba dwie, lub trzy. Tak, trzy: w pierwszej z
nich zabiją mnie w dosyć głupi sposób, potykam się o
nadkruszony kamień, a William rozczłonkowuje moje ciało swoim
pięknym orężem, cóż, tego bym nie chciał. W drugiej z
nich złamię kręgi szyjne Victora, przerywając jego rdzeń
kręgowy; stanie się warzywkiem. William widząc to, pozwoli, by
gniew przejął nad nim całkowitą kontrolę, i szarżując, niczym
dzikie zwierzę, zginie, nim zdąży zadać mi chociażby jeden cios.
Co było w trzeciej? Nie mogę sobie... a już... pamiętam. W tej
wersji William zostaje zabity jako pierwszy, a Victor minutę
później, po dosyć widowiskowej walce. Tak, w tej wersji
odstrzeli mi całą prawą rękę, tuż przy barku. No cóż,
czas rozpocząć ostatni akt tego pięknego przedstawienia!
— PODZIWIAM WAS Z CAŁEGO
STARCZEGO SERCA! POKAZALIŚCIE, ŻE MACIE STALOWE JAJA WIELKOŚCI
ABRUZÓW! PRZED WAMI OSTATNIA PRÓBA, PRZYJDZIE WAM SIĘ
ZMIERZYĆ ZE MNĄ! JEŻELI WYGRACIE, OTRZYMACIE TO, PO CO TU
PRZYBYLIŚCIE: AMULET PRZEZNACZENIA, ORAZ BONUSY W POSTACI CAŁKOWITEJ
WŁADZY NAD SAMEKH, JAKO NOWY WÓDZ. DO TEGO MAŁĄ
NIESPODZIANKĘ, KTÓRĄ PRZEKAŻE WAM THABO, O ILE WYGRACIE,
OCZYWIŚCIE. JEŻELI JEDNAK PRZEGRACIE... NO CÓŻ... CZEKA WAS
TYLKO I WYŁĄCZNIE ŚMIERĆ. JA ZE SWOJEJ STRONY OBIECUJĘ, ŻE NIE
ZROBIĘ KRZYWDY WASZYM PRZYJACIOŁOM, KTÓRZY CZEKAJĄ NA WAS
PRZY WYJŚCIU Z JASKINI. JESZCZE JEDNO, TAK NA ZAKOŃCZENIE: NIECH
TEN POJEDYNEK ZAPAMIĘTAJĄ WSZYSCY MIESZKAŃCY SAMEKH, NIECH
POWSTANĄ O NIM LEGENDY PRZEKAZYWANE Z POKOLENIA NA POKOLENIE! NIECH
CAŁY ŚWIAT ZADRŻY W POSADACH NA WIEŚĆ, O POJEDYNKU TAKICH ISTOT
JAK MY! PORA ZACZYNAĆ!
Szaman przechylił się do tyłu,
bezwładnie opuszczając ręce, pozwolił, by płaszcz zsunął się
z jego ciała, ukazując Kibwe Xulu w całej okazałości. Junna
podniosła jego habit, i z pomocą Kobe'a złożyła go w kostkę i
przycisnęła do piersi.
Mąż Junny zginął dawno temu, gdy
ugryzł go jadowity pająk; nie zdążył wrócić do wioski, w
której Kibwe z pewnością by go uleczył. Sam szaman też nie
miał lekko: jego żona, matka Apio i Adongo, została strawiona
przez raka. Po wielu wysiłkach, a próbował naprawdę
WSZYSTKIEGO, w końcu pozwolił jej odejść. Rok później
związał się w Junną, uznał jej dzieci za swoje własne, i od
tamtego momentu żyli szczęśliwe, nie spoglądając w przeszłość,
ciesząc się sobą. Teraz Junna trzymała płaszcz swojego męża, z
troską spoglądając na jego muskularne ciało, które
wyglądało na góra trzydzieści lat. Zupełnie nie
spodziewała się tego, co Kibwe zrobił, myślała, że poleci na
pole walki na skrzydłach radości, lecz ku jej ogromnemu zaskoczeniu
odwrócił się do niej, objął ramieniem, i pocałował ją w
usta.
— Nie martw się, Junna, wrócę
tu nim zdążysz powiedzieć „Apio znowu się obija, a Kobe
podglądał dziewczyny kąpiące się w strumieniu”
Kobieta obdarzyła go czułym
uśmiechem, jednym z tych, które wyrażały prawdziwą,
głęboką miłość.
Szaman znikł, zostawiając po sobie
kłęby szarego dymu.
Złowrogi obłok szaroczarnego dymu
pojawił się z nicości tuż przed twarzami dwóch
gladiatorów. Victorowi przypominało to występ magika, który
miał przyjemność oglądać parę lat wcześniej. Tamten mężczyzna
był zwykłym iluzjonistą: wyciągniecie królika z wysokiego
cylindra można łatwo wyjaśnić. Lecz Kibwe nie był iluzjonistą...
nie miał misternych mechanizmów, ukrytych w zwykłych
przedmiotach, nie było też pięknej kobiety z wielkimi piersiami,
która nosiła je niczym żołnierz swoje medale, a jej jedynym
zadaniem było odwrócenie uwagi widza. Nie wykonywał też
szybkich, dzikich ruchów, które, tak samo jak kobieta,
odwracały uwagę od jego zręcznych palców wykonujących
swoje zadanie, o nie... Kibwe był prawdziwym czarodziejem.
Oczy młodego rewolwerowca widziały
więcej, niż większość ludzi kiedykolwiek zobaczy. Lata treningów
pozwoliły mu na śledzenie lotu pocisków, jakby potrafiły
rejestrować ponad dwa tysiące klatek na sekundę. Przyglądał się
w wielkim skupieniu, starając się odgadnąć tajemnicę techniki
przeniesienia; obłok, niczym małe ziarenko piasku pojawiał się na
wysokości obojczyka. Rozrastał się do rozmiarów szamana,
powoli przybierając ludzkie kształty, a gdy ten proces dobiegał ku
końcowi, dym gęstniał, przypominał płynną smołę. Następnie
znikał, a jego miejsce zajmowało ciało Kibwe. Pomimo tak wnikliwej
analizy rewolwerowiec nie był w stanie odgadnąć jej sekretu, jego
umysł podpowiadał mu, że ma to coś wspólnego z cieniem,
lecz szybko zignorował to przeczucie. Gdyby tego nie zrobił, to kto
wie? Może ten dzień zakończyłby się inaczej?
Dym rozpłynął się w powietrzu,
ukazując ciało Kibwe w całej swojej okazałości. Starzec ubrany
był w czarne spodnie rozszerzające się ku dołowi. Czerwony sznur
przewiązany przez pas utrzymywał je na swoim miejscu. Na stopach
nie miał obuwia, ani nic, co chroniłoby je przed skaleczeniem o
kamiennie wypusty podłoża. Powyżej pasa był nagi.
Victor na podstawie wyglądu
mięśni Kibwe starał się ustalić, do jakiego zadania zostały one
przygotowane; mięśnie ludzkie rozrastają się na różne
sposoby, inaczej wygląda to na zawodowym kulturyście, który
dba tylko o ich wygląd. A inaczej na człowieku, który
ćwiczył przez wiele lat techniki walki. Najprostszym, a zarazem
najlepszym przykładem jest porównanie Mnicha Shaolin z
Arnoldem Schwarzeneggerem. Mnich, chociaż o połowę mniejszy, z
ledwo zarysowanymi mięśniami, bez najmniejszych problemów
pokonałby Mr. Universe 1967roku. Rewolwerowiec śledził wzrokiem
każdy, nawet najmniejszy ruch mięśni szamana, zaczynając od
kaloryfera na brzuchu, kierując się ku górze. Westchnął
głośno, gdy zdał sobie sprawę z bardzo przykrego faktu: Kibwe
zbudowany był niczym byk. Takie mięśnie są przeszkodą, poważnie
spowalniają ruchy, a to szybkość i technika są najważniejsze.
Lecz w połączeniu z umiejętnością teleportacji, wydawał się
nie mieć słabości.
Kibwe ukrywał bardzo wiele pod
swoim habitem; pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego potężna
klatka piersiowa – częściowo zakryta długą brodą – pokryta
siwym, powoli przechodzącym w biel zarostem. Unosiła się
delikatnie przy każdym oddechu. Był to kolejny znak dla Willa:
Kibwe był bardzo skupiony, spokojny, przygotowany. Ciężko będzie
wyprowadzić go z równowagi, a jest to jedna z części
misternego planu. Rewolwerowiec dopiero teraz zobaczył jego twarz;
poprzednią okazję zwyczajnie przegapił. Jego uwagę przykuły
oczy, złe oczy, niebieskie źrenice z krwistoczerwoną obwódką.
— Kibwe — zaczął William. —
Wyjawiłeś nam wiele ze swoich tajemnic — Szaman skinął głową
i rozłożył ręce w geście, który oznaczał „ależ proszę
bardzo” — Chociaż powód, dla którego to zrobiłeś
pozostaje tajemnicą, to nieszczególnie mnie on interesuje.
Chcemy się zrewanżować, wyjawimy ci jedną z naszych tajemnic.
Otóż my od samego początku wiedzieliśmy, że sondujesz
nasze umysły. Wiedzieliśmy o tym, i pozwoliliśmy ci na to, lecz to
co w nich wyczytałeś, nie miało nic wspólnego z prawdą,
nauczono nas modyfikować wspomnienia, a my nakarmiliśmy cię
kłamstwami. Wszystko, co o nas wiesz, to to, co zobaczyłeś na
własne oczy. Teraz jesteśmy kwita.
Twarz Xulu rozpromieniła się w
uśmiechu wyrażającym ogromny szacunek i podziw.
William przyjął postawę
trzymając tętniącą mocą Arachne tuż przy biodrach.
A więc zaczyna się,
pomyślał Victor. Pozbawiliśmy życia tylu ludzi... najpierw
mężczyźni z Małego Nieba, następnie grupy zwiadowcze Samekh, w
tym nawet Jego syna. Zaprzyjaźniliśmy się z Jones'em i
Ekene. Straciliśmy Rogera, a Mary pewnie przez długi czas nie
otrząśnie się z tego koszmaru. Omal nie zamordowałem Williama,
przez co dowiedzieliśmy się o zdradzie naszego mistrza. Powiedziano
mi, że mogę być tajemniczym profesorem, który ponoć zrobił
coś bardzo złego. I to wszystko dla tej jednej chwili, ten jeden
pojedynek jest ukoronowaniem naszych zmagań. Całe to zło dla
jednego pierdolonego amuletu... który nawet nie jest nam do
niczego potrzebny, pięknie, naprawdę pięknie...
Mieszkańcy Samekh z niepokojem
spoglądali z wysokiej skarpy, jak ich wódz Kibwe Xulu
rozmawia z Williamem Bishopem i Victorem Belikovem. Chociaż nie
widzieli żadnego ruchu, nawet nie słyszeli słów płynących
z ich ust, większa część z nich zdawała sobie sprawę z tego, że
pojedynek już dawno się rozpoczął.
Victor, którego koszula już
dawno nie istniała, a na piersi miał płytką, lecz bardzo piekącą
ranę, zastanawiał się ile razy będzie mógł skorzystać ze
swojej broni, nim padnie na ziemię z wycieńczenia. Od czasu
nieprzyjemnej walki z Willem, cała jego energia zdążyła się
zregenerować. Jednak już podczas pojedynku z Matką Czerwi musiał
znowu wykorzystać moc zaklętą w Seek i Destroy. Lecz
coś się zmieniło, czuł to, jakby zasób jego mocy został
zwiększony ponad dziesięciokrotnie. Nie odczuwał zmęczenia oraz
zawrotów głowy, które występowały zawsze, gdy
wystrzelił chociażby dwukrotnie. Miał też pewną teorię na ten
temat, i chociaż wydawała mu się mało prawdopodobna, to jednak
było to jedyne wytłumaczenie: Kryształ Xulu zwielokrotnił zasób
jego Qi.
Rozpoczął się ostatni akt sztuki
Kibwe Xulu...
...Victor uniósł broń na
wysokość swoich oczu, wlepiając ich chłodne źrenice w potężnego
wroga. Nie pociągnął za spust: czekał na coś, lecz tylko on
wiedział na co.
Kibwe stał nieruchomo, trzymając
ręce skrzyżowane na piersi. Zignorował rewolwerowca, skupiając
całą uwagę na Williamie; nie trudno było przewidzieć, że
mężczyzna z mieczem ma zamiar walczyć w zwarciu, a ktoś
posiadający broń palną, będzie starał się utrzymać bezpieczny
dystans. Szaman nie mylił się co do ich planów, jednocześnie
nie mając racji, jeżeli chodzi o ich silę.
William uniósł ostrze nad
głowę, dokładnie w ten sam sposób, w jaki zrobił to
podczas walki z żywiołakiem burzy. Szaman widząc to, opuścił
dłonie wzdłuż ciała, czekając na biały pas zniszczenia. Nie
doczekał się; zamiast tego Will rzucił w niego swoją bronią.
Arachne zachowując swój piękny, czarny blask obracała
się wokół własnej osi, którą stanowił środek
ciężkości znajdujący się nieco powyżej rękojeści. Wirująca
Arachne przypominała ostrze piły tarczowej i z podobnym jej
dźwiękiem przeszywała powietrze.
Kibwe przykucnął; śmiercionośne
ostrze przeleciało wysoko nad jego głową, kierując się w stronę
lewej ściany jaskini. W tym samym momencie świat szamana przykryła
czarna płachta, pociemniało mu w oczach, poczuł tępy ból
na policzku, a ciepła ciecz spływała po jego twarzy. W momencie, w
którym odzyskał jasność widzenia, znikł w czarnym obłoku,
unikając kolejnego ciosu Willa, który nie zdążył już
cofnąć dłoni; całą mocą uderzył w skałę, wybijając w niej
otwór wielkości wanny.
Kibwe zmaterializował się tuż
za plecami Bishopa, lecz nim zdążył cokolwiek zrobić, usłyszał
ciche słowa wypowiedziane przez rewolwerowca: „znajdź i
zniszcz...”. Niczym grom z jasnego nieba niebieska smuga
światła wyleciała z lufy rewolweru, kierując się wprost w twarz
Kibwe. Szaman znów uciekł, zdematerializował się, ukrywając
ciało w kłębach czarnego niczym kruk obłoku. Will padł na
ziemię, cudem unikając dewastującej mocy rewolwerowca. Swoim
osobistym cudem uderzył o mały kamień, czego efektem była mała
łza spływająca mu po policzku.
Szaman pojawił się ponad
pięćdziesiąt metrów dalej, ze zgrozą odkrywając, że
„znajdź” nie było zwykłym, pustym słowem, lecz rozkazem:
promień podążał za nim, niczym pies gończy za swoją zdobyczą.
Kibwe przenosił się jeszcze parę razy, niemal nie spuszczając
wzroku z energii, spojrzał kilkakrotnie na swoich wrogów, czy
przypadkiem nie szykują mi jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki.
Smuga światłą wciąż deptała mu po piętach.
Victor dzięki zabawie w kotka i
myszkę, zrozumiał cześć techniki Xulu: im dalej się przenosił,
tym dłuższy był okres między kolejnym skokiem, jakby musiał
naprowadzić „coś” w miejsce, w którym miał się
zmaterializować.
Rewolwerowiec dostrzegł, że Kibwe
przestał uciekać; zatrzymał się w miejscu i złączył dłonie.
Skoro krwawi, to można go zabić, pomyślał, gdy zobaczył
jego rozcięty łuk brwiowy
Starzec zmęczył się uciekaniem.
Złączył dłonie, wciąż nie spuszczając wzroku z promienia,
który zbliżał się z zatrważającą szybkością.
Wypowiedział tajemne zaklęcie w antycznym języku. Pod jego gołymi
stopami zaświecił złowrogą czerwienią pentagram wpisany w okrąg.
Było to jedno z najłatwiejszych zaklęć znanych Xulu, lecz też
jednym z najbardziej wszechstronnych. Pentagram był wrotami do
innego wymiaru, do miejsca, w którym wszyscy ludzie, nie ważne
czy dobrzy czy źli, zostali zsyłani po śmierci. Ten świat nie był
niebem czy też piekłem, niestety, nie był też czyśćcem. Był
pustką, wieczną tułaczką w nicości, niczym więcej. Do uszu
szamana dotarł zwielokrotniony grom, jakby wszystkie burze świata
nagle rozpętały piekło nad jednym małym miasteczkiem.
Rewolwerowcu, postawiłeś wszystko na jedną kartę, prawda?
– pomyślał Kibwe, widząc około czterdzieści promieni o
średnicy nieco ponad trzech metrów lecących w jego stronę.
Przez ułamek sekundy widział też Victora upadającego na ziemię,
prawdopodobnie z wycieńczenia. Nie miał czasu do stracenia, musiał
dokończyć rytuał, jeżeli chciał to przeżyć, i miał wielką
nadzieję, ze tak się właśnie stanie. Wyrecytował ostatnie
zdanie. Jego ciało otoczył spiralny, czerwony sznur, jakby
stworzony z żywego ognia. Z wrót pustki, zapierając się
rękoma o promienie pentagramu, zaczęły wydostawać się ponure
istoty. Setka ożywieńców otoczyła ciało Kibwe, stając się
niemal żywą tarczą. Na ich zdewastowanych twarzach można było
dostrzec radość, jaką sprawiło im powrócenie do tego
świata; cieszyły się, że znów mogą napełnić gnijące
płuca powietrzem, poczuć radość towarzyszącą zwykłemu
dotykowi. Poczuli też coś, co można nazwać nadzieją; te istoty
myślały, że przez cały ten czas znajdowały się w czyśćcu, i w
końcu odpokutowały za swoje grzechy, a teraz czeka je wieczne
szczęście u boku i Boga, w niebie.
Promienie dosięgły swego celu.
Wszystkie w tym samym momencie uderzyły pełnią mocy w ludzkie
zwłoki, zamieniając martwych ożywieńców, w... troszkę
bardziej martwych, teraz jednak w o wiele mniejszym formacie , a
większość z nich zwyczajnie wyparowała.
Victor chwiał się na nogach; jego
ciało pokryte było fioletową pajęczyną żyłek. Qi jest jak
powietrze; wszechogarniające, istnieje prawie wszędzie. I tak jak
tlen, transportowana jest za pomocą krwi, wnikając do wszystkich
organów człowieka. Seek i Destroy wyssały z
krwi Victora większość mocy, zostawiając jej tyle, by
rewolwerowiec mógł przeżyć, i może, jakimś cudem
wystrzelić jeszcze jeden, ostatni raz.
Victor czuł się jakby napadła go
banda mężczyzn, i zwyczajnie skopała mu chudą dupę. Bolało go
dosłownie wszystko, nawet to, co jego zdaniem nie powinno. Jego
wzrok jednak pozostał skupiony do granic możliwości; wiedział, że
to jeszcze nie koniec. Nie opuściło go to dziwne uczucie, które
niczym czerwona lampka ostrzegawcza migotała we wnętrzu jego mózgu.
To stanowiło kolejny problem; jeżeli William nie da rady pokonać
szamana, to będą musieli wykorzystać plan Bishopa, którego
on może nie przeżyć... Uczucie przybrało na sile, ostrzegawczo
wibrując w jego umyśle. Można je było nazwać szóstym
zmysłem, czy systemem obronnym nadanym mu przy narodzinach.
Jakkolwiek tego nie nazwać, była to bardzo przydatna umiejętność.
Intuicja podpowiedziała
Victorowi, że szaman zaatakuje od tyłu. Rewolwerowiec w jednym
momencie odwrócił się za siebie uginając nogi, przechylił
ciało do tyłu i skierował lufę Destroy, trzymanego przy
biodrze, do góry. Gdy dostrzegł czarny dym materializujący
się przy nim, pociągnął za spust. Kibwe zniknął dokładnie w
tym samym momencie, w którym się pojawił.
William stanął przy Victorze,
trzymając w dłoni swoje wierne ostrze. Spojrzał na niego, po czym
pokręcił głową na znak, że jest źle, bardzo źle.
Kibwe pojawił się parę metrów
od nich, klepiąc się dłonią po gołej brodzie; promień Victora
pozbawił go jego bujnego owłosienia.
— Kiedyś odrośnie — zaśmiał
się Kibwe grubym, basowym głosem.
— Wyglądasz dziesięć lat
młodziej. Kto wie? Może spodoba ci się twój nowy wygląd? —
skomentował Victor.
— Kto wie... może. Pokazaliście
się z naprawdę dobrej strony. Lecz... teraz moja kolej.
To były niemal ostatnie słowa
wypowiedziane podczas tego pojedynku. Później padło jeszcze
parę zdań, w większości z ust Kibwe do jego konających
przeciwników...
Czarny błysk przed twarzą
Williama. Nawet przerażony Victor nie dostrzegł niczego więcej.
Dzięki nieziemskiemu refleksowi,
William zareagował natychmiast; upozorował zamaszyste cięcie
zwinnie zmieniając je w pchnięcie, wykorzystując Arachne
jak rapier, celując w twarz starca.
Kibwe przechylił głowę unikając
ostrza. Ruchem, którego nawet William nie zauważył, złapał
Arachne gołą dłonią, tuż nad rękojeścią. Jego ręka
parowała, wydobywała się z niej strużka dymu; energia otaczająca
ten antyczny sejmitar paliła ją, niczym zepsuty opiekacz tosty.
Wtedy stało się coś, co nie miało prawa się wydarzyć, dla Willa
było to zwyczajnie niemożliwe; Kibwe zacisnął dłoń na ostrzu
rozłupując je na kawałki, niczym skorupkę orzecha włoskiego.
Ostrze wydało z siebie przeciągły jęk, jaki przeważnie
towarzyszył śmierci żywych istot. Ono umarło.
Uśmiech Kibwe mówił
wszystko, nie musiał nawet otwierać ust, by William zrozumiał jego
przekaz „Przegrałeś”.
Plan starca nie był zbyt
wyszukany, lecz zabójczo skuteczny: wyeliminować jedyną broń
Willa, która mogła zrobić mu jakąkolwiek krzywdę, i
używając go jako zasłony, pozbyć się Victora. Wszystko szło jak
po maśle.
Kibwe przystąpił do ataku, nie
zrobił tego w swoim szamańskim stylu, chciał czerpać z tej walki
prawdziwą przyjemność, walcząc z Bishopem na pięści. Ich
pojedynek od samego początku był niewiarygodnie nierówny:
Kibwe podskakiwał na czubkach palców, unikał ciosów,
kontrował, a wszystko to z uśmiechem na ustach. Z drugiej strony
wyglądało to zupełnie inaczej; krew ze złamanego nosa Willa
zalała jego całe usta, kapiąc z podbródka.
Victor przyglądał się z
niepokojem pogromowi, jaki zaserwowano jego przyjacielowi. Wiedział,
że nie mają innego wyboru.
— Teraz! — krzyknął Victor.
Słowa rewolwerowca zachwiały
skupienie Kibwe na bardzo krótki moment, to jednak
wystarczyło. William skrócił dystans jednym krokiem,
przeskoczył nad szamanem opierając się na jego masywnych barkach,
przy okazji cudem unikając uderzenia. Wylądował za nim i złapał
go w żelaznym uścisku, splatając ręce na jego piersi.
Czekaj Victorze, jeszcze nie
teraz, nie, nim upewnimy się, że to zadziała, pomyślał Will.
Kibwe szarpał się ze wszystkich
sił, jego złe położenie potęgował jeszcze fakt, że Victor
niemal wbijał mu lufy rewolwerów w twarz.
Victor wciąż czekał. Jeżeli plan
Williama miał wypalić, to musieli dowiedzieć się czegoś więcej
o mocy tej istoty. Wciąż mam wątpliwości co do twojego planu,
Will. Jeżeli okaże się, że byłeś w błędzie, to nigdy sobie
tego nie wybaczę, pomyślał. Musi być jakiś inny sposób,
zawsze jest. Jednak wiedział, że nie było. W momencie, w
którym Kibwe złamał antyczne ostrze niczym zwykłą zapałkę,
oraz chwilę wcześniej, gdy Victor prawie całą swoją moc
poświęcił na jeden, potężny atak, wiedział, że muszą to
szybko skończyć.
Kibwe wciąż walczył, niczym
motyl schwytany z siatkę, i tak samo jak motyl, nie miał szans na
ucieczkę; gdy jakiś człowiek go dotyka, to nie może użyć swojej
umiejętności. To na tą wiadomość czekali, i to był ich jedyny
plan pokonania Xulu. Gdyby któryś z nich potrafił czytać w
myślach szamana, dowiedzieliby się, że ten plan od początku
skazany był na porażkę, jednak nie potrafili, i zrobili coś, co
okazało się wielkim błędem...
— To twój koniec, wielki
szamanie — powiedział Will. — Po twojej śmierci zmieciemy tą
wioskę z powierzchni ziemi. Ona spłonie razem z twoimi ludźmi, i
nic na to nie poradzisz. Ja i mój przyjaciel, zadbamy o to,
aby umierali w męczarniach, możesz być tego pewny.
Plan Willa był prosty: wyprowadzić
Kibwe z równowagi, a to z pewnością mu się udało, gdyż
Kibwe z każdą chwilą coraz zacieklej próbował wyrwać się
z żelaznego uścisku. Miałem rację! Gdyby potrafił się
przenieść, to z pewnością zrobiłby to teraz. Twój ruch,
Victorze.
Twarz Kibwe rozpromieniła się w
szczerym uśmiechu, gdy zobaczył palce Victora powoli zaciskające
się na spuście. Ach tak, poświęcenie... chcesz zabić nas obu,
jakie to smutne... szkoda... bardzo szkoda.
Victor pociągnął za spust obu
rewolwerów wycelowanych w Williama i Kibwe. Broń wydała z
siebie potworny huk, niczym grom z jasnego nieba. To koniec,
Kibwe. Byłeś godnym przeciwnikiem, pomyślał Victor.
Niszczycielska smuga
skoncentrowanego Qi wbiła się w ciało Bishopa, wypalając
większość organów wewnętrznych, zamieniając je w
cząsteczki mniejsze od pyłu. Niestety, nim to nastąpiło, Kibwe
zniknął w smugach czarnego dymu...
...Pojawił się tuż za Victorem.
On tego nawet nie zauważył, a chwilę później nie widział
już nic; Kibwe uderzył go kantem dłoni w kark, który wygiął
się pod potworną siłą, krusząc się jak herbatnik, przerywając
przy tym rdzeń kręgowy. Victor padł na ziemię, nie czując
zupełnie nic.
Według mnie najlepszy rodział który do tej pory napisałeś. Nie jetem żadnym ekspertem ale ta scena walki była niesamowita. Strasznie podobają mi się te twoje różne porównania i nawiązania. Co prawda niektórzy pisarze rozbiliby ten rozdział na części, żeby utrzymać napięcie wpychając pomiędzy jakąś relacje o Ekene i budzącej się Mary, ale nie kończąc tej sceny efekt jest też interesujący. Sprawia, że zastanawiasz się, co było dalej.
OdpowiedzUsuń